Rezultaty wyszukiwania dla: Fantastyka
Ród
„Trzeba podjąć decyzję i za każdym razem, gdy zło wyrządzone ci przez daną osobę wraca, starać się koncentrować na jej zaletach" .*
Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź „Rodu" od razu wiedziałam, że to coś dla mnie. Czarownice od dawna mnie fascynowały, intrygowały posiadane przez nie moce, umiejętność czarowania i tworzenie mikstur, naginania rzeczywistości. Miałam te szczęście, że mogłam przeczytać książkę jeszcze przed premierą. Jakie są moje wrażenia?
Mercy Taylor należy do jednego z najpotężniejszych rodów czarownic w Savannah, który strzeże granicy między światem rzeczywistym, a magicznym. Ona niestety jako jedyna nie posiada żadnych mocy i reszta trzyma ją z daleka od spraw związanych z magią. Dziewczyna zajmuje się oprowadzaniem turystów po mieście, a jej Wycieczki Kłamców są bardzo popularne. Gdzieś głęboko w środku czuje żal, że jest inna, ale pogodziła się z tym i przeszła nad tym do porządku dziennego. Nie podejrzewa nawet, że nadchodzące dni wiele zmienią w jej życiu, ktoś zabija Ginny – ciotkę Mercy strzegącej granicy, gdy nadchodzi czas wyboru wybranki moc wskazuje na Mer chociaż nie ma mocy, a do tego na jaw zaczynają wychodzić fakty jasno mówiące o tym, że kobieta była cały czas oszukiwana.
J. D. Horn mnie zaskoczył, rzecz jasna pozytywnie. Powieść jest nieprzewidywalna na każdym kroku, autor stworzył historię przemyślaną i dopracowaną z najmniejszymi detalami. Powieść układa się w spójną oraz logiczną całość. Wątki są dopieszczone, kończone i nie ma niczego, co byłoby źle skonstruowane. Powoli odkrywa kolejne elementy układanki, ale dopiero finał pokazuje jak umiejętnie wodzi czytelnika za nos dając domysły i fałszywą nadzieję, by za chwile zrzucić kolejną bombę burzącą chwilowy spokój. Akcja toczy się szybko, zaskakuje i nie pozwala ani na chwilę odetchnąć czy też uspokoić kołaczące serce. Horn zapewnia rozrywkę na najwyższym poziomie, zaskakuje i pokazuje iż nadal można stworzyć coś nowego i wyróżniającego się w gatunku fantastyki.
Nie jest to książeczka gdzie głównym wątkiem jest miłość, chociaż nie dało się jej pominąć. Najważniejszymi jednak punktami są długoletnie sekrety, klimat pełen grozy oraz mroku i oczywiście magia. To te aspekty są najważniejsze i najbardziej przykuwają uwagę, sprawiają, że wręcz żyje się tą historią nieustannie próbując wszystko ogarnąć, by być o krok przed bohaterami, co jak szybko się okazuje nie jest możliwe, bo Horn sam decyduje kiedy odkryje kolejne karty.
Jestem pod wielkim wrażeniem kreacji bohaterów stworzonych przez Horn'a, zarówno tych głównych, jak i drugoplanowych. Są dopracowani, realni i wyraziści. Tutaj każdy jest inny, a co najlepsze cały czas potrafi zaskakiwać – niby wydaje się, że poznało się kogoś najlepiej jak to możliwe, a wystarczy odwrócić tylko stronę i nagle okazuje się, że zupełnie nie znaliśmy tej osoby. W pewnym momencie nie wiadomo komu ufać, kto mówi prawdę, a kto znowu kłamie. Postacie mają różnorodne charaktery i każda ma do odegrania jakąś znaczącą rolę. Autor poświęcił bohaterom dużo czasu, ale najbardziej skupił się chyba na Mercy – odsunięta na bok przez rodzinę i traktowana pobłażliwie oraz ta gorsza. I chociaż jej sytuacja nie była ciekawa, to w miarę swoich możliwości walczy z przekonaniem, że jest mniej warta. To ją właśnie najbardziej polubiłam.
Przeczuwałam, że lektura tego tytułu mnie nie zawiedzie, ale nie sądziłam, że pochłonie mnie do tego stopnia iż zgubię kontakt z rzeczywistością i nie będę zauważać upływającego czasu. Niemal od pierwszych zdań wciągnęłam się w wir wydarzeń i do ostatniej kropki trwałam w napięciu i niepewności jaki będzie finał. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy wstrzymywałam nerwowo powietrze i mamrotałam „nie" lub „to niemożliwe". Horn sprawił, że zżyłam się z bohaterami, przeżywałam kolejne wydarzenia i całą sobą chłonęłam wachlarz emocji i ten niepowtarzalny klimat. Jestem zachwycona i oczarowana pomysłem, kreatywnością autora, tym jak stworzył bohaterów, jaką drogą poszedł, by rozwinąć fabułę oraz niezwykle lekkim, ale i przyjemnym w odbiorze językiem Już nie mogę doczekać się kolejnego tomu – liczę, że będzie równie intrygujący jak „Ród".
„Ród" to niezwykle wybuchowa mieszanka gatunkowa, która sprawia, że książka pochłania bez reszty i dopóki nie przeczyta się ostatniego zdania nie da się jej odłożyć ani nawet zająć myśli czymś innym. Nawet po zakończeniu w głowie ma się chaos myśli, wszystko się przeżywa, analizuje i próbuje poukładać ten kalejdoskop emocji oraz uzyskanych informacji. Rewelacyjna, niesamowita, pełna zwrotów akcji. Polecam!
*J. D. Horn, „Ród"
Wierna
„(...) zło jest w każdym, a miłość polega na tym, by dostrzec to samo zło w sobie, bo tylko wtedy można wybaczyć drugiemu człowiekowi".*
Po tym jak bezfrakcyjni opanowali miasto Tris wraz z grupą przyjaciół opuszcza je dzięki pomocy Wiernych. Udają się po za jego granice, by dowiedzieć się całej prawdy i zobaczyć jak tam jest. Szybko okazuje się, że zmiana miejsca nie oznacza, że będzie inaczej. Ten świat nie różni się niczym od tego dobrze im znanego. Intrygi, kłamstwa, wybory. Czy decyzje przez nich podejmowane są słuszne i czy uda im się zakończyć w końcu bezcelowe walki?
Trylogia Veronicy Roth w moim odczuciu miała wzloty i upadki, pierwsza część była ciekawa, ale miała pełno niedociągnięć, druga była o wiele lepsza, bardziej dopracowana. Byłam ciekawa jaki będzie finał tej historii, czy autorce uda się mnie zaskoczyć. Jaka ostatecznie okazała się „Wierna"?
Finalny tom serii zaczyna się niedługo po tym, jak zakończyła się „Zbuntowana". Od razu widać, że jeśli chodzi o styl pisania, to następuję duża poprawa, nie odczuwa się sztuczności, jak było w przypadku „Niezgodnej". Fabuła nie do końca chyba została przemyślana, bo dzieje się dużo, szybko i nie zawsze jest wszystko wyjaśnione, wątki plączą się ze sobą i czasami zostają porzucane jakby w połowie (pierwsza rebelia przykładowo). Jak dla mnie tych wątków jest zbyt dużo – giną one zsunięte na boczny plan przez ten główny, temat genetyki, który może zaciekawić lub wynudzić. Plusem jest, że w końcu otrzymałam odpowiedzi na pytania ciągnące się za mną od pierwszego tomu. Pozytywnym aspektem z mojego punktu widzenia było też zakończenie (bez rzucania we mnie czym popadnie, proszę), ale i tutaj mam małe zastrzeżenie. O ile pomysł sam w sobie jest bardzo odważny oraz oryginalny, o tyle jego wykonanie sprawiło, że został on zbyt szybko przedstawiony i ginie trochę w całości utworu, ale wywołał masę sprzecznych emocji.
Podobała mi się postawa Tris, która zdążyła wydorośleć, nie podejmuje już pochopnych decyzji, nauczyła się analizować i nie działać pod wpływem emocji. Ostatnio dużo przeszła, co się na niej odbiło, ale dała radę. Podziwiam ją, zwłaszcza za to z jakich powodów zrobiła, to co zrobiła na końcu. Żałuję tego jak został przedstawiony Cztery, chociaż jestem w stanie to zrozumieć patrząc na jego przeszłość, nie mniej jego postawa mnie trochę irytowała w pewnych momentach. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal go uwielbiam za jego charakter (no i wygląd). Co do reszty postaci z przykrością muszę stwierdzić, że nie wyróżniają się jakoś specjalnie na tle innych, jest ich za dużo i za mało poświęcono im czasu, by zapadły w pamięć, szczególnie te nowe.
Mam mocno mieszane uczucia względem tego tytułu, ostatecznie książka mi się podobała, ale jestem świadoma jej mankamentów i to dość znaczących. „Wierna" ma swoje plusy i minusy, wciąga i intryguje, ale momentami też nuży (temat genetyki oraz wątki porzucone w połowie). Z zaciekawieniem śledziłam poczynania bohaterów, ale nie zżyłam się z nimi za mocno. Przyznaję jednak, że zakończenie mnie zaskoczyło, nie takiego się spodziewam i nie jestem w tym odosobniona. Tylko, że mi taki finał odpowiada, chociaż na początku serce się temu sprzeciwiało i nadal protestuje, to gdzieś w środku mam świadomość, że to idealne, słodko-gorzkie zakończenie. Jako całość serię oceniam na dobrą, Roth miała świetny pomysł na przedstawienie świata, to jak nim rządzono jak przedstawiła ludzkie działania i co władza może zrobić z człowiekiem.
„Wierna" zbiera skrajne opinie, ale ja w ostatecznym rozrachunku mogę ją polecić, bo nie kończy się tak, jak inne tytuły tego typu powieści, ale wiem, że wielu czytelników może być zawiedzionych (sama w pewnym stopniu jestem). Nie da się jej jednoznacznie opisać ponieważ wywołuje sprzeczne uczucia, ale warto się z nią zapoznać, by poznać w końcu odpowiedzi.
„- Czasem życie jest naprawdę do dupy. (...) Ale wiesz czego się trzymam? (...) Chwil, które nie są do dupy. (...) Cała sztuka polega na tym, by umieć je dostrzec".**
* Veronica Roth, „Wierna", s. 205
**Tamże., s. 376-377
Co lata 70. przyniosły dzisiejszemu kinu Science-Fiction?
Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku
Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.
Ścieżki przeznaczenia
„Ścieżki przeznaczenia" to druga część cyklu „Samotny krzyżowiec" autorstwa Marka Orłowskiego. Kolejny raz, duet: autor oraz wydawca spisali się na medal i wydali książkę, która w solidny sposób, z małą nutką fantastyki opisuje czasy wypraw krzyżowych. Do tego wszystkiego oprawa graficzna, która nawiązuje do pierwszej części, sprawia, że książka kusi czytelnika w księgarni, a na domowym regale prezentuje się zacnie. Roland podąża ścieżkami przeznaczenia, a czytelnik przemierza strony książki, jakby szedł swoimi własnymi ścieżkami. Wszystko zaczyna się tam, gdzie skończyło i to uważam za pozytywny aspekt książki. Nie trzeba sięgać pamięcią, na czym skończyła się pierwsza część.
Akcja zaczyna się jedną z wielu bitew na Bliskim Wschodzie pomiędzy wojskami europejskimi a Saracenami. Jednak w porównaniu z poprzednimi, krzyżowcy otrzymują długo wyczekiwane posiłki z Europy – a dokładnie do brzegu przybijają Anglicy
z niosącymi spustoszenie i śmierć długimi łukami, które już w pierwszym starciu sprawiają, że Saraceni zmuszeni są do odwrotu. Natomiast w innym zakątku tej dzikiej krainy
w zamku Majsaf, cudem ocalały Roland próbuje wydostać się i ostrzec swoje wojska
o podstępie, jaki szykuje na nich klan asasynów. Jednak nikt nie zna swoich ścieżek przeznaczenia, a tym bardziej Roland, który igra za każdym razem z panią śmierć, przez co wzbudza lęk w oczach swoich wrogów. Do tego wszystkiego stara historia - przepowiednia o mieczu Salomona - zaczyna się sprawdzać, co jeszcze bardziej gmatwa całą sprawę.
Roland, klucząc wśród skał i lasów, nie może ostrzec swoich pobratymców, którzy wpadają we wzorowo zorganizowaną zasadzkę. Nikt nie wie, czy owe wydarzenia odbiją się echem na polach bitew i sprawią, że losy wyprawy krzyżowej legną w gruzach.
Na domiar złego, Czarny rycerz przez zrządzenie losu, ponownie trafia do zamku Majsaf,
z którego tak starał się wyrwać. Jednak tym razem przeznaczenie zgotowało dla niego inny los. Po wielu dniach więzienia pogodził się ze swoim przeznaczeniem i postanowił dumnie kroczyć swoją ścieżką. Zgodził się na udział w wyprawie asasynów nie wiedząc nawet, co go czeka na jej końcu.
Dalej niestety nie mogę Was prowadzić, dalsze losy Rolanda musicie poznać osobiście, a uwierzcie mi, naprawdę warto.
Autor we wspaniały sposób połączył fantastykę z wydarzeniami historycznymi Bliskiego wschodu. Jest to kawałek dobrej fantastyki, w której nie ma wielu fikcyjnych postaci czy miejsc, ale o to właśnie chodzi aby wszystko było odpowiednio wyważone co sprawia, że czytelnik z jeszcze większą chęcią sięga po książkę.
Ciekawe opisy miejsc oraz próba odzwierciedlenia zwyczajów i kultury Bliskiego wschodu sprawiają wrażenie, jakby całym sobą czytelnik uczestniczył w akcji wraz z jej bohaterami. Fabuła rozpędza się jak koń w galopie, a zwroty akcji sprawiają, że czyta się ją jednym tchem i żałuje, że tak szybko się kończy.
Z pewnością książkę można polecić zarówno młodszym jak i starszym miłośnikom czytania. Dobre jest to, że książkę może z przyjemnością przeczytać osoba interesująca się fantastyką, jak również historią.
Uczeń skrytobójcy
Czy człowiek sam decyduje o swoim losie, czy jest on z góry przesądzony?
Bastard Rycerski po raz pierwszy ożył na kartach książki w roku 1995. Właśnie wtedy Margaret Astrid Lindholm Ogden, postanowiła wrócić do pisania i pod pseudonimem Robin Hobb wydała powieść Uczeń skrytobójcy. Aż dziw bierze, że ta doskonała książka ma już tyle lat. Wartościując ten tytuł, można by go spokojnie postawić obok innej powieści, która również osiągnęła już pełnoletniość. Mam na myśli Grę o tron. W fabułach obydwu niczym królowe panoszą się intrygi, a ludzie są jedynie nośnikami, pozwalającymi im się namnażać i rozprzestrzeniać. Każdą charakteryzuje powolne tempo akcji, która pomimo tego potrafi wciągnąć, a ich największą wartością są żywi i charakterystyczni bohaterowie. Jedyna różnica jest taka, że na Pieśń lodu i ognia przyszła już pora, a książki wchodzące w jej skład czekały latami, by wkraść się w łaski popkultury. Historia królewskiego bękarta Bastarda wciąż czeka na swoją szansę, ale moje serce podbiła już kilka lat temu, a przy okazji wznowienia trylogii Skrytobójca, to przekonanie jedynie się umocniło.
Mały chłopiec zostaje oddany przez własnego dziadka na dwór królewski. Jego podobieństwo do księcia Rycerskiego następcy tronu jest niezaprzeczalne. Jednakże małoletni jest bękartem, zrodzonym z nieprawego łoża. Ojciec nie uznaje chłopca, jednak król Roztropny postanawia zachować go na dworze. Przybycie młodego Bastarda na zawsze odmienia losy całego Królestwa Sześciu Księstw.
Trudno jest lepiej ubrać w słowa fabułę Ucznia skrytobójcy, czyli pierwszego tomu trylogii Skrytobójca. Bowiem bardzo łatwo można zdradzić te szczegóły historii, które czytelnik powinien poznać sam, zagłębiając się w lekturze. Tak więc postaram się skupić na postaciach oraz na pewnych rozwiązaniach, które autor skrupulatnie stosuje by wciąć pętać i tak zagmatwane losy bękarta.
Główny bohater jest młodym chłopcem, który niewiele rozumie i wcale nie chce się dowiedzieć. Wiele czasu minie zanim zacznie dostrzegać zależności na królewskim dworze, a także nim zauważy gesty prawdziwej i szczerej przyjaźni. Trudno jest go jednak winić, za pewne nieporadne kroki oraz błędy, które popełnia każdy młodzieniec, szczególnie pozbawiony obecności czułego matczynego serca. Autorka nie szczędzi Bastardowi przykrości, nie chroni go przed stratą, nie pozbawia trudnych doświadczeń. Być może właśnie to sprawia, że nie sposób jest go nie polubić. W książce występuje natomiast cała paleta różnorakich postaci, począwszy od tych najbardziej sztampowych, po te które niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. Od tych, do których można zapałać sympatią, po tych którzy przerażają.
Historia Bastarda bynajmniej nie jest historią dla dzieci, choć nie ukrywam, że doświadczony i wprawny czytelnik, może uznać opowieść o losach kilkuletniego a następnie nastoletniego chłopca za nieco infantylną, śpieszę jednak wyjaśnić, że Uczeń skrytobójcy to wielowątkowa, pełna pasji i kipiąca od emocji historia, której daleko od dziecięcej naiwności. Powieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy. Powieść, która rozczarowuje jedynie tym, że nie głaszcze swojego bohatera. Powieść, która zaskakuje i bawi. Fantastyka z prawdziwego zdarzenia.
Pandemia
Pojęcie pandemia pochodzi z języka greckiego i oznacza epidemię choroby zakaźnej, cechującej się wysoką zaraźliwością oraz brakiem naturalnej na nią odporności populacji. Do najpopularniejszych, a co za tym idzie najgroźniejszych pandemii XX i XXI wieku należą szczepy grypy hiszpanki, azjatyckiej, Hong-Kong oraz A/H1N1, a także AIDS. Według znawców szybkiemu rozprzestrzenianiu się pandemii sprzyja proces globalizacji, czyli procesów, które powodują, że państwa mocniej się ze sobą integrują i mają między sobą wiele zależności.
Jana Wagner w swojej powieści „Pandemia" chciała, jak sama pisze, złamać szerzący się ostatnio szablon powieści z gatunku postapokaliptycznej. Według autorki wszechobecne ostatnio na półkach księgarni powieści z tej tematyki nie wnoszą do literatury nic nowego, bo kopiują się wzajemnie, a co za tym idzie, nie szanują czytelnika, „bo nie są tak naprawdę na serio, ani uczciwie". To dlatego postanowiła napisać powieść, która temat epidemii potraktuje poważnie i wyczerpująco. Czy się jej to udało? O tym poniżej.
W Moskwie wybucha epidemia grypy. Ponieważ póki co nie ma na nią lekarstwa, władze starają się zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby jedynymi dostępnymi środkami, jakie mają, czyli blokowaniem granic i zakazami wyjazdu z miast, a nawet poszczególnych dzielnic.
Fabuła przedstawiona została z perspektywy głównej bohaterki 36-letniej Anny, kobiety dojrzałej, matki i żony, kogoś zupełnie przeciętnego. Właściwie Anną mogłaby być każda kobieta, gdyż bohaterka nie ma cech szczególnych. Tak naprawdę najważniejszą rzeczą decydującą o jej zachowaniu jest fakt, że jej obecny mąż, miał przedtem rodzinę, żonę, małe dziecko i to dla Anny ich zostawił. Sytuacja ta miała i nadal ma duży wpływ na życie Anny, jej rodziny oraz kontakty ze znajomymi, ponieważ w większości są to znajomi znający pierwszą żonę Sierioży.
Powieść „Pandemia" zdecydowanie różni się od wszystkich tego typu historii. Epidemia wybucha nagle, ale niepostrzeżenie, jakby ukradkiem. Ot, ludzie zaczynają chorować, na ulicach noszą maski na twarzach, a media podają dość skąpe informacje na temat choroby, tego jak się przenosi, by z czasem zupełnie zamilknąć. To wtedy zaczyna się właściwa akcja. Ponieważ jest sroga zima, ludzie zamykają się w domach albo próbują wydostać się z miasta, licząc, ze wyjazd pozwoli im uchronić się przed zarażeniem.
Anna wraz mężem i synem, a także grupą sąsiadów i znajomych, decyduje się na wyjazd z miasta. Celem ich podróży jest dom na małej wysepce przy granicy z Finlandią.
W długiej, bo trwającej blisko dwa tygodnie, podróży bohaterowie będą musieli się zmierzyć nie tylko z zimnem, brakiem paliwa czy jedzenia, ale też z przygnębiającą rzeczywistością. Opustoszałe miasteczka, wsie, osady sprawiają przykre wrażenie. Ludzi albo już w nich nie ma, bo odeszli, albo zostali wymordowani, a osady spalone miotaczami ognia. Podróż ta jest dla Anny czasem lęków o dorastającego syna, męża, który od trzech lat jest dla niej całym światem oraz próbą znalezienia w tym wszystkim miejsca dla byłej żony i jej dziecka, bo i oni są uczestnikami tej podroży.
Czy bohaterowie dotrą bezpieczne do celu i co tam znajdą? To się okaże.
Pomysł, by epidemię uczynić jedynie tłem, a wątkiem głównym podróż bohaterów, był dość ryzykowny. Osobiście nie lubię, gdy o wydarzeniach mówi się jedynie przy okazji, a historia skupia się na działaniach i związkach bohaterów. Janie Wagner udało się te dwie sprawy umiejętnie zrównoważyć. Podróż przez Rosję jest okazją do obejrzenia skutków epidemii w praktyce, zobaczenia, jak dotyka i jak mocno krzywdzi ona zwykłych ludzi, którzy, właśnie przez swoją zwykłość, nie mają szans ani na pomoc medyczną, ani nawet na godne chorowanie. Przypomina to raczej dogorywanie, gdzieś w na uboczu i w zapomnieniu. O braku jedzenia, opału i innych potrzebach nawet nie ma co wspominać.
Powieść czyta się dobrze, choć jestem przyzwyczajona do realiów Metra 2033 i trochę trudno było mi przestawić na spokojną narrację i tempo akcji. W tej powieści zza rogu nie wyskoczy okropny mutant, nie ma tu szkodliwych skutków promieniowania. To tylko (i aż!) grypa, która zbiera swoje śmiertelne żniwo.
Pandemia to historia dla lubiących powieści drogi, z domieszką psychologii i katastrofy w tle.
Polecam. Warto!
Ukryta brama
„Miłość potrafi skłonić człowieka do tego, by zabił albo zrobił coś strasznego, bez względu na to, co się z nim potem stanie".*
Kiedyś nawet nie myślałaś o tym, że coś takiego jak podróże w czasie są w ogóle możliwe, a teraz sama bierzesz w nich udział. Przenosisz się w przeszłość i wykonujesz zadania mające na celu zapobiegać przemianom, które mogłyby zmienić bieg wydarzeń i być katastroficzne w skutkach. Wzbudza to w tobie ekscytacje, a zarazem strach i niepewność, bo nigdy nie wiesz co może cię spotkać w danym miejscu.
Tym razem Anna i Sebastiano muszą udać się do XIX-wiecznego Londynu, by uratować pana Turnera, dzieła tego malarza w przyszłości będą warte majątek. Ta misja kończy się powodzeniem i szybko wracają do swoich czasów. Niestety niezbyt długo cieszą się spokojem, bo Jose – jeden ze Starców - informuje ich, że czeka na nich kolejne zadanie. Jakiś inny Starzec niszczy wszystkie bramy, a oni muszą odkryć kim on jest i pokrzyżować mu plany. Para podróżników musi udawać niesamowicie bogate rodzeństwo i wejść w towarzystwo wyższych sfer. Czy uda im się powstrzymać Starca przed zniszczeniem świata?
Książek o podróżach w czasie jest dużo, ale najbardziej polubiłam Trylogię czasu Kerstin Gier oraz Obrońcy czasu autorstwa Evy Völler. Pierwsza część („Magiczna gondola") była bardzo dobra, ale druga („Złoty most") zachwyciła mnie i nie mogłam doczekać się kolejnego tomu, na który przyszło mi czekać cały rok. Jakie są moje wrażenia po zapoznaniu się z „Ukrytą bramą"?
Niemiecka powieściopisarka posiada niewątpliwy talent do snucia opowieści. Jej utwory są przemyślane, dopracowane i logiczne. Najbardziej u Völler lubię to, jak starannie i rzetelnie odwzorowuje czasy, w których akurat rzecz się dzieje. Dokładnie opisuje sposób życia w XIX w., sposób ubioru, zachowanie, jak się mieszka, co się robi w wolnym czasie oraz podział na klasy społeczne – im człowiek bogatszy i z większymi wpływami u tych znaczących tym lepiej dla niego. Völler przedstawia to bardzo obrazowo i bez trudu można wyobrazić sobie wszystko to, co widzą Anna i Sebastiano, zadbała też o realizm, co uważam za wielki plus. Kolejnym atutem autorki jest to iż w książce cały czas coś się dzieje, fabuła jest głównie oparta na zadaniu do wykonania przez podróżników, a wątek miłosny jest tematem pobocznym, zarysowanym tylko tak, by czuć więź łączącą zakochanych, ale brak tu dramatów sercowych i trójkątów (jaka miła odmiana!). Widać zażyłość łączącą bohaterów, ale są to zaledwie fragmenty wplecione w całość utworu. Wszystko jest zgrabnie połączone, w odpowiednim czasie tłumaczone, akcja zaś toczy się szybko i nie brak nagłych zwrotów wydarzeń. Cenie sobie również u Völler fakt iż praktycznie do samego końca nie wiadomo kto jest tym złym i wraz z biegiem wydarzeń trzeba starać się dopasować kolejne elementy układanki.
Bardzo ważnym punktem w każdej książce są bohaterowie i Eva Völler jest tego doskonale świadoma ponieważ i w tym przypadku zadbała o wachlarz przeróżnych osobowości, nadała im indywidualne cechy, sprawiła, że bez nich czegoś by brakowało i każdy miał do odegrania swoją rolę. Są oni realni oraz – co jest istotne – potrafią zaskakiwać, może się wydawać iż już kogoś się rozgryzło, a za chwilę ten ktoś nas zaskakuje. Jeśli chodzi o głównych bohaterów – Sebastiano jest znowu tym chłopakiem, którego tak polubiłam w „Magicznej gondoli". Niezwykle inteligentny, charyzmatyczny, sprytny i przebiegły. Ponadto jest opiekuńczy i zakochany w Annie, ale potrafi skupić się na zadaniu i w granicach rozsądku udawać, że są tylko rodzeństwem. Anna pod tym względem jest taka sama, do tego uparta, stanowcza i z chęcią do działania. Podoba mi się zarys ich relacji, bez dramatów, ale z małymi sprzeczkami i scenami zazdrości zdarzającymi się w każdym związku. Są szczęśliwi i zgrani, co jest miłą odmianą pośród wszystkich związków z problemami.
„Ukryta brama" mnie zachwyciła i pochłonęła bez reszty, czytało mi się ją szybko i bardzo przyjemnie. Od samego początku zaczyna się dziać i nie było mowy, bym chociaż przez chwilę czuła znużenie. Historia wciąga od pierwszych stron i sprawiła, że kolejne przewracałam z coraz większym zaciekawieniem, bo jak najszybciej pragnęłam się poznać zakończenie. Bez większego problemu wczułam się w fabułę i na nowo zżyłam ze znanymi mi już postaciami, z żywym zainteresowaniem śledziłam ich poczynania i kibicowałam, aby wszystko szczęśliwie się skończyło. Lubię język i styl pisania powieściopisarki oraz to jak stworzyła całą historię, potrafi przykuć moją uwagę, sprawić, że nie zauważałam upływającego czasu ani tego co dzieje się w moim otoczeniu. I strasznie żałuję, że to już koniec przygód Anny i Sebastiano, ale z drugiej strony cieszę się iż trylogia nie będzie ciągnięta na siłę, bo tylko by to jej zaszkodziło. Mam jednak nadzieję, że Eva Völler będzie pisać nadal o czymś innym i ukaże się to również u nas.
Ostatni tom trylogii polecam fanom twórczości Evy Völler oraz Obrońców Czasu. Jeśli spodobały wam się pierwsze dwa tomy, to zapewniam, że i ten nie zawiedzie waszych oczekiwań. Tym, którzy nie mieli jeszcze styczności z autorką, a lubią temat podróży w czasoprzestrzeni, polecam całą serie. „Ukryta brama" jest przemyślana i świetnie napisana, dzieje się w niej dużo i wzbudza przeróżne emocje. Idealne zakończenie historii!
*Eva Völler, „Ukryta Brama", s. 431
Pierwszy Dotyk Ognia
„-Wszyscy jesteśmy czymś więcej niż sumą naszych grzechów".*
Zdarzają się różne wypadki, śmiertelne, groźne, lekkie. Z niektórych można wyjść bez szwanku, a czasem pozostawiają po sobie trwały ślad. Blizne, wspomnienia, trwałe uszkodzenie ciała bądź psychiki, mogą także wywołać jakieś dziwne umiejętności utrudniające normalne funkcjonowanie. I właśnie ciebie spotkało to ostatnie, a co gorsza, ktoś teraz chce wykorzystać twoje zdolności do własnych celów.
Leila Dalton w dzieciństwie uległa wypadkowi, na skutek którego jej ciało było naładowane elektrycznością (dotyk porażał prądem) i potrafiła nawet poprzez zwykłe muśnięcie prawą dłonią poznać przeszłość i przyszłość danej osoby. Nauczyła się z tym żyć, tak by nikogo nie skrzywdzić, może jej sposób przetrwania nie był idealny, ale sobie radziła. Dni mijały jeden po drugim i w ogóle nie spodziewała się, że w pewnym momencie zostanie porwana przez wampirów i zmuszona, by za pomocą swojego dotyku odnalazła innego. Vladislav Basarab Dracula – Vlad – jest bardzo potężny i niebezpieczny, a ona musi go znaleźć i wydać. Jak potoczą się jej losy?
O wampirach napisano setki, a może i więcej książek. Na początku był na nie szał, któremu i ja uległam, ale z czasem te krwiożercze istoty się przejadły i przez dłuższy czas od nich stroniłam. Mało który autor jest w stanie mnie zaskoczyć czy chociaż zaciekawić w tym temacie. „Pierwszy dotyk ognia" miał w sobie jednak coś co nie pozwalało mi pozostać obojętną wobec tej powieści. Czy sięgnięcie po nią było dobrym pomysłem?
Jeaniene Frost bez wątpienia potrafi przykuć moją uwagę od niemal samego początku. Akcja zaczyna się już na pierwszych stronach, a dalej jest tylko coraz lepiej. Stopniowo poznawałam losy głównej bohaterki, jej przeszłość i jak ona wpłynęła na życie kobiety. Obserwowałam świat, w którym żyje, to jak funkcjonuje i sobie radzi. Podobało mi się to jak naturalnie zostały połączone światy, ten magiczny i zwykły. Frost idealnie sobie z tym poradziła, wampiry są mroczne, niebezpieczne, piją krew i posiadają... pewne moce. Może nie są całkowicie inne od tych dotąd opisanych, ale mają w sobie coś takiego, co fascynuje. Vlad jest odrobinę inspirowany słynnym Draculą, ale nie jest jego wierną kopią. Powieściopisarka miała świetny pomysł i go doskonale zrealizowała. Fabuła jest dopracowana i przemyślana, cały czas coś się dzieje i nie ma miejsca na nudę – to jest niewątpliwym atutem książki.
Kolejnym jej plusem są bohaterowie. Vlad to postać pełna kontrastów. Z jednej strony nieufny i brutalny, gotowy zabić bez mrugnięcia okiem, a z drugiej posiadający duszę potrafiącą kochać (chociaż jeszcze tego nie wie). W trakcie czytania poznawałam jego przeszłość i powody jego zachowywania się. Są zrozumiałe i do zaakceptowania, ma w sobie coś takiego, że nie sposób go nie polubić. Leila od czasu wypadku zmaga się z jego konsekwencjami oraz podjętymi przez siebie decyzjami. Musi sobie radzić i robi to jak najlepiej potrafi, chociaż nie jest łatwo gdy nie można dotknąć kogokolwiek bez obawy, że się go skrzywdzi i pozna najgorsze sekrety. Frost poświęciła tej dwójce, jak i pozostałym, dużo czasu. Dzięki temu każdy jest inny i wyróżniający się na tle reszty. Podobała mi się relacja między Leilą i Vladem – to przyciąganie, pasja między nimi, jacy dla siebie są. Nigdy nie było wiadomo czym w danej chwili zaskoczą.
Miałam obawy co do tego tytułu, ale bardzo szybko się rozmyły. Historia wciągnęła mnie od pierwszych stron i nawet nie wiem kiedy przeczytałam ostatnie zdanie. Strony przewracały się praktycznie same, a ja chłonęłam zdanie po zdaniu i przeżywałam wszystkie wydarzenia. A było co, bo dzieje się dużo. Porwania, tortury, intrygi, nieoczekiwane zwroty akcji, zemsta i masa przeróżnych emocji. Do tego jeszcze burza uczuć między główną bohaterką, a wampirem, ich słowne utarczki, dogryzanie sobie i godzenie się. „Pierwszy dotyk ognia" pochłonął mnie bez reszty i śmiało mogę powiedzieć, że wręcz go połknęłam. Już dawno żadna powieś o wampirach mnie tak nie zafascynowała. Frost pisze lekko i ciekawie, potrafi stworzyć świat, który nie nuży i nie irytuje. Nie mogę doczekać się już kolejnego tomu – oby został wydany! – a tym czasem już zacieram rączki na myśl o lekturze „W pół drogi do grobu".
Pierwszy tom „Nocnego Księcia" spodoba się fanom twórczości Jeaniene Frost, wampirów, szybkiej i nieprzewidywalnej akcji, miłośnikom romansów oraz intryg. Autorka stworzyła opowieść od której nie sposób się oderwać i której nie da się nie przeżywać. Pełna napięcia, namiętności i humoru. Polecam serdecznie!
*Jeaniene Frost, „Pierwszy dotyk ognia", s. 251
Chiński ekspres
„Xi jest nieludzko zły, Różo, jego dusza jest czarna jak noc. W innych zachował się choć okruch człowieczeństwa, ale on jest jak wcielony diabeł".*
Zawsze mamy jakieś wyobrażenie o znanych nam osobach. Tworzymy sobie w głowie obraz człowieka i na jego podstawie często stwierdzamy jaki ktoś jest. Uważamy, że znamy go na tyle, by z pewnością stwierdzać, że on/a tak by nie zrobili lub to właśnie do nich podobne. Szczególnie mocno utrwalamy w sobie kogoś kogo już z nami nie ma. Pielęgnujemy wspomnienia i nie dajemy powiedzieć na jego/jej temat nic złego. Tym bardziej więc boli oskarżenie tej osoby o bratanie się z wrogiem...
Po dwóch udanych misjach Jakie Djones wraz z przyjaciółmi udaje się na kolejną. Tym razem podróżują do Londynu w XVII w. oraz Kantochu. Ich zadaniem jest odnaleźć niezwykle niebezpiecznego i okrutnego Xi Xianga oraz pokrzyżować mu plany namieszania w historii. Dla Jakie'a ta wyprawa, to również próba uzyskania jakiś informacji na temat dawno zaginionego brata Filipa i przekonania się czy ten rzeczywiście przeszedł na stronę przeciwnika. Jak potoczą się losy podróżników i czy Jakie pozna w końcu prawdę o Filipie?
Damian Dibben przekonał mnie do swojej twórczości niezwykłą starannością i pomysłowością. Pierwsze dwa tomy Strażników historii bardzo mi się podobały i wprost nie mogłam doczekać się kolejnego. Byłam ciekawa co jeszcze może wymyślić autor. Gdy tylko „Chiński ekspres" zawitał u mnie w domu wzięłam się za czytanie. Jaki był tego efekt?
Ano niestety efekt był marny, bo za pierwszym razem coś nie załapało i książka musiała swoje odczekać. Nie wiem czemu, ale już na samym początku tknęło mnie, że tym razem tak fajnie i kolorowo nie będzie. Owszem, drugim razem udało mi się zakończyć czytanie i nawet szło mi to sprawnie, niemniej brakowało mi w książce jakieś takiej iskry towarzyszącej poprzednim częścią. Niby historia mnie ciekawiła, zżyłam się na nowo z bohaterami i kibicowałam im, by wszystko poszło po ich myśli, ciekawiły mnie losy Filipa i to jak zakończy się misja, ale nie ekscytowałam się tym tak, jak bym mogła sobie tego życzyć. Ale za to zakończenie daje nadzieję, że następna publikacja może być tak dobra, jak dwie pierwsze. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Pomimo braku napięcia nie mogę odmówić autorowi umiejętności tworzenia fascynującego świata Strażników historii żyjących w tym zwyczajnym. Lekko, ale rzetelnie opisuje XVII-wieczny Londyn oraz Kantoch: to jak się żyło, ubierano i zachowywano. W przystępny sposób obrazuje jak było kiedyś, co może być ciekawostką zachęcającą do poszukania większej ilości informacji u innych źródeł. Sprawia, że wszystko do siebie pasuje i nie jest wyssane z palca. Odnosi się do historii, papierów, map, legend. Tworzy spójną, logiczną oraz realną całość. Dba o to by było różnorodnie, by cały czas coś się działo. Powoli ujawnia coraz więcej faktów i pozwala ułożyć nie pasujące elementy. Pod tym względem wszystko jest naprawdę dobrze.
Nie mam też zarzutu co do kreacji bohaterów. Zarówno jakie, jak każda inna postać posiada indywidualne cechy i dzięki temu każda jest inna. Podoba mi się ten kontrast między nimi, a także fakt iż mimo odmiennych cech tworzą się przyjaźnie, związki i znajomości. Z każdym kolejnym tytułem można zaobserwować zmiany zachodzące u niektórych osób, a zwłaszcza u najmłodszego Djonesa. Nadal pakuje się co rusz w tarapaty, ale widać, że już nie jest zagubionym nastolatkiem czującym, że nigdzie nie pasuje. Jest Strażnikiem, ma przyjaciół i swoje miejsce.
Książka ma plusy i minusa, i chociaż jest on jeden, to u mnie odegrał duże znaczenie. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że pomimo ciekawych pomysłów, dobrze stworzonej fabuły oraz bohaterów nie da się przymknąć oka na brak iskry sprawiającej, że pochłania się historię za jednym razem. Czy polecam? Myślę, że ci co czytali „Nadciąga burza" i „Cirus Maximus" prędzej czy później i tak sięgną po „Chiński ekspres", ale ostrzegam, że jest słabszy pod względem budowanego napięcia. Zaś tych którzy serii nie znają zachęcam do sięgnięcia po pierwszy tom.
*Damian Dibben, „Chiński ekspres", s. 200
Circus Maximus
„ - Zagubione dusze... - wyszeptał Charlie. - Słyszę ich wołanie. Mówią...
- Co? Co mówią?!
- Czekaj, słucham... "Oto zbliża się ten, który sprowadza rozpacz; człowiek wielkiej siły, ale próżnego serca... (...) Człowiek, który wierzy, że ultramaryna naprawdę podkreśla piękno jego oczu. Dajcie nam głowę Nathana Wyldera!".
- Zamknij się, Charlie, po prostu się zamknij! To jest rozkaz, słyszysz? Wszyscy mamy jakieś słabostki. Ty nie lubisz koziego sera i niepunktualności, uszanuj więc, jeśli łaska, tę moją jedną drobniutką fobię".*
Czeka cię kolejne zadanie do wykonania, a od jego wyniku zależą losy całej historii. Musisz być uważny i ostrożny, nie możesz dać się ponieść emocjom i zawsze powinieneś stawiać misję ponad wszystko. Sęk jednak w tym, że ty tak nie możesz, nie potrafisz poświęcić przyjaciół dla dobra sprawy, ale zrobisz wszystko by dobrze ją wykonać. Tylko czy to, że dajesz dojść do głosu emocją, nie zniweczy niczego? Czasem chęci nie wystarczają.
Jake Jones jest Strażnikiem historii. Co prawda od niedawna, ale ma już za sobą pierwszą misję, a teraz czeka go kolejna. Wraz dwójką przyjaciół musi przenieść się do XVIII Szwecji by odebrać atomium, substancję umożliwiającą podróżowanie w czasie. Zadanie jest bardzo ważne, bo zasoby tej mikstury są prawie na wykończeniu, a bez tego niema mowy o jakichkolwiek działaniach. Misja kończy się niestety niepowodzeniem, a za wszystko obwinia się właśnie Jake. Po powrocie do Punktu Zero chłopak ma szansę zatrzeć złe wrażenie wyruszając na kolejną misję. Jest ona bardzo niebezpieczna, ale tylko on i jego ciotka są w stanie przenieść się do 27 roku naszej ery. Okazuje się, że Agata Zeldt, najstraszniejsza kobieta świata, planuje zniszczyć całą cywilizacje, a ich zadaniem jest to powstrzymać. Czy strażnikom uda się przechytrzyć kobietę? Jak Jake zareaguje na to co spotka na miejscu i czy jego brat, Filip, żyje?
Jakiś czas temu, w sumie nie tak dawno, bo zaledwie kilka dni temu, miałam przyjemność zapoznać się z pierwszym tomem tego cyklu. Jak już wspominałam, przy okazji pisania o „Nadciąga burza", lubuję się w powieściach tego typu. Temat podróży w czasie bardzo mnie fascynuje, a gdy autor zadba jeszcze o detale przepadam z kretesem. Pierwszy tom zapunktował u mnie właśnie tym jak Dibben wszystko starannie dopracował i po jego zakończeniu byłam niezmiernie ciekawa co będzie dalej. Szybko sięgnęłam więc po kontynuację i oto mam ją za sobą. Jakie są moje wrażenia po „Circus Maximus"?
Nie będę trzymała was w niepewności i od razu powiem, że Dibben utrzymał poziom, który był w pierwszej części, a nawet go podwyższył, i to z pozytywnym rezultatem. Po raz kolejny zadbał oto by wszystko do siebie pasowało i ze sobą współgrało. Ze szczegółami opisuje miejsca gdzie wszystko się dzieje, bez zbytniego trudu oddając klimat XVIII Szwecji jak i Starożytnego Rzymu. Zwykłymi słowami zobrazował to tak dobrze, że bez problemu mogłam sobie wyobrazić co widzieli bohaterowie, a przyznać muszę, że było na co patrzeć. I tym razem udowadnia, że zna się na tym co opisuje i to lubi, bo potrafi przedstawić całość tak lekko i interesująco. Oczywiście oprócz barwnych opisów i podłoża pod całą fabułę sprawiającego, że nic nie wzięło się z powietrza autor uraczył mnie zawrotną akcją, której nie dało się przewidzieć.
Od samego początku coś się dzieje, i jest tak już do końca. Wszystko toczy się wartko i w zawrotnym tempie, ale nie da się w tym pogubić. Jak przystało na powieść przygodową o Strażnikach historii, bohaterowie przeżywali mnóstwo przygód. Często niebezpiecznych i zagrażających życiu, pełnych pułapek. Nigdy nie było wiadomo co ich może spotkać, i jak się okazuje, komu ufać. Wierność ideom szybko może się zmienić gdy ktoś nie jest wystarczająco silny i przedstawiają mu ofertę nie do odrzucenia. Jednak gdzieś pomiędzy tym całym galimatiasem było miejsce na żarty, przyjaźnie oraz miłość. Powieściopisarz sprawia tym, że książka jest jeszcze lepsza i ciekawsza. Co ważniejsze swoimi powieściami może sprawić, że potencjalny czytelnik na nowo zainteresuje się historią, postanowi poszerzyć wiedzę zdobytą w tych książkach oraz wybadać co jest w nich fikcją, a co prawdą.
„Circus Maximus" to książka, która wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w swoich szponach do samego końca. Nie mogłam się od niej oderwać i tylko z zapartym tchem przewracałam kolejne strony. Dibbem przekazał mi masę wrażeń oraz emocji, dla których nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów. Jak zafascynowana obserwowałam poczynania bohaterów próbując wraz z nimi rozwikłać zagadkę. Niesamowitą rzeczą był dla mnie to jak mocno wczułam się w całą historię i to, że nie mogłam odłożyć książki póki nie przeczytam ostatniego słowa. Zżyłam się z bohaterami i przeżywałam gdy coś im się działo. Uważam, że Ra część jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki pod wieloma względami cieszę się niezmiernie, że Dibben nie spoczął na laurach tylko zakasał rękawy i stworzył ten oto utwór. Czuję też, że jeszcze nie raz mnie autor zaskoczy.
Już teraz, z czystym sumieniem, mogę napisać, że Strażnicy historii to cykl, który fani podróży w czasie, przygód oraz historii, muszą koniecznie przeczytać. Tego i wiele więcej z pewnością tu nie zabraknie. Czeka was kilka godzin niezapomnianych ważeń, po których będziecie chcieli jeszcze więcej. Ja z pewnością sięgnę po kolejne tomy najszybciej jak się da.
*str.120