Rezultaty wyszukiwania dla: Forma
Zapowiedź: Księżniczka dinozaurów
Witajcie na Raju – pierwotnym świecie, w którym można spotkać wszelkie gatunki dinozaurów wielkich i małych. Żyją tu również ludzie, sprowadzeni przez kaprys bogów. Rycerze ruszają do boju na triceratopsach, a prowadzą ich wielcy bohaterowie dosiadający tyranozaurów.
Zadra
Kamień węgielny polskiego steampunku, nominowana do wielu literackich nagród Zadra, powraca po latach w nowym, rozszerzonym, jednotomowym wydaniu.
Odkryj początki epoki Etheru w powieści poprzedzającej książkę Czterdzieści i cztery, która przyniosła Krzysztofowi Piskorskiemu uznanie krytyków i fanów oraz najważniejsze w dziedzinie polskiej fantastyki nagrody – im. Janusza A. Zajdla oraz Jerzego Żuławskiego.
Idiota skończony
Z antologiami opowiadań jest tak, że albo bardzo się je lubi, albo nie lubi się ich wcale. Zwolennicy tej drugiej opcji nie przepadają za gwałtownymi zmianami klimatu, fabuły, za krótką formą ogółem. A miłośnicy antologii? Sama do nich należę: uważam, że zbiory opowiadań, zwłaszcza różnych autorów, to świetna okazja, żeby zapoznać się ze stylem różnych pisarzy i wzbogacić swoją listę „do przeczytania” o książki konkretnego twórcy. Tego też oczekuję od antologii „Idiota skończony” – chcę poznać sposób pisania autorów, których dotąd nie miałam okazji czytać, ale także dobrze się bawić przy opowiadaniach tych, których twórczość już poznałam.
Pierwsze, co trzeba powiedzieć o tym zbiorze – ma intrygujący tytuł. Z blurba możemy się dowiedzieć, że nieprzypadkowy: historie ma łączyć głupota bohaterów. Jestem zdania, że błądzić to rzecz ludzka, a bohaterowie literaccy mają do tego takie samo prawo, jak realnie istniejący ludzie, toteż z chęcią zagłębię się w świat mniej lub bardziej fatalnych omyłek.
Fabryka Słów proponuje antologię tekstów dwunastu autorów, z których większość ma już niezły dorobek twórczy. W każdym razie – nie są to nazwiska przeciętnemu czytelnikowi fantastyki nieznane. Szkoda tylko, że w tej stawce są zaledwie dwie kobiety, ponieważ kobieca fantastyka w Polsce ma się dobrze i warto z tego skorzystać. Przystępuję do lektury z nadzieją, że chociaż płeć męska dominuje, to nie zdominuje mnie wyzierający z kart maczyzm.
Trudno pokrótce opowiedzieć o wszystkim, z czym spotka się czytelnik w „Idiocie skończonym”. Będzie trochę science fiction, nieco postapo, sporo urban fantasy i fantastyka trudna do sklasyfikowania. Jeżeli sięgniecie po tę pozycję, poznacie nietypowe skrzaty domowe, gniew młodej, uczuciowej wiedźmy, czy ponury los żołnierzy zmuszonych nieustannie walczyć o niepodległość. Zobaczycie przyszłość ponurą i... jeszcze bardziej ponurą? I trochę przeszłości. Dowiecie się też, jak twórczo wykorzystać spuściznę Cesarstwa Rzymskiego oraz jakich błędów żołnierzom się nie wybacza.
Jak w każdej antologii, poziom nie jest równy. Przeczytałam opowiadania zachwycające i opowiadania, których fabułę wkrótce zapomnę. Na pewno zachwyciła mnie twórczość żeńskiej części stawki. Otwierający zbiór tekst Anety Jadowskiej, od którego antologia zaczerpnęła swój tytuł, to urocza wariacja na temat funkcjonowania magii i czarownic we współczesnych realiach. Główna bohaterka popada w nieliche tarapaty z powodu swojego artystycznego talentu i zalotów młodego czarodzieja parającego się magią roślinną. Brak tu rzewnych, czy banalnych scen. Jadowska postawiła na humor i dynamiczną akcję. Wyszedł tekst, który skończył się zdecydowanie za szybko – chętnie przeczytałabym całą powieść z tymi bohaterami.
„Garażowy” Ewy Białołęckiej to także urban fantasy, tylko że związane ze słowiańską demonologią i wiarą w opiekuńcze duchy domów, obór, łaźni i innych miejsc, w których człowiek potrzebuje wykwalifikowanej pomocy magicznej. Folklorystyczny motyw został ograny w bardzo nieoczekiwany sposób, a Świeca vel Chopper na stałe wejdzie do grupy moich ulubionych postaci literackich. I zapewne nie tylko moich.
Podobał mi się też tekst Tomasza Kołodziejczaka "Zmierzch nad Weroną". Został oparty na bardzo interesującym, logicznym i niezbyt jeszcze w polskiej literaturze eksploatowanym pomyśle. Współczesna Europa zmuszona jest wrócić do czasów Cesarstwa Rzymskiego, ale już nie jako ośrodka potęgi, lecz własnej karykatury i swoistego parku rozrywki dla turystów nacji rządzącej. Co to za nacja? Przeczytajcie sami. Warto dla pomysłu, nawet jeśli fabularnie opowiadanie nieco kuleje.
Ciekawego pomysłu nie można też odmówić "Wyklętym" Michała Gołkowskiego oraz "Nocy na Dużej Ziemi" Bartka Biedrzyckiego. Nieprzypadkowo wspominam o tych tekstach razem – chociaż są pomysłowe i dobrze poprowadzone fabularnie, drażni mnie w nich – w różnym stopniu – ta sama rzecz. Zaznaczanie rosyjskości przez spolszczenie rosyjskich słów i konstrukcji, co wychodzi nieco karykaturalnie. Rusycyści niech nie czytają, cała reszta pewnie uzna tę stylizację za ciekawą.
Wspomnę też o "Głębi. Ciałaku" Marcina Podlewskiego. Science fiction to bodaj jedyny gatunek, którego autentycznie nie lubię – ale mimo że to opowiadanie było hard sf, zostało mi w głowie. Przypomina – w dobrym sensie! – radziecką science fiction lat sześćdziesiątych, ze sporą ilością technicznych detali, ale i zwrotem w stronę człowieka i tego, co to znaczy „być człowiekiem”. Jako niefanka gatunku mogę powiedzieć, że dla mnie to kawał dobrej roboty.
Pozostałe opowiadania z różnych względów nie zostaną na długo w mojej pamięci, ale może akurat wam się spodobają. Po tę antologię warto sięgnąć zwłaszcza po to, żeby poznać ciekawych i różnorodnych polskich autorów fantastyki. Polecam szczególnie osobom, które zarzekają się, że nie lubią tego, jak piszą Polacy – a nuż zmienicie zdanie?
Wypalić Chrom
Po długiej przerwie, książką Williama Gibsona Wydawnictwo Mag, powraca z serią Artefakty.
William Gibson zyskał powszechną sławę, jako czołowy przedstawiciel nowej odmiany science fiction, przenoszącej współczesną technologię (w szczególności technikę komputerową) w przyszłość rozpadu miast zdegenerowanej obyczajowości pokoleń postpunkowych.
Zeszyt Wendy
Wendy Davies, 16-latka mieszkająca w Nowej Anglii, przeżywa tragedię rodzinną. Podczas podróży samochodem na skutek głupiego wybryku nastolatków rzucających kamieniami w przejeżdżające samochody, ulega wypadkowi. Auto, którym podróżowała wraz z całą rodziną wpada do wody. W dramatycznym momencie widzi swojego brata, który nawołuje ją, aby dołączyła do niego i innych Zagubionych Chłopców. W szpitalu Wendy dowiaduje się, że ciała Michasia nie odnaleziono, jej brat Janek, nie odzywa się, a nikt nie chce jej uwierzyć, że Michaś żyje, tylko odszedł w inne miejsce, a ona musi go sprowadzić z powrotem.
„Zeszyt Wendy” to dziennik emocjonalny nastolatki przechodzącej traumę po stracie bliskiej osoby. Przejmująca historia, która może dotknąć każdą rodzinę i każde dziecko. Świat Nibylandii przezierający przez rzeczywistość otaczającą Wendy, wdzierający się kolorowymi plamami w szarość i ponure oblicze świata, które pozostawił po sobie brat Wendy, pozwala jej na przetrwanie w chwili, kiedy umysł nie jest w stanie ogarnąć jeszcze straty. Zeszyt, który otrzymuje dziewczynka od swojej terapeutki, jest natomiast wentylem bezpieczeństwa w momencie, kiedy najbliżsi, z powodu odczuwania cierpienia, nie są w stanie zrozumieć i pomóc Wendy. „Project Wendy”, taki tytuł oryginalnie nosi komiks, jest pięknym komiksem o tym, że czasem ucieczka w krainę fantazji jest jedynym ratunkiem, a mechanizm ludzkiego umysłu potrzebuje tego eskapizmu, by odnaleźć się w emocjach, które przerastają często nas dorosłych, a co dopiero dojrzewających nastolatków. Opowiadanie graficzne, jakim jest dzieło obu pań, nie koncentruje się wyłącznie na problemie śmieci w rodzinie. W „Zeszycie Wendy” podejmowana jest również inna tematyka związana z problemami związanymi z okresem dojrzewania, jak akceptowanie przez grupy społeczne, kwestia narkotyków, relacje z dorosłymi, komunikacja z rodzeństwem i rówieśnikami, i wiele innych, choć są one marginalne, to jednak nie zostały pominięte.
”Zeszyt Wendy” jest komiksem przemyślanym jako całość, zarówno pod względem treści, jak i formy. Widać, że jest formą dojrzałą treściowo, a grafiki podkreślają, to co trzeba. Koncept wypływającego świata fantazji, postaci ze świata J. M. Barriego, za pomocą barwnych plam jest utrafiony w dziesiątkę. Kreska komiksu też jest przyjemna oku. Jedynie nie przypadł mi do gustu pomysł niedopracowania arkuszy dotyczących Nibylandii, domyślam się, że jest to zamierzony chwyt, mający podkreślić nierealność tego świata, ale wywarł on na mnie negatywne wrażenie niedbalstwa, tym bardziej, że wcześniejsze rysunki wywarły na mnie wielki urok. Jednak o zamierzeniach artystycznych się nie dyskutuje.
Komiks polecam każdemu, choć podejmuje smutną tematykę i nie każdy mement na jego przeczytanie jest właściwy. Najlepszą rekomendacją niech będzie fakt, że po jego otrzymaniu, pierwszą czytelniczką była moja jedenastoletnia córka, która, jak dotąd zaczytywała się w seriach komiksowych „Sisters”, czy „The Powerpuff Girls”, czyli lekkich i zabawnych, a ten połknęła w całości od razu i spodobał jej się. Podkreśliła, że jest to smutna historia, ale fajny komiks. Tak też, obie polecamy.
Poniżej przedstawione są w Galerii fragmenty plansz.
Timeline: Wiedza ogólna
„Timeline” to seria gier, które cieszą się dużą popularnością. Za pomocą prostych zasad sprawdzają wiedzę z zakresu wielu dziedzin. W czym tkwi sekret sukcesu serii? Czy gra faktycznie jest tak uniwersalna, jak wygląda? Sprawdziłam to za pomocą tytułu o nazwie „Timeline: Wiedza ogólna”.
Zabawa przeznaczona jest dla ekipy od 2 do 8 graczy w wieku co najmniej 8 lat. Pojedyncza partia powinna zająć nam około 15 minut. Po zajrzeniu do pudełka znajdziemy w nim 110 karta (każda z podpisanym obrazkiem i datą na rewersie) oraz instrukcję. I to wszystko. Przystępujemy do rozgrywki!
Jak już wspomniałam, zasady nie są skomplikowane. Na początku rozdajemy każdemu z graczy odpowiednią liczbę kart (uzależnioną o ilości osób biorących udział w zabawie). Każda z nich reprezentuje określone wydarzenie np. wynalezienie żelazka, czy odkrycie Ameryki. Następnie jedną kartę kładziemy na środku datą do góry. W swoim ruchu każdy z graczy, wybierając spośród kart na ręku, musi ułożyć jedną na stole. Cała zabawa polega na tym, by umiejscowić ją w dobrym miejscu. Z lewej strony, jeśli jesteśmy przekonani, że dane wydarzenie miało miejsce wcześniej niż to na stole, z prawej, gdy uważamy, że później. W sytuacji, gdy na stole jest już kilka kart, musimy ułożyć je z uwzględnieniem ich wszystkich (czyli np. pośrodku). W tym momencie mogą mieć miejsce dwie sytuacje. Po pierwsze, sprawdzamy rewers dołożonej przez nas karty. Jeśli znajduje się w dobrym miejscu, oznacza to, że nam się udało. Mamy na ręku mniej o jedną kartę, a ruch przechodzi na następną osobę. Jest też druga możliwość, pomyliliśmy się. Błędnie dołożoną kartę należy odrzucić, wziąć z tali nową na rękę i... ruch przechodzi na kolejną osobę. Wygrywa gracz, który jako pierwszy pozbędzie się wszystkich kart. Proste? Bez wątpienia. Ale czy przyjemne? Sprawdźmy!
Zanim jednak przejdziemy do oceny samej mechaniki, warto zwrócić uwagę na solidne wydanie tytułu. Pudełko jest co prawda niewielkie, ale metalowe i z tłoczeniami. Bardzo ładnie prezentuje się na półce. Od strony wizualnej na uznanie zasługują też karty. Wydarzenia na nich przedstawione zostały ujęte bardzo estetycznie i szczegółowo. Same karty nie są duże. Mają mniej więcej wielkość połowy standardowego formatu. Chociaż nie przeszkadza to w grze, na początku sprawia wrażenie wydania miniaturowego. Za to zdecydowanie zasługuje na uznania wpraska. Idealnie pasuje do wymiaru kart i sprawia, że w pudełku nic się nie rusza.
Na początku muszę zaznaczyć, że nie rozumiem, czemu gra jako minimalny skład wskazuje 2 osoby. Wariant na jednego gracza jest jak najbardziej możliwy i osiągalny. Zakłada po prostu dokładanie kart bez przechodzenia tur. Jak to w każdym przypadku, rozgrywka solo nie jest tak pasjonująca, jednak jak najbardziej wykonalna, dlatego dziwi mnie brak wzmianki o takim rozwiązanie.
Jeśli zaś chodzi o sam przebieg rozrywki, to wiele zależy od upodobań graczy. W zabawie brak jakichkolwiek negatywnych interakcji. Nie jest też wymagane planowanie, czy większa strategia. Wystarczy odrobiną rozeznania w osi czasu. A czasami nawet i nie to. Bo przecież chodzi głównie o dobrą zabawę, można więc skorzystać z intuicji i nie przejmować się rywalizacją.
Tym bardziej że nie wszystkie karty są „śmiertelnie poważne”. Kilka z nich wywoła uśmiech na naszej twarzy i np. taka kwestia jak wynalezienie Sudoku czy temperówki dość zabawnie wygląda w towarzystwie tak doniosłych wydarzeń pierwszy lot na księżyc. Tych mało poważnych (i nieszczególnie przełomowych) momentów jest na kartach całkiem sporo. Nie liczy się więc stricte wiedza z historii, ale raczej umiejętność kojarzenia faktów. Dlatego podczas zabawy trzeba pamiętać o pewnym dystansie i nietraktowaniem całej rozgrywki jak sprawdzeniu. Taki test, wbrew nazwie, nie ma za zadanie udowodnienia naszej wiedzy ogólnej, a jedynie dostarczenia dobrej zabawy.
Jeśli zaś chodzi o zakres merytoryczny kart, zauważyłam, że spora ich część dotyczy XX wieku. W tym stuleciu liczą się konkretne lata, a pomylenie się nawet o jeden rok jest traktowane jako zła odpowiedź. Za to ułożenie wydarzeń ze starożytności, czy średniowiecza nie jest już takie trudne, ponieważ jest ich zdecydowanie więcej. Przydałaby się szersza skala, nawet pomimo tego, że większość zabawnych wynalazków powstało w XX wieku.
Co do czasu gry, to jest on bardzo różny. Wskazany na opakowaniu kwadrans to chyba wartość uśredniona. W duecie i w 5 minut można rozegrać partię. Jeśli zaś chodzi o skalowalność, to poziom zabawy rośnie proporcjonalnie do liczby graczy, Im ich więcej, tym jest trudniej i... weselej.
„Timeline: wiedza ogólna” to gra specyficzna. Ten lekki i prosty tytuł z powodzeniem sprawdzi się w roli integracyjnej zabawy na porę minut czy przerywnika podczas rodzinnych spotkań. Sprawnie można go transportować, błyskawicznie rozłożyć i rozegrać kilka partii. Nie jest to tytuł szczególnie wymagający, dlatego szukając czegoś bardziej angażującego, „Timeline” posłużyć może najwyżej za przystawkę.
Belgariada
Jak typowy mól książkowy czytam praktycznie wszystko. Ale do fantastyki mam ogromną słabość! To właśnie od niej zaczęła się moja wielka przygoda z literaturą. Dlatego, gdy widzę książkę z klasycznym ujęciem fantastyki, wiem jedno: muszę ją przeczytać! Tak było i tym razem. „Belgariada” od razu zwróciła moją uwagę. Dlatego z radością ruszyłam w kolejną magiczną przygodę!
Garion jest zwykłym chłopcem ze wsi. Z zamiłowaniem wsłuchuje się we wszystkie historie o magii, legendy, czy baśnie. I chociaż nieszczególnie w nie wierzy, lubi ich klimat. Tymczasem w jego małym świecie dzieje się coraz więcej podejrzanych rzeczy. Wkrótce Garion zmuszony jest opuścić rodzinne strony i ruszyć w drogę. Jeszcze nie wie, że o jego losie zdecydują potężniejsze siły...
„Belgariada” wydana nakładem Prószyński i S-ka to książka, która zamyka w sobie 5 tomów. A to oznacza, że mamy przed sobą dobre 1300 stron przygody! Nie jest to więc lektura na jeden wieczór, ale zdecydowanie warto do niej usiąść.
Przede wszystkim książka zaczyna się w stylu klasycznym dla powieści fantasy, czyli od legendy. Następnie przechodzimy do losów chłopca ze wsi, który nawet nie przypuszcza, kim jest naprawdę. Magia wplatana jest powoli, bez pośpiechu. Tak samo sama intryga wyklaruje się niespiesznie podczas rozwoju historii. Na początku nic nie wiemy, a wszystkie informacji uzyskujemy „pokątnie”, razem z głównym bohaterem podsłuchując lub obserwując dziwne zjawiska. Podoba mi się ten sposób wprowadzania głównego wątku, jest bardzo naturalny i angażuje czytelnika w przygodę.
Bo dzieje się naprawdę sporo. Może to za sprawą sporej objętości, może stylu typowego dla powieści fantasy, nie da się narzekać na akcję lub brak napięcia. Już od samego początku wiadomo, że dzieje się coś podejrzanego, a potem jest już tylko... ciekawiej.
Sam rozwój wydarzeń nie jest może szczególnie zaskakujący. Czytając tę książkę miałam naprawdę liczne skojarzenia z innymi powieściami fantasy. Da się bez większego trudu wyczuć kierunek, w którym zmierza fabuła. Jeśli interesujesz się tym gatunkiem, znajdziesz sporo podobieństw i mechanizmów typowych dla powieści w tym klimacie.
Przede wszystkim „Belgariada” bardzo dobrze się czyta. To książka, która wciąga i zaprasza do udziału w przygodzie. Za sprawą prostej, ale intrygującej narracja czytelnik cały czas chce poznać ciąg dalszy. W przeciwieństwie do młodzieżowych powieści fantastycznych (bardzo popularnych ostatnio na rynku) w tej książce zachowano proporcje między wszystkimi elementami narracji. Jest więc sporo opisów, dialogi (ale też niedopowiedzenia) oraz akcja. Z tego też względu nie jest to powieść, którą czyta się błyskawicznie. Historia wymaga od czytelnika odrobiny skupienia. Jeśli jednak lubi on klasyczne podejście do fantastyki, czeka go niezwykła czytelnicza wyprawa.
Beren i Lúthien
Każdy miłośnik książek ze szczególnym pietyzmem traktuje TEGO JEDYNEGO... pisarza, który otworzył przed nim świat literatury, który nauczył go cenić powieści. Dla mnie był to Tolkien. „Hobbit” nieodwracalnie zaraził mnie miłością do fantastyki, a „Władca pierścieni” jedynie to uczucie przypieczętował. Do teraz gdy pomyślę o Śródziemiu, w oku kręci mi się łezka. Dlatego, gdy tylko zobaczyłam, że wydawnictwo Prószyński wydaje powieści mojego mistrza, z radością zgłosiłam się na „Beren i Lúthien”. Jak wypadło to spotkanie po latach?
Na początku chyba warto zauważyć, że „Beren i Lúthien” to tytuł z kategorii zaginionych opowieści. Znalezionych i złożonych po latach przez syna autora, a przez to również wydanych pierwszy raz długo po śmierci Tolkiena. Zanim więc przejdziemy do samej historii, czeka nas spora porcja informacji zarówno o samym mistrzu, jak i wykreowanym przez niego świecie. Tak, jest to tytuł, który zachwyci maniaków Tolkiena, ale... nie tylko.
Sama historia to opowieść o miłości śmiertelnego człowieka Berena do pięknej elfki Lúthien. Gdy młodzieniec wyznaje swoje uczucie, zostaje wyśmiany przez jej ojca. Władca elfów nie tylko odsyła go z kwitkiem, ale też próbuje ośmieszyć i stawia przed nim niewykonalne zadanie. Obiecuje rękę swojej córki, gdy Beren przyniesie mu Silmaril Melkora. Młodzieniec podejmuje się tej niemal samobójczej misji i... To już musicie dowiedzieć się sami.
Miłośnicy Tolkiena będą zachwyceniu. To bowiem dalej stara, dobra fantastyka, oparta na pokaźnych opisach i legendarnych przygodach pełnych magii, potworów i historii. Czytając ją, można zatracić się w wykreowanej rzeczywistości i wczuć w klimat dawnych opowieści. Takie bowiem wrażenie wywarła na mnie fabuła. Jakbym czytała legendę, poznawała stare dzieje. Sam Beren... inteligencją nie powala. Chociaż on jest przyczyną wszystkich wydarzeń, ostatecznie to Lúthien jest postacią, która działa z głową. Ale... reszta bohaterów również zwraca uwagę ciekawą kreacją. I nie powiem nic więcej, żeby nie psuć radości z odkrywania nowej historii.
W książce bardzo ważne jest to, że jest to opowieść złożona z wielu zapisów. Dlatego otrzymujemy nie jedną, a kilka jej wersji. To co, syn Tolkiena znalazł, połączył ze sobą i wydał jako jedno, stanowi efekt pracy nad wieloma porozrzucanymi tekstami. Właśnie dlatego po pierwszej opowieści, możemy też zapoznać się z poematem oraz innymi wzmiankami. W poznaniu całości pomocne są też wprowadzenia, które tłumaczą nam zwięźle, co zmieniła dana wersja, z czego autor zrezygnował, a co zmodyfikował. Dzięki temu możemy w wyjątkowy sposób poznać historię, która we „Władcy pierścieni” została wspomniana, a w „Silmarillionie” opisana. Tym razem mamy w pełni samodzielne dzieło, stanowiące drobiazgową analizę tej ważnej dla autora opowieści (imiona jej bohaterów zostały wygrawerowane na nagrobku autora i jego małżonki). Warto też zwrócić uwagę na piękne wydanie. Zachwyca nie tylko ładna okładka, ale też malownicze ilustracje umieszczone w środku.
„Beren i Lúthien” to bardzo ciekawa pozycja. Klasyczna fantastyka oraz ponadczasowy wątek miłosny sprawiają, że tytuł ten przypadnie do gustu nie tylko fanom Tolkiena, ale też wszystkim miłośnikom dobrej literatury. Polecam, bo warto!
Fashion Victim
Nigdy nie rozumiałam zachwytu światem mody, błyskiem fleszy oraz tymi wszystkimi dziwacznymi ubraniami, których w codziennym życiu po prostu nosić się nie da. Dlatego też miałam mieszane uczucia, rozpoczynając lekturę autorstwa Corrie Jackson, „Fashion victim”. To, co mnie zachęciło, to żółta taśma policyjna z napisem „crime scene”, w którą był owinięty mój egzemplarz. Weszłam więc do świata mody i zbrodni.
Główną bohaterką jest Sophie Kent, dziennikarka śledcza z „The London Herold”. Poznajemy ją w dość trudnym okresie jej życia, Sophie właśnie wróciła do pracy po tym, jak straciła bardzo bliską osobę. Nie pomaga fakt, iż jej zawód polega na obcowaniu ze śmiercią i ludzką tragedią, jednak kobieta stara się pokonać własne demony i wykonywać swoją pracę najrzetelniej jak potrafi. Podczas zbierania materiału wokół miejsca zbrodni młodego chłopca, dziennikarka spotyka piękną dziewczynę ze strachem wypisanym na twarzy i siniakami znaczącymi jej blade ciało. Jest to Natalia Kotow, początkowo skryta, młodziutka modelka z mroczną tajemnicą. Niestety, kiedy już prawie wyjawia Sophie swój sekret, zostaje brutalnie zamordowana. Kent, targana poczuciem, iż przyczyniła się do śmierci dziewczyny, rozpoczyna dziennikarskie śledztwo, wykorzystując każdą okazję na zdobycie informacji. Jak się wkrótce okazuje, śmierć pięknej Rosjanki jest tylko czubkiem góry lodowej.
Thriller wita nas mocnym uderzeniem, krótką wypowiedzią tajemniczej osoby, z niezbyt czystym sumieniem, o ile takie w ogóle posiada. Nie wiemy, kim jest, jedynie możemy się domyślać, iż będzie zamieszana w dość nieprzyjemne wydarzenia, które mamy dopiero poznać. Podczas dalszego czytania natkniemy się jeszcze sporadycznie na te wypowiedzi. Moim zdaniem dodają książce charakteru, intrygują czytelnika, gdyż pozwalają wejść w umysł mordercy, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele.
Fabuła jest wielowątkowa, jednak łączy się gładko w całość. Poznajemy wielu bohaterów, a autorka podsuwa nam coraz to nowych podejrzanych. Miałam wrażenie, że wskazówki podawane czytelnikowi są czasem zbyt oczywiste, by można je traktować poważnie i raczej tych wskazywanych wręcz palcem przez pisarkę osób podejrzewać nie powinnam. Główna postać, Sophie Kent była dla mnie na początku zagadką. Przyjemnie było zbierać strzępy informacji o jej życiu osobistym, jednak po pewnym czasie stała się dla mnie wprost irytująca. Jej zachowanie kojarzyło mi się czasem z głupiutkimi panienkami z tanich horrorów, takimi, co to pchają się zawsze tam, gdzie na pewno stanie im się krzywda. Niestety Sophie w pewnym momencie przestała myśleć o własnym bezpieczeństwie i chciała zdobyć informacje na wszelką cenę, nawet własnego życia.
„Fashion Victim” jest thrillerem o dość interesującej historii, zakończeniu, którego mało kto by się spodziewał, jednak czegoś mi w nim brakowało. Na pewno obnaża prawdę o modelingu, ukazuje, z czym te piękne kobiety muszą się zmagać i jak zmuszone są walczyć o chwilę przed aparatem czy na wybiegu. Jak dla mnie niezbyt optymistyczna wizja kariery i świata mody samego w sobie. Myślę, że przypadnie do gustu zwolennikom mody, ja natomiast, pozostając z mieszanymi uczuciami, nie jestem pewna czy sięgnę po kolejny tom przygód pani Kent.
Tokio. Biografia
W marcu nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach serii Mundus ukaże się historia nieśmiertelnego miasta - "Tokio. Biografia.".
Wielka „Pożoga Meireki” pochłaniająca życie ponad 100.000 mieszkańców; objęcie tronu przez nastoletniego cesarza, które zapoczątkowało epokę restauracji Meiji; albo zawzięte bombardowania Amerykanów w trakcie II wojny światowej – to tylko niektóre z wydarzeń, które całkowicie odmieniły oblicze dzisiejszej stolicy Japonii.