Rezultaty wyszukiwania dla: Forma
Jak to wtedy było?
Współczesny rynek gier planszowych ma się dobrze, ale ciężko znaleźć pozycję, która zachęci jednocześnie do zabawy kilka pokoleń. Naszych dziadków i babcie rzadko interesuje taka forma rozrywki z różnych powodów – m.in. wiele gier posiada skomplikowane zasady lub poruszają mało interesującą dla staruszków tematykę. Działa to też w drugą stronę – gry, które podobają się dziadkom, o ile mogą wciągnąć jeszcze dorosłych, tak dla najmłodszych wydają się nudne, nieciekawe, wręcz okropne. Ciężko dogodzić każdemu, ale ostatnio natrafiłam na grę, do której zasiedliśmy całą rodzinę i... każdemu się spodobała.
„Jak to wtedy było?” jest grą planszową, która polega na opowiadaniu wspomnień, kojarzących się z wylosowanymi kartami, a jest ich... mnóstwo! Są one również niezwykle różnorodne: niektóre są zdjęciami, inne ilustracjami, poruszają wiele tematyk – od przedmiotów retro, po osoby i zwierzęta, aż do miejsc i wydarzeń. W pudełku znajdują się także karty pytań, na które odpowiadając zdobywamy punkt i poruszamy się na wielkiej planszy do przodu. Pytania dotyczą oczywiście opowiedzianych przez uczestników wspomnień i skonstruowane są tak, aby dzieci je rozumiały (np. „Która historia była „najstarsza”, czyli wydarzyła się najwięcej lat temu?”). Do dyspozycji mamy aż dwanaście (!) pionków, a więc zasiąść do gry może naprawdę duża rodzina. Zasady są równie proste jak pytania na kartach, zarówno starsza osoba, jak i maluch szybko łapią reguły. W razie wątpliwości – w instrukcji znajdują się dodatkowe wskazówki i zasady oraz propozycje rozwiązania niejasnych sytuacji, które mogą wydarzyć się w trakcie zabawy. Głównym założeniem gry są dwa etapy: pierwszy to opowiadanie historii przez graczy, a drugi – odpowiadanie na pytania i przesuwanie pionka na planszy. Banalne, prawda?
Przyznam szczerze, że z początku nie byłam jakoś mocno przekonana do tej gry, choć lubię rozgrywki polegające na opowiadaniu historii. Bałam się też, że rodzina niespecjalnie będzie chciała ze mną zagrać. A jednak udało mi się zebrać siedmioosobową grupę, w tym dwoje dzieci i babcię, i... naprawdę świetnie się bawiliśmy. Babcia zakochała się w starych zdjęciach na kartach, w trakcie gry opowiedziała nam naprawdę mnóstwo wspaniałych historii, głównie o swoich młodzieńczych latach, których wcześniej nie słyszeliśmy. Bardzo nas tym zaskoczyła i nawet rozrabiaki wsłuchiwały się w jej wspomnienia jak zaczarowane. Szczerze powiedziawszy – złamaliśmy przy grze zasady i głównie babcia opowiadała, zachęcana przez nas. Maluchy sprytnie jej podrzucały swoje karty, choć i same opowiedziały kilka zabawnych historii, czasem nieco naciąganych, ale przymknęliśmy na to oko, bo pomysły miały nie z tej ziemi. W zasadzie nikomu jakoś nie zależało na wygranej, więc w końcu odłożyliśmy planszę, bo uznaliśmy, że babcia i tak wygrała wszystko. I wiecie co? Dawno nie spędziliśmy czasu w tak rodzinnej atmosferze, bez telefonów i całej technologii, po prostu... razem. Ta gra rzeczywiście łączy pokolenia.
„Jak to wtedy było?” to niepozorna gra planszowa, która nie tylko sprawia dużo frajdy, ale i pozwala poznać lepiej najbliższych, spędzić z nimi czas. Przeznaczona jest dla osób w wieku od 6-120 lat, jednak z nami grała czterolatka i – z pomocą mamy – całkiem nieźle sobie poradziła. Jesteśmy z rodziną zakochani w tej pozycji i już nie mogę się doczekać, kiedy po raz kolejny do niej zasiądziemy. Polecam z całego serca, wspaniały pomysł na prezent i urozmaicenie rodzinnych spotkań. Jestem pewna, że wasi dziadkowie zachwycą się zarówno oprawą graficzną, jak i całą tą grą. I nie tylko dziadkowie! Powtórzę po raz kolejny – ta gra zrzesza pokolenia!
Niezwykła Podróż. Tom 3
Wydawnictwo KURC zapowiedziało na koniec lutego tom trzeci Niezwykłej Przygody.
Wielka Brytania, rok 1927. Po wielu latach spędzonych z dala od rodziny w szkole z internatem, Emilien i Noemie zostają przywiezieni do rodzinnej rezydencji. Na miejscu dowiadują się o zniknięciu ojca Emiliena, Alexandra. Aby go odszukać, z pomocą Amelii i Terence'a odbudowują jego prototyp i zapisują się zamiast niego do konkursu imienia Juliusza Verne'a.
Już jesteś martwa
„Ta kobieta – Jessica Lane – nie powinna była przeżyć. W wypadku zginęło jedenaście osób. Lane nie tylko przeżyła, ale i uciekła. I wciąż ucieka”.
Magiczny lot balonem nad Parkiem Narodowym Northumberland o wschodzie słońca zakłóca niepokojące wydarzenie w dole. Kobieta ginie na oczach pasażerów balonu. Morderca wie, że był obserwowany i nie może pozwolić, by odlecieli. Zabity zostaje również pilot, jedyna osoba umiejąca zapanować nad balonem. Spanikowani pasażerowie robią co w ich mocy, by przeżyć, jednak wypadek jest nieunikniony. Giną jeden po drugim, a ścigający ich morderca upewnia się, czy aby na pewno nikt nie przeżył. Tylko ona jedna wyszła cało z wypadku, Jessica Lane. A on wie, że przetrwała. Wie, że musi ją doścignąć. Zaczyna się więc walka z czasem.
Fabuła książki jest nietypowa, przez co bardziej zajmująca. Główna bohaterka jest ścigana przez mordercę, którego tożsamość znamy już od pierwszych stron. Nie wiemy natomiast, kim jest Jessica Lane i dlaczego nie szuka pomocy, tylko wciąż ucieka. Nie zgłasza się na policję, bo jej nie ufa. Dlaczego? Dopiero z czasem i to bardzo powoli składamy cząstki informacji w jedną całość.
Poznajemy kilka różnych historii jednocześnie. Bieżące wydarzenia przeplatane są nowinami dotyczącymi głównej bohaterki, jej siostry i ich tajemniczej przeszłości, a także relacjami o dziwnym i podejrzanym żółtym domu. Dowiadujemy się również bardzo interesujących rzeczy o ważniejszych bohaterach, jak morderca Patrick Faa, czy inspektor śledczy Ajax Maldonado. Ciekawostki z ich życia są zaskakujące na każdym kroku. Te zmiany perspektyw i czasu z pewnością podtrzymują napięcie.
Podczas czytania czuje się przyjemne napięcie, wyczekiwanie na kolejną porywającą wiadomość, którymi autorka nas zasypuje. Bawi się z nami, zdumiewa nas na każdym kroku, prowadzi z nami grę, w której jesteśmy z góry skazani na przegraną. Bolton tak umiejętnie podaje nam elementy kilku układanek jednocześnie, że nad głową czytelnika rośnie coraz większy znak zapytania. Uśmiech sam pojawia się na twarzy, kiedy uświadamiamy sobie, jak pisarka sobie z nas pokpiła.
„Już jesteś martwa” ma wszystko, czego czytelnik kryminałów oczekuje. Od samego początku coś się dzieje, czytelnika szokują zwroty akcji, nic nie jest takie, jakie by się wydawało na początku. Bolton serwuje nam rewelacje, które nie wyjaśniają zbyt wiele, za to często mieszają w głowie. Wodzi nas za nos od pierwszej strony, a jak bardzo, przekonacie się dopiero w końcowej części. Jak dla mnie coś wspaniałego.
Ocalałe
Uciekła. Jako jedyna przetrwała. Nazwali ją Ocalałą. Teraz stara się pozostawić przeszłość za sobą. Prowadzi bloga o wymyślnych słodkościach, ma fajnego faceta i przyjaciela gliniarza, który zawsze zjawia się na zawołanie. Wydawałoby się, że faktycznie radzi sobie nieźle. Tylko że wraz z niespodziewanym gościem, przeszłość wtargnęła podstępem i rozgościła się w jej mieszkaniu, jej życiu.
Masakra w domku letniskowym Pine Cottage 10 lat temu sprawiła, że Quincy Carpenter stała się sławną Ocalałą – jedyną, która przeżyła morderczy atak na grupę studentów. Dziś, historia ta interesuje już tylko maniaków horrorów, a sama Quincy stara się żyć normalnie, jakby tragedia się nie wydarzyła. Każdy jej dzień wygląda tak samo. Sumiennie przyrządza finezyjne desery i umieszcza przepisy na swoim blogu, czekając na powrót swojego partnera. Jeff, jej idealny mężczyzna jest prawnikiem. Wspólnie tworzą zgraną parę, prowadząc dość monotonny tryb życia. Sytuacja ma się zmienić, po wiadomości o śmierci innej Ocalałej, kobiety, która starała się pomóc Quincy wrócić do zwykłego życia, po wydarzeniach z Pine Cottage. Śmierć Lisy sprawia, że prasa znowu interesuje się Quinn, na dodatek, niespodziewanie, przed jej mieszkaniem pojawia się trzecia ze słynnych Ocalałych. Od tej chwili spokojne i nudne życie Quincy Carpenter odmienia się nie do poznania.
Historia Quincy jest ciekawa, pierwszoosobowa narracja pozwala wczuć się w rolę ofiary, która przetrwała coś okropnego. Zupełnie jakbyśmy czytali jej pamiętnik. Obserwujemy, jak bohaterka się odmienia, przestaje sama siebie okłamywać, że nie jest żadną Ocalałą, jej ta zbrodnia nie dotyczy. Poznajemy jej drobne sekrety i dowiadujemy się, jak naprawdę się czuje i czego pragnie. Powiem szczerze, że Quincy bywa w swoim postępowaniu często naiwna, przez co jest trochę irytująca. Kilkakrotnie denerwowałam się przez jej zachowanie. Na szczęście ciekawość trzymała mnie mocno przy lekturze. Co z tego wszystkiego wyniknie i jaki będzie finał?
Opowieść Quincy przeplatana jest skrawkami informacji o wydarzeniach z przeszłości, wydarzeniach z feralnego domu letniskowego. Dodaje to dreszczyku emocji, sprawia, że czytelnik jest bardziej zaangażowany. Ja wręcz powstrzymywałam się od przekartkowania książki w poszukiwaniu kolejnych fragmentów. Autor umiejętnie podtyka czytelnikowi wskazówki, tak, że sami nie jesteśmy pewni co myśleć o poszczególnych postaciach. Liczne sugestie co do winowajcy sprawiają, iż po pewnym czasie uzbiera nam się lista podejrzanych, ale czy faktycznie jesteśmy w stanie wskazać prawdziwego zabójcę?
Książka jest ciekawa, potrafi też fragmentami porządnie zirytować, by za chwilę wciągnąć bez reszty. Sam finał czyta się błyskawicznie, wręcz nie można się oderwać. Fabuła „Ocalałych” nie jest może szaleńczo fascynująca, jednak zakończenie z pewnością nam to wynagradza.
Bramy Światłości: Tom 2
Anioły wracają, a wraz z nimi nieprzebrane zastępy potworów i przygoda, która nie zwalnia ani na chwilę. Uzbrójcie się w kawę/herbatę, ciepły koc i prowiant. Czeka Was bowiem kontynuacja podróży poza czasem. A tak, jak wiadomo, wszystko może się zdarzyć!
„Bramy światłości. Tom 2” to bezpośrednia kontumacja akcji rozpoczętej w poprzedniej części. Bardzo dramatycznej akcji. Droga autorka, tak się nie robi czytelnikom (i fanom). Żeby tak zostawić nas w niewiedzy na wiele miesięcy, po tym, jak zepchnęło się głównego bohatera i jego kompana, w śmiercionośne odmęty? Bez żadnej informacji, czy żyje? Otóż... teraz już wiem. Daimon nieustająco walczy o życie. I to nie tylko w pierwszej scenie, ale aż do samego końca. Wielka ekspedycja trwa dalej. Ale nie tylko tam robi się coraz niebezpieczniej. Również w Głębi atmosfera się zagęszcza. Lucyfer wciąż nie wrócił i chociaż nikt o tym nie wiem, Razjelowi coraz trudniej wodzić wszystkich za nos. W tym czasie z misją ratunkową rusza Asmodeusz. Jednak czy Zgniły Chłopie podoła wyzwaniu? Czy ktokolwiek wyjdzie z tej „imprezy” żywy?
Poprzedni tom był dla mnie niczym jedna wielka powieść drogi. Bohaterowie szli, walczyli, odpoczywali, znowu toczyli bitwy, ledwo uchodzili z życiem i tak bez końca. A to wszystko w klimacie „nie ma rzeczy nie możliwych i nie zgadniesz, co cię zaraz zaatakuje”. Tym razem jest trochę inaczej. Trochę, bo chociaż wyprawa nadal jest najistotniejszym wątkiem powieści, pojawia się wiele scen skupionych na innych aspektach przygody. Na początku kilka razy wpadamy w odwiedziny do Gabriela. Nie zabraknie też scen ukazujących coraz ciekawsze intrygi konstruowane w Głębi. Ta różnorodność sprawiła, że kiedy historia na dobre skupiła się na Daimonie i jego drodze, nie odczułam znużenia niekończącą się wędrówką. Może też dlatego, że nasz bohater w końcu na dłuższy moment zatrzymuje się w jednym miejscu. Ale by najmniej nie po to, żeby odpocząć. Jego losy, a przy okazji również Lucyfera, nieustająco wiszą na włosku!
Akcja książki nie zwalnia ani na chwilę. Autorka po raz kolejny pokazuje, że jej wyobraźnia, ale też wiedza z zakresu najróżniejszych wierzeń nie zna granic. Dzieje się wszystko, ale nic, czego można by się było spodziewać. Opowieść pędzi jak szalona i co chwilę stawia naszych bohaterów przed nowymi wyzwaniami. Czy wyjdą z nich obronną ręką? Tego musicie dowiedzieć się sami!
Na uznanie zasługuje też wydanie książki. Trzeba przyznać, ze Fabryka Słów spisała się na medal. Pół miękka okładka ładnie prezentuje się na półce. Dodatkowo umieszczono też praktyczną, niebieską zakładkę. Całości zaś dopełnia oprawa graficzna. Ilustracje ciekawie uzupełniają historię, chociaż nie każdemu przypadną do gustu. Tak to już jest, gdy przedmiotem wizualizacji są głównie potwory i inne okropności :)
Rozczarowani mogą się poczuć Ci, którzy spodziewają się wątków romantycznych. Niewiele się w tym zakresie zmienia. „Bramy światłości” to przede wszystkim akcja i brawurowe walki. A gdy tak już podróżujemy i próbujemy przetrwać, nagle orientujemy się... że to nie koniec. Byłam przekonana, że seria zamknie się w dwóch tomach (jak poprzednia). Okazuje się jednak, że autorka planuje dla nas dłuższą wycieczkę. A więc... znowu czekamy! Jednak do tego czasu, zachęcam Was do wybrania się z Daimonem w wyprawę opisaną w „Bramach światłości. Tom 2”.
Zapowiedź: Księżniczka dinozaurów
Witajcie na Raju – pierwotnym świecie, w którym można spotkać wszelkie gatunki dinozaurów wielkich i małych. Żyją tu również ludzie, sprowadzeni przez kaprys bogów. Rycerze ruszają do boju na triceratopsach, a prowadzą ich wielcy bohaterowie dosiadający tyranozaurów.
Zadra
Kamień węgielny polskiego steampunku, nominowana do wielu literackich nagród Zadra, powraca po latach w nowym, rozszerzonym, jednotomowym wydaniu.
Odkryj początki epoki Etheru w powieści poprzedzającej książkę Czterdzieści i cztery, która przyniosła Krzysztofowi Piskorskiemu uznanie krytyków i fanów oraz najważniejsze w dziedzinie polskiej fantastyki nagrody – im. Janusza A. Zajdla oraz Jerzego Żuławskiego.
Idiota skończony
Z antologiami opowiadań jest tak, że albo bardzo się je lubi, albo nie lubi się ich wcale. Zwolennicy tej drugiej opcji nie przepadają za gwałtownymi zmianami klimatu, fabuły, za krótką formą ogółem. A miłośnicy antologii? Sama do nich należę: uważam, że zbiory opowiadań, zwłaszcza różnych autorów, to świetna okazja, żeby zapoznać się ze stylem różnych pisarzy i wzbogacić swoją listę „do przeczytania” o książki konkretnego twórcy. Tego też oczekuję od antologii „Idiota skończony” – chcę poznać sposób pisania autorów, których dotąd nie miałam okazji czytać, ale także dobrze się bawić przy opowiadaniach tych, których twórczość już poznałam.
Pierwsze, co trzeba powiedzieć o tym zbiorze – ma intrygujący tytuł. Z blurba możemy się dowiedzieć, że nieprzypadkowy: historie ma łączyć głupota bohaterów. Jestem zdania, że błądzić to rzecz ludzka, a bohaterowie literaccy mają do tego takie samo prawo, jak realnie istniejący ludzie, toteż z chęcią zagłębię się w świat mniej lub bardziej fatalnych omyłek.
Fabryka Słów proponuje antologię tekstów dwunastu autorów, z których większość ma już niezły dorobek twórczy. W każdym razie – nie są to nazwiska przeciętnemu czytelnikowi fantastyki nieznane. Szkoda tylko, że w tej stawce są zaledwie dwie kobiety, ponieważ kobieca fantastyka w Polsce ma się dobrze i warto z tego skorzystać. Przystępuję do lektury z nadzieją, że chociaż płeć męska dominuje, to nie zdominuje mnie wyzierający z kart maczyzm.
Trudno pokrótce opowiedzieć o wszystkim, z czym spotka się czytelnik w „Idiocie skończonym”. Będzie trochę science fiction, nieco postapo, sporo urban fantasy i fantastyka trudna do sklasyfikowania. Jeżeli sięgniecie po tę pozycję, poznacie nietypowe skrzaty domowe, gniew młodej, uczuciowej wiedźmy, czy ponury los żołnierzy zmuszonych nieustannie walczyć o niepodległość. Zobaczycie przyszłość ponurą i... jeszcze bardziej ponurą? I trochę przeszłości. Dowiecie się też, jak twórczo wykorzystać spuściznę Cesarstwa Rzymskiego oraz jakich błędów żołnierzom się nie wybacza.
Jak w każdej antologii, poziom nie jest równy. Przeczytałam opowiadania zachwycające i opowiadania, których fabułę wkrótce zapomnę. Na pewno zachwyciła mnie twórczość żeńskiej części stawki. Otwierający zbiór tekst Anety Jadowskiej, od którego antologia zaczerpnęła swój tytuł, to urocza wariacja na temat funkcjonowania magii i czarownic we współczesnych realiach. Główna bohaterka popada w nieliche tarapaty z powodu swojego artystycznego talentu i zalotów młodego czarodzieja parającego się magią roślinną. Brak tu rzewnych, czy banalnych scen. Jadowska postawiła na humor i dynamiczną akcję. Wyszedł tekst, który skończył się zdecydowanie za szybko – chętnie przeczytałabym całą powieść z tymi bohaterami.
„Garażowy” Ewy Białołęckiej to także urban fantasy, tylko że związane ze słowiańską demonologią i wiarą w opiekuńcze duchy domów, obór, łaźni i innych miejsc, w których człowiek potrzebuje wykwalifikowanej pomocy magicznej. Folklorystyczny motyw został ograny w bardzo nieoczekiwany sposób, a Świeca vel Chopper na stałe wejdzie do grupy moich ulubionych postaci literackich. I zapewne nie tylko moich.
Podobał mi się też tekst Tomasza Kołodziejczaka "Zmierzch nad Weroną". Został oparty na bardzo interesującym, logicznym i niezbyt jeszcze w polskiej literaturze eksploatowanym pomyśle. Współczesna Europa zmuszona jest wrócić do czasów Cesarstwa Rzymskiego, ale już nie jako ośrodka potęgi, lecz własnej karykatury i swoistego parku rozrywki dla turystów nacji rządzącej. Co to za nacja? Przeczytajcie sami. Warto dla pomysłu, nawet jeśli fabularnie opowiadanie nieco kuleje.
Ciekawego pomysłu nie można też odmówić "Wyklętym" Michała Gołkowskiego oraz "Nocy na Dużej Ziemi" Bartka Biedrzyckiego. Nieprzypadkowo wspominam o tych tekstach razem – chociaż są pomysłowe i dobrze poprowadzone fabularnie, drażni mnie w nich – w różnym stopniu – ta sama rzecz. Zaznaczanie rosyjskości przez spolszczenie rosyjskich słów i konstrukcji, co wychodzi nieco karykaturalnie. Rusycyści niech nie czytają, cała reszta pewnie uzna tę stylizację za ciekawą.
Wspomnę też o "Głębi. Ciałaku" Marcina Podlewskiego. Science fiction to bodaj jedyny gatunek, którego autentycznie nie lubię – ale mimo że to opowiadanie było hard sf, zostało mi w głowie. Przypomina – w dobrym sensie! – radziecką science fiction lat sześćdziesiątych, ze sporą ilością technicznych detali, ale i zwrotem w stronę człowieka i tego, co to znaczy „być człowiekiem”. Jako niefanka gatunku mogę powiedzieć, że dla mnie to kawał dobrej roboty.
Pozostałe opowiadania z różnych względów nie zostaną na długo w mojej pamięci, ale może akurat wam się spodobają. Po tę antologię warto sięgnąć zwłaszcza po to, żeby poznać ciekawych i różnorodnych polskich autorów fantastyki. Polecam szczególnie osobom, które zarzekają się, że nie lubią tego, jak piszą Polacy – a nuż zmienicie zdanie?
Wypalić Chrom
Po długiej przerwie, książką Williama Gibsona Wydawnictwo Mag, powraca z serią Artefakty.
William Gibson zyskał powszechną sławę, jako czołowy przedstawiciel nowej odmiany science fiction, przenoszącej współczesną technologię (w szczególności technikę komputerową) w przyszłość rozpadu miast zdegenerowanej obyczajowości pokoleń postpunkowych.
Zeszyt Wendy
Wendy Davies, 16-latka mieszkająca w Nowej Anglii, przeżywa tragedię rodzinną. Podczas podróży samochodem na skutek głupiego wybryku nastolatków rzucających kamieniami w przejeżdżające samochody, ulega wypadkowi. Auto, którym podróżowała wraz z całą rodziną wpada do wody. W dramatycznym momencie widzi swojego brata, który nawołuje ją, aby dołączyła do niego i innych Zagubionych Chłopców. W szpitalu Wendy dowiaduje się, że ciała Michasia nie odnaleziono, jej brat Janek, nie odzywa się, a nikt nie chce jej uwierzyć, że Michaś żyje, tylko odszedł w inne miejsce, a ona musi go sprowadzić z powrotem.
„Zeszyt Wendy” to dziennik emocjonalny nastolatki przechodzącej traumę po stracie bliskiej osoby. Przejmująca historia, która może dotknąć każdą rodzinę i każde dziecko. Świat Nibylandii przezierający przez rzeczywistość otaczającą Wendy, wdzierający się kolorowymi plamami w szarość i ponure oblicze świata, które pozostawił po sobie brat Wendy, pozwala jej na przetrwanie w chwili, kiedy umysł nie jest w stanie ogarnąć jeszcze straty. Zeszyt, który otrzymuje dziewczynka od swojej terapeutki, jest natomiast wentylem bezpieczeństwa w momencie, kiedy najbliżsi, z powodu odczuwania cierpienia, nie są w stanie zrozumieć i pomóc Wendy. „Project Wendy”, taki tytuł oryginalnie nosi komiks, jest pięknym komiksem o tym, że czasem ucieczka w krainę fantazji jest jedynym ratunkiem, a mechanizm ludzkiego umysłu potrzebuje tego eskapizmu, by odnaleźć się w emocjach, które przerastają często nas dorosłych, a co dopiero dojrzewających nastolatków. Opowiadanie graficzne, jakim jest dzieło obu pań, nie koncentruje się wyłącznie na problemie śmieci w rodzinie. W „Zeszycie Wendy” podejmowana jest również inna tematyka związana z problemami związanymi z okresem dojrzewania, jak akceptowanie przez grupy społeczne, kwestia narkotyków, relacje z dorosłymi, komunikacja z rodzeństwem i rówieśnikami, i wiele innych, choć są one marginalne, to jednak nie zostały pominięte.
”Zeszyt Wendy” jest komiksem przemyślanym jako całość, zarówno pod względem treści, jak i formy. Widać, że jest formą dojrzałą treściowo, a grafiki podkreślają, to co trzeba. Koncept wypływającego świata fantazji, postaci ze świata J. M. Barriego, za pomocą barwnych plam jest utrafiony w dziesiątkę. Kreska komiksu też jest przyjemna oku. Jedynie nie przypadł mi do gustu pomysł niedopracowania arkuszy dotyczących Nibylandii, domyślam się, że jest to zamierzony chwyt, mający podkreślić nierealność tego świata, ale wywarł on na mnie negatywne wrażenie niedbalstwa, tym bardziej, że wcześniejsze rysunki wywarły na mnie wielki urok. Jednak o zamierzeniach artystycznych się nie dyskutuje.
Komiks polecam każdemu, choć podejmuje smutną tematykę i nie każdy mement na jego przeczytanie jest właściwy. Najlepszą rekomendacją niech będzie fakt, że po jego otrzymaniu, pierwszą czytelniczką była moja jedenastoletnia córka, która, jak dotąd zaczytywała się w seriach komiksowych „Sisters”, czy „The Powerpuff Girls”, czyli lekkich i zabawnych, a ten połknęła w całości od razu i spodobał jej się. Podkreśliła, że jest to smutna historia, ale fajny komiks. Tak też, obie polecamy.
Poniżej przedstawione są w Galerii fragmenty plansz.