kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Fantastyka

poniedziałek, 07 maj 2018 11:29

Otchłań. Księga II

Nadszedł czas na “Otchłań. Księga II”. Nadszedł czas Sharak - Ka.

Demony umysłu zjednoczyły pod swym przywództwem pomniejszych współbraci i prowadzą regularną walkę przeciwko ludziom. Kolejne osady padają. Ludzka krew miesza się z demonią juchą w proporcjach mało korzystnych dla mieszkańców ziemi. A na dodatek Królowa ma wyzwolić rój. Czy uda się Arlenowi i Jadirowi pokonać Królową? Czy Lesha obroni zakątek? Co stanie się z Abbanem? Na te i pozostałe pytania fani cyklu demonicznego znajdą odpowiedź w jego ostatniej części.

Peter V. Brett trzyma klasę do samego końca książki. Ba - dla mnie to stanowczo najlepsza część cyklu. Istna wisienka na demonicznym torcie. W tej bowiem części nie ma ani jednego nudnego czy przegadanego fragmentu, a jednocześnie nie sposób postawić autorowi zarzutu, że chce skończyć cykl na siłę, pakując w jedną książkę nadmiar zdarzeń. Księga II, to przemyślana do ostatniego szczegółu opowieść o ostatecznej rozgrywce pomiędzy demonami i ludźmi. Nic w niej nie jest oczywiste, nic przewidywalne. Bohaterowie giną niezależnie od tego czy darzymy ich sympatią czy nie. Brett bez litości wpuszcza ich w wir walki i patrzy co się stanie. Jedni mają tu swoje pięć minut, inni odsuwani są z areny zdarzeń, bo tak naprawdę nigdy dla tych zdarzeń istotni nie byli, tworząc jedynie tło i koloryt całości. W tej części brak jest miejsca na zbędne słowa czy opisy.

“Otchłań. Księga II” to dowód na to, że dobry pisarz zawsze ma szansę stworzyć dzieło lepsze od swego najlepszego. Kto czytał moją recenzję pierwszej księgi, ten wie, jak mnie zachwyciła. Bałam się wręcz, że na koniec się rozczaruję, bo księga druga nie dorówna. Nic takiego. Zachwyca bardziej. Każdym zdaniem. Każdym opisem.

No i oczywiście oprawa graficzna. Dominik Broniek i jego wizje demonów - piękne pięknem grozy. Nieustająco wspaniała kreska. Nieustająca dbałość o każdy detal.

Czapki z głów drodzy państwo i przed autorem i przed rysownikiem.

Dział: Książki
piątek, 04 maj 2018 15:17

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3

Autorzy bardzo lubią kończyć książki w jednym z najlepszych jej momentów. Jest to niebywale okrutne, jeśli nie mamy pod ręką kolejnych części powieści. Jarosław Grzędowicz również postanowił dołączyć do grona pisarzy-brutali i zakończył tom drugi „Pana Lodowego Ogrodu” w bardzo emocjonującej chwili. Na szczęście tom trzeci szybko znalazł się w moich rękach i mogłam dalej śledzić losy swoich „ukochanych” – Vuko i Filara.

„Pan Lodowego Ogrodu 3” tempem akcji bije poprzednie tomy na głowę. Tyle się w nim działo, że nie oderwałam się od książki nawet na chwilę, a ta nagle... po prostu się skończyła. Historia się urwała – z niedowierzaniem wpatrywałam się w ostatnią stronę. W tamtym momencie nie miałam jeszcze tomu kolejnego, więc była to dla mnie najprawdziwsza tortura! Szczególnie, że w tym tomie losy głównych bohaterów w końcu się splatają i zżerała mnie ciekawość, jak ich historia potoczy się dalej, a tu... Grzędowicz po prostu bestialsko urwał opowieść! Byłam zdruzgotana i wściekła, i smutna, ale wciąż zakochana w świecie Midgaardu, bowiem po tym tomie jawił się już w pełni przed moimi oczami. Na samą myśl, że nie znam jeszcze wszystkich jego sekretów, bo przede mną lektura jeszcze jednego tomu, wręcz szalałam z niecierpliwości i radości. Nie mogłam doczekać się kolejnej dawki niepokojących istot, kolejnych walk, starć o władzę, niebezpiecznej gry... i lekkiego pióra Grzędowicza, którym mnie w trzecim tomie niezwykle pozytywnie zaskoczył. Zabawne żarty, puszczanie oka do czytelnika i – przede wszystkim – malowniczy i perfekcyjne splątane wątki. „Pan Lodowego Ogrodu 3” to po prostu majstersztyk!

„Istnieje w świecie siła, która sprawia, że zawsze nadchodzi nowy początek. Z pogorzeliska kiełkują kwiaty, od pnia odrasta młode drzewko, a zmrożona, martwa ziemia staje się żyzną glebą gotową na pług. Szramy zabliźniają się i zmieniają w nowe ciało. Człowiek złamany rozpaczą ociera pewnego dnia łzy, unosi głowę i znowu dostrzega, że świeci słońce. Rany się goją.”

Cykl „Pana Lodowego Ogrodu” jest zdecydowanie jedną z najlepszych serii współczesnej polskiej fantastyki. Rozbudowane, mroczne uniwersum, rewelacyjni bohaterowie, magia, walka o władzę nad światem – to wciąż nie wszystko, co oferuje nam proza Grzędowicza. Żałuję, że to już przedostatnia część tego fantastycznego cyklu, a jednocześnie cieszę się na poznanie zakończenia tej historii. Tom czwarty bez wątpienia będzie kolejnym wielkim – i pozytywnym – zaskoczeniem. Polecam serdecznie każdemu miłośnikowi niebanalnej i nieco skomplikowanej literatury fantastycznej.

Dział: Książki
niedziela, 29 kwiecień 2018 13:45

Uniwersum Metro 2035: Piter. Wojna

W ostatnim czasie wśród fanów uniwersum Metro 2033 słychać było głosy znużenia. Niby formuła się wyczerpała i każda kolejna książka w tym świecie tylko powtarza motywy z poprzednich. Głosy dotarły do Dmitrija Głuchowskiego*, który postanowił działać i wbrew zapowiedziom sprzed kilku lat zdecydował się stworzyć nowy etap w swoim uniwersum. Przed Wami Uniwersum Metro 2035 i otwierająca jego historię książka – „Piter. Wojna” Szymuna Wroczka.

Kto czytał „Metro 2035” albo interesuje się nadchodzącą grą video „Metro: Exodus”, ten wie, czego spodziewać się po nowym uniwersum. Ludzkość wyszła z podziemi, podniosła głowy, chce szukać życia i nowych szans na powierzchni. Jednak jak już udowodnił Głuchowski, nowa nadzieja nie sprawia, jak w hollywoodzkim hicie, że bohaterowie jednoczą się w dążeniu do odnowienia dawnej cywilizacji. Jestem niezmiernie ciekawa, czy Wroczek pójdzie w ślady ojca Uniwersum, czy inaczej rozegra nowe motywy na swojej szachownicy.

Autor jednej z pierwszych książek poprzedniego Uniwersum powraca do znanego z pierwszej części bohatera, skinheada Ubera – gościa, który sprawia problemy, jest nietolerancyjny i byłby złym człowiekiem, gdyby nie był w tym wszystkim na swój sposób sympatyczny. Czar Ubera tkwi w tym, że głośno i bezceremonialnie mówi o tym, o czym inni bohaterowie – i pewnie niektórzy czytelnicy – tylko milczą, i to wstydliwie. Ale prócz tego niezwykłego skina pojawia się też cała plejada innych charakterów: znająca wojnę Gerda, cyrkowiec z przypadku, pół-Gruzin o dźwięcznym pseudonimie Orzeł, car jednej ze stacji, którego właśnie obalono, łebski Tadżyk... Od nadmiaru postaci momentami aż kręci się w głowie, tak bogato zaludnił swój podziemny Petersburg Szymun Wroczek.

Do pewnego momentu wszystkie te osoby siedzą grzecznie na swoich stacjach, wiodą w miarę normalne życie po apokalipsie. Do czasu. Okazuje się oto, że szykuje się nowa wojna, a Imperium Wegan, z którym na pieńku mają wszyscy, zamierza przejąć władzę nad metrem. Niezależnie od siebie bohaterowie stają do walki lub szukają drogi ucieczki – a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że życie możliwe jest nie tylko pod ziemią...

„Piter. Wojna” to właściwie nie powieść. To mozaika historii, które przeplatają się ze sobą, schodzą i rozchodzą, i w pewnym momencie docierają do punktu wspólnego, który jednak wcale nie obiecuje happy endu. Wroczek podszedł do tematu życia z nadzieją zupełnie inaczej niż Głuchowski – inaczej też niż wielu innych autorów Uniwersum Metra 2033. Nie ma tu jednego bohatera, wybrańca (niekiedy przypadkowego), który miałby szansę na poprowadzenie ludzkości ku nowej cywilizacji. Autor zdecydował się na bardziej polifoniczną formę, niewątpliwie pasującą do charakteru wykreowanego przezeń świata. Bohaterowie są wielowymiarowi, ich historie wciągające, a nadrzędny wątek fabularny nie niknie czytelnikowi z oczu. Nawet ja, chociaż wolę jedną wyrazistą postać (lecz któż tu dorówna głównemu bohaterowi oryginalnej trylogii z jego wątpliwościami, mitologiczną drogą i niechcianym heroizmem?), czuję się ukontentowana. Jeżeli tak jak ja uwielbiacie oryginalne „Metro 2035”, to powieść Wroczka też powinna się Wam spodobać – mimo to, że jest od „Metra...” zupełnie inna. A może właśnie dlatego.

Niestety, nie jest to książka idealna. I nie zawinił tu autor, kuleje bowiem tłumaczenie. Przekładowi Patrycji Zarawskiej dużo brakuje nie to, że do doskonałości, a po prostu do wysokiego poziomu. Dosłowne tłumaczenie rosyjskich idiomów sprawia, że humor oryginału w wielu miejscach staje się nieczytelny. Tekstowi brakuje płynności. Ponadto podobnie jak Paweł Podmiotko przy oryginalnej trylogii dopuściła się błędu rzędu zmiany narodowości bohatera – Artem to imię ukraińskie, po rosyjsku jest Artiom i nijak inaczej. Jedyne wytłumaczenie, jakie widzę dla tłumaczki (kalambur niezamierzony, wybaczcie), to fakt, iż z pewnością przyszło jej pracować pod ogromną presją czasu. Jeśli wierzyć datom wydania elektronicznej wersji, „Piter. Wojna” ukazał się w Rosji w połowie marca – w Polsce miesiąc później. Co działo się za kulisami wydania, wiedzą tylko w Insignis. Nadal jednak pod względem przekładu jest to książka zwyczajnie kiepska – lepiej wydać trochę później i błysnąć jakością, naprawdę. Chciałam postawić pięć z plusem, a teraz nie mogę...

*Z uwagi na szacunek do polskiej transkrypcji języka rosyjskiego i kuriozalność połączenia polskiej odmiany imienia z angielskim wariantem nazwiska, pozwalam sobie używam w niniejszej recenzji polskiego wariantu transkrypcyjnego nazwiska autora.

Dział: Książki
sobota, 28 kwiecień 2018 18:49

Melodia Litny

“Melodia Litny” Łukasza Jabłońskiego to pierwsza książka z cyklu “Rozdroża cienistego szlaku” - szlaku pełnego napiętnowanych tatuażem na policzku zbrodniarzy. Mordercy noszą wilczy kieł, gwałtownicy - byczy róg, stręczyciele - wężowy język... W to towarzystwo trafia były cesarz Dwóch Oceanów, dla nowych towarzyszy - Malbo. Przygarnięty do Bastionu wpada w sam środek zdarzeń, na które wpływu nie ma, a których jest głównym ogniwem. Gorzej, że nikt go o tym nie uprzedza.

Łukasz Jabłoński tworzy całkowicie nowy świat, z jego geografią, mitologią, historią, jednostkami miary, a nawet dziełami literackimi stanowiącymi motta poszczególnych podrozdziałów... W te spójne realia autor wprowadza czytelnika powoli, zgrabnie łącząc historię toczącą się w czasie dla niej rzeczywistym z retrospekcjami rzucającymi światło na to, dlaczego Malbo znalazł się w miejscu tak odległym dla jego cesarskiego przeznaczenia.

Książka jest nierówna. Fascynujące fragmenty przeplatają się z nudą. Niektóre wątki są zbyt długie, inne niekoniecznie zrozumiałe. Autor z pewnością ma pomysł, jak snuć swoją opowieść, ale momentami opowiada ją za szybko, zbyt chaotycznie.

Na wielki plus autora przemawiają sceny walki. Łukasz Jabłoński fantastycznie operuje słowem i potrafi z krótkiej sceny, kiedy X wali po mordzie Y, uczynić majstersztyk na całą stronę. Te fragmenty czyta się przeto naprawdę dobrze. No i scena samobójstwa - nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam fragment o odbieraniu sobie życia przez bohaterkę w tak elegancki, wręcz poetycki sposób. Dla samej tej sceny ukłony dla autora.

Podoba mi się także język jakim operuje Jabłoński. Ma ten dar dany chyba tylko polskim pisarzom łączenia elegancji języka literatury z sarkazmem i cynizmem, tka typowym dla naszego narodu. Cięte riposty, złośliwe komentarze bohaterów, czy przemyślenia nacechowane dużą dozą autoironii, jak chociażby jedna z pierwszych refleksji Malbo: Więc to tak wygląda. Upadasz i myślisz, że to już koniec. Nagle ktoś daje ci w twarz, przybierasz imię własnego psa i zaczynasz wszystko od nowa - prawda, że urocze?

Czy sięgnę po kolejne tomy? Tak - z ciekawości historii, bo pod koniec jatka jest zaiste zacna, a Malbo, Santi i Litna zostawieni są w takich okolicznościach, co do których można mieć wielkie oczekiwania.

Dział: Książki
wtorek, 24 kwiecień 2018 11:17

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2

Pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” skradł moje serce. Sięgając po drugą część obawiałam się, że nie zachwyci mnie tak bardzo – zwykle kontynuacje powieści mają to do siebie, że lubią zawodzić. Lęk ten zmagał fakt, że ta część została przez czytelników odebrana najgorzej (o czym świadczą m.in. niższe oceny na portalu LubimyCzytać). Jednakże kunszt Jarosława Grzędowicza nie rozczarował mnie – drugi tom niemal nie odbiega poziomem od pierwszego!

„Pan Lodowego Ogrodu 2” rozpoczyna się tuż po wydarzeniach tomu pierwszego. Przyznam szczerze, że początkowe rozdziały czytało mi się raczej ciężko, aczkolwiek im bardziej zagłębiałam się w treść, tym było coraz lepiej. Przede wszystkim w kontynuacji tempo akcji jest znacznie wolniejsze, Grzędowicz nieco rozciąga niektóre wydarzenia i dodaje trochę magicznych dziwactw, co niektórych może zirytować . Niemniej mnie i tak pochłonęły przygody Vuko i Filara, a ostatnie rozdziały sprawiły, że opadła mi szczęka!

Bardzo ładnie w kontynuacji „Pana Lodowego Ogodu” przedstawił Grzędowicz bohaterów i nie sposób mi wybrać tego, który skradł mi serce. Przemiana (i poczucie humoru ) Vuko jest dla mnie zdecydowanie ogromnym plusem, jednakże to wędrówka Filara pochłonęła większość mojej uwagi (choć miejscami był straszną ciapą!). Oboje są niepowtarzalni i wspaniale się o nich czyta, zżyłam się z obojgiem. W drugim tomie fantastycznie są ujęte także relacje „międzyludzkie” i charaktery postaci, dzięki czemu nie tylko lepiej można poznać zarówno głównych, jak i pobocznych bohaterów, ale i świat „Pana Lodowego Ogrodu”.

Po raz kolejny uległam również malowniczemu stylowi Grzędowicza. Artystycznie „Pan Lodowego Ogrodu 2” absolutnie wymiata. Piękne opisy, szczególnie natury, która ma istotny wpływ na przebieg akcji, potyczek, magii, eliksirów – wszystko to jest nienagannie doskonałe i – co ważne – czyta się niezwykle lekko, z rozkoszą. Ten autor zdecydowanie jest w stanie oczarować swoim piórem każdego.

„Pan Lodowego Ogrodu 2” to fantastyczna – choć delikatnie słabsza – kontynuacja przygód Vuko i Filara. Ten tom przepełniony jest irracjonalną magią, jest jej tutaj naprawdę dużo, przez co można zgubić wątek. Choć w tym tomie dzieje się znacznie mniej, tak lepiej zapoznaje nas z uniwersum Grzędowicza. Dla mnie to ogromna zaleta, bowiem bardzo cenię sobie dobrze rozwinięte tło fabularne. Zdecydowanie polecam ten tom dla miłośników i autora, i serii, i fantastyki! W wydaniu Mistrzowie Polskiej Fantastyki prezentuje się nadzwyczajnie!

Dział: Książki
poniedziałek, 23 kwiecień 2018 12:39

Bagno Szaleńców

Witajcie w ZONie! Miejscu, gdzie możecie zostać rozczłonkowani przez Anomalię (lub przeniesieni w inne, nawet najbardziej odległe od punktu wyjścia miejsce- także niekoniecznie w jednym kawałku), rozszarpani przez monstra, o jakich nawet Wam się nie śniło, albo... zabici przez dwa nie do końca pałające do siebie miłością ugrupowania: Wolności czy Powinności. Zielony, mimo swojej ksywki w ZONie spędził wystarczająco dużo czasu, aby zetknąć się twarzą w twarz z większością zagrożeń lub słyszeć o nich od przybywających do ich "bazy" ludzi. Coś jednak ciągnie go do dalszego podróżowania... mimo czyhających nań wokół zagrożeń. Niewątpliwa okazja nadaża się, gdy stalker o pseudonimie Kosa chce wynająć przewodników (i poniekąd ochroniarzy). Zamierza dostać się do miejsca, w którym jego zmarły wujek ponoć zakopał wartościowe zegarki. A że w ZONie każdy rubelek się liczy... 

Zielony, Łazik oraz Dyszka wraz z nowym kompanem ruszają ku nowym, niebezpiecznym przygodom. Kim jednak tak naprawdę jest Kosa- stalkerskim żółtodziobem, czy kimś o wiele bardziej niebezpiecznym... ?

Sięgnięcie po jedną z części Fabrycznej ZONy było dla mnie nie lada gratką, ale i pewnym wyzwaniem. Choć z założenia nie rozdzielam książek na "damskie" oraz "męskie", czytam jak leci, to lekko obawiałam się, że Bagno Szaleńców  należy do kategorii lektur wojennych, które omijam jak największym łukiem. Jako że wydawnictwo przyporządkowało ją do fantastyki, byłam podniesiona na duchu. I wiecie? Przepadłam!

Szczerze żałuję, że do serii S. T. A. L. K. E. R. nie dotarłam wcześniej; nie dość, że to bardzo dobra historia, a przy tym oryginalna, to jeszcze możemy się tam natknąć na istoty zupełnie nam (dotychczas) nieznane z literatury. Do wyboru, do koloru! Bohaterowie to twardzi faceci, których praktycznie nic już nie może zdziwić- i nic dziwnego, w końcu zdecydowali się na życie w bardzo trudnych, ekstremalnych wręcz warunkach. To tak, jakby zadomowili się na polu bitwy, otoczeni wojennym pyłem. Nie ma kobiet, dzieci; jest tylko wojskowa codzienność, dzięki której albo stwardnieją i przeżyją, albo uciekną z podkulonym ogonem. 

Myślę, że znajomość poprzednich tomów znacznie ułatwiłaby mi wczucie się w codzienność stalkerów, swego rodzaju przesiąknięcie ich światem. Tutaj na nowicjusza nie czeka gotowe wyjaśnienie wszystkich niezrozumiałych sytuacji, nie dostajemy krótkiego streszczenia poprzednich części ani powodu, dla którego świat stalkerów wygląda tak,a nie inaczej oraz skąd w ogóle wzięła się ZONA. Dlatego też na początku było mi trochę ciężko połapać się w biegu historii. Pozytywnym aspektem jest to, iż wystarczyło zaledwie kilka rozdziałów, abym nieco przyswoiła ich świat i... wsiąkła.

Wiem, że to, co teraz napiszę, zabrzmi strasznie stereotypowo i poniekąd okropnie, ale gdybym przed sięgnięciem po książkę nie wiedziała, iż jej autorką jest kobieta, w życiu nie odczułabym tego po stylu pisania. Zwyczajnie bym w to nie uwierzyła. Brawa dla pani Kanickiej, której pióro jest tak dobre, że bez najmniejszego problemu mogłaby tworzyć lektury skierowane przede wszystkim do mężczyzn, a i tak nikt by się nie spostrzegł! Talent, ot co.

Zakładam, że serię zwaną Fabryczną ZONą zna wielu z Was; ja dopiero w tym temacie raczkuję. Teraz pozostało mi jedynie polecać serię dalej, tak, by jak najwięcej osób mogło spędzić z lekturą niebanalne chwile. Nie bójcie się sięgać po S.T.A.L.K.E.R.A.!

Dział: Książki
środa, 18 kwiecień 2018 14:08

Hawkeye #02: Lekkie trafienia

Matt Fraction i David Aja w pierwszym tomie przygód Hawkeye’a udowodnili, że z tak mało znanej postaci można wykrzesać tak dużo. Panowie skupili się na ukazaniu zwyczajnego, ludzkiego oblicza jednego z członków grupy Avengers. Clint Barton po tym, jak ściągnie swój kostium superbohatera oraz odwiesi na ścianę swój łuk, staje się zwykłym chłopakiem z sąsiedztwa. Nie stroni od imprez ze znajomymi, pomaga w rozwiązywaniu lokalnych problemów i zatargów oraz ma psa. W jego życiu nie brakuje kobiet. Szczególne miejsce przy jego boku zajmuje bliska mu przyjaciółka Kate Bishop, która również włada niezwykłymi umiejętnościami łuczniczymi i wielokrotnie ratowała go z opresji. Hawkeye to po prostu gość, którego nie sposób nie lubić.

W drugim tomie pt. „Lekkie trafienia” autorzy nadal idą wyznaczoną przez siebie, oryginalną ścieżką. Kolejny raz stawiają Bartona w konfrontacji z mniejszymi czy większymi problemami lokalnej społeczności. Tym razem nasz sokolooki bohater musi stawić czoło pogodowemu kataklizmowi. Historia o walce z żywiołem nie tylko wzrusza, ale przede wszystkim ukazuje, jak rozterki pobocznych bohaterów wpływają emocjonalnie na Clinta. Ponownie pojawia się również rudowłosa piękność, która w pierwszym tomie zawróciła w głowie Bartonowi. Nie inaczej jest teraz. Kolejny raz bohater wpada przez nią w kłopoty.

Tom ten w ogóle obfituje w żeńskie postacie. Wszystkie dotychczasowe kobiety życia Clinta starają się mu pomóc w uporaniu się z problemami. Oprócz znanej nam już Kate Bishop pojawia się Natalia Romanova (Czarna Wdowa), Jessica Drew czy Barbara Morse (Mockingbird). Ciekawostką jest, iż ta ostatnia, agentka S.H.I.E.L.D., okazuje się byłą żoną Bartona. To właśnie sceny z jej udziałem składają się według mnie na jedne z lepszych momenty w tym albumie.

hawkeye2 p

Z pewnością, jeśli nie najciekawszą, to na pewno najbardziej oryginalną jest przedstawiona w tym tomie detektywistyczna historia z psem w roli głównej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż jest ona prowadzona z perspektywy czworonoga. Szczegółów nie będę zdradzał, ale warto zwrócić uwagę również na zastosowane w niej mało komiksowe zabiegi typu schematy, ideogramy czy wykresy oraz ... Polaka w roli złoczyńcy. Dodam jeszcze, iż zeszyt nr 11 z tą historią otrzymał najważniejsze komiksowe wyróżnienie - nagrodę Eisnera.

Strona wizualna albumu nadal stoi na wysokim poziomie. David Aja przyzwyczaił nas już do swojego charakterystycznego i unikalnego stylu. Bawi się kadrowaniem, perspektywą oraz światłocieniami. Jego wyraziste kontury, surowa, a jednocześnie realistyczna kreska nadają całości minimalistyczny ton. Dodatkowo hiszpańskiego rysownika tym razem wsparli Francesco Francavilla i Steve Lieber. Ich styl różni się nieznacznie od Aji, jednak pasuje do całości i nie wpływa negatywnie na odbiór albumu.

Pierwszy tom serii – „Moje życie to walka” – swoją oryginalnością fabularną i wizualną zachwycił. Autorzy  zabawili się gatunkiem i uciekli od epickich i schematycznych historii o superbohaterach. Drugi tom podąża nadal tym samym kursem, dlatego sympatycy na pewno nie poczują się zawiedzeni. Album trzyma równe tempo i czyta się go niemal jednym tchem. Jak przystało na bohaterski komiks, nie brakuje tutaj akcji, pościgów, pięknych kobiet i przede wszystkim pojedynków z „tymi złymi”. Nie brakuje również humorystycznych dialogów, żartów, nawiązań do popkultury czy kryminalnych wątków. Jeśli macie ochotę na odrobinę świeżości, zmęczyły Was pełne rozmachu walki z kosmitami i podróże między wymiarami, sięgnijcie po przygody Clinta Bartona. To po prostu sympatyczny „swój chłop”.

Dział: Komiksy
niedziela, 08 kwiecień 2018 17:54

Zieleń szmaragdu

Właściwie to dziwne, że złamane serce w ogóle jeszcze może bić.*

Ktoś właśnie złamał ci serce. Sprawił, że rozprysło się na milion małych kawałeczków. Powinnaś teraz wypłakiwać się koleżance przez telefon, objadać czekoladą i oglądać romantyczne filmy. Tobie nie jest to jednak dane, musisz wykonać zadanie. Nie liczy się, że właśnie rozpadł ci się świat. I teraz jest jeszcze niebezpieczniej niż dotychczas. Musisz uważać i wybrać właściwą stronę...

Gwendolyn ma złamane serce, ale zamiast wypłakiwać się swojej przyjaciółce w ramiona, musi wziąć się szybko w garść. Zadanie, które przed nią stoi nie będzie czekać, aż jej serce zostanie na nowo sklejone. Jako podróżniczka w czasie ma swoje obowiązki, które musi wykonać. Do tego zmaga się z nie lada problemem – teoria Lucy i Paula staje się coraz bardziej wiarygodna, a hrabia de Saint German coraz bardziej straszny. Komu wierzyć i po czyjej stronie stanąć? Przed dziewczyną trudny czas: musi odkryć wszystkie tajemnice, przetrwać to, co ją czeka i wytrzymać z Gideonem, który jest jej partnerem w podróżach i zarazem przyczyną jej cierpienia. Jak ona sobie poradzi z tym całym zamieszaniem?

Nie pamiętam, ile razy czytałam już Trylogię Czasu, ale wznowienie serii jest zawsze dobrym powodem, by zajrzeć do niej ten enty raz. Prawda? Gier rewelacyjnie wprowadza mnie w świat, gdzie podróżuje się w czasie, próbuje odkryć wszystkie tajemnice i dowiedzieć się, która ze stron jest tą dobrą.

I tym razem historia zaczyna się w chwili zakończenia Błękitu Szafiru. Jak już wspominałam w poprzedniej recenzji, bardzo mi się taki zabieg podobał – mam wówczas wrażenie, że wracam teraz do czegoś, co przed chwilą odłożyłam i mogę z przyjemnością ponownie się za to zabrać. A jest do czego, bowiem Gier nie spoczęła na laurach tylko zakasała rękawy i stworzyła jeszcze lepszą kontynuację niż poprzednie dwa tomy. Podczas czytania pierwszy raz wydawało mi się, że to już niemożliwe, ale teraz wiem, że autorka potrafi pokazać, na co ją stać. Jeszcze więcej akcji, niewiadomych i niewyjaśnionych sytuacji. Więcej emocji i pytań. Pomimo tego, że znam już zakończenie, wprost nie mogłam się oderwać od czytanych stron, tylko chłonęłam wszystko ze zniecierpliwieniem i w pełnym skupieniu. Czemu tak? Ponieważ zawarte w niej emocje dostały się do mojego wnętrza i mnie pochłonęły.

Wartka i nieprzewidywalna akcja, ciekawe dialogi, dalszy ciąg tajemnic, które tym razem powoli są rozwiązywane. Jeśli jeszcze nie czytaliście tej części, to właśnie tutaj poznacie odpowiedzi na pytania ciągnące się od pierwszej części. Parę lat temu zaskoczył mnie taki obrót spraw. I nie chodziło tu o wątek uczuciowy, bo ten mimo małych obaw zakończył się tak, jak chciałam. Nadal do końca nie wiadomo, komu można zaufać, trzeba być ostrożnym i czujnym. Ani wtedy, ani teraz nawet przez chwilę nie czułam znudzenia w trakcie śledzenia następujących po sobie zdarzeń.

W dalszym ciągu mamy do czynienia z postaciami, które są wykreowane po mistrzowsku. Gier tchnęła w nich życie i sprawiła, że są realistyczne. Nadała im szereg przeróżnych cech, sprawiła, że razem i osobno intrygowały mnie i zdumiewali. Oni sami zmieniali się z każdym kolejnym tomem. Dzięki różnym punktom widzenia mogli spojrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy. Zdarzało się, że nie nadążałam za tokiem ich rozumowania. W dużej mierze to dzięki nim cała historia jest tak wciągająca. Zdecydowanie za mało mi było tu Leslie, brakowało mi jej osoby. Tak samo było z bratem Gideona. Co do niego samego... Oczarował mnie. Mimo swoich wybryków, rozkazującego tonu i tej dominującej postawy za każdym razem wprawia moje serce w szybsze bicie, usta wyginały mi się w głupkowatym uśmiechu, a wzrok robił maślany. Gwendolyn zmieniła się, i to bardzo, już nie jest dziewczyną, z którą można robić, co się chce. Dużo robi na własną rękę i, mimo że wszystko dzieje się w krótkim czasie Gwen stała się twardsza i pokazała, że nie jest taka głupia, za jaką ją mają. Jest jeszcze demon – gargulec, Xemerius, który z miejsca zdobył moje serce. Zabawny, ironiczny, no bez niego to już nie byłoby to samo. Sprawiał, że nawet najpoważniejsza sytuacja była mniej straszna. Uwielbiam go!

Ponownie zostałam oczarowana przez bohaterów. Wciągnęli mnie w swój świat i pozwalali przeżywać przygody wraz z sobą. Śmiałam się z nimi i płakałam. Razem odkrywaliśmy nowe karty i głowiliśmy się nad sensem postępowania kilku osób. Wspólnie przeżywaliśmy wzloty i upadki. Gdy pojawiał się Gideon nie, tylko Gwen miękły kolana, a ich ciągłe sprzeczki wywołały porozumiewawczy uśmieszek. Autorka poprzez główną bohaterkę opisuje nam wszystko i sprawia, że widzimy to, co bohaterowie. Trzeba mi wspomnieć, że widoki te są piękne i wzbudzające strach. Cała powieść jest emocjonująca, ale ostatnie sto stron było... no nie da się tego opisać. Po prostu chciało się więcej i więcej.

Jestem zachwycona poziomem, który został utrzymany i tym w jakim pięknym stylu trylogia została zakończona. To niesamowite, że po takim czasie od pierwszego wydania historia jest nadal ciekawa i wzbudza zainteresowanie nowych czytelników. Ponownie z żalem rozstaje się z tymi bohaterami. Bardzo się z nimi zżyłam i przykro mi, że nie mam możliwości poznania ich dalszych losów. Z pewnością nadal będę wracać do tej trylogii. Polecam tym, co czytali lub zamierzają. Tylko ostrzegam – to w dalszym ciągu złodziej czasu!

Dział: Książki
sobota, 07 kwiecień 2018 11:09

Fandom

Kiedy byliśmy młodsi (a często i w późniejszym wieku) mieliśmy swoich idolów- bohaterów książki, piosenkarzy, aktorów. Wiedzieliśmy, że nigdy nie dostaniemy nawet najmniejszej szansy na poznanie obiektu swoich westchnień, ale mimo to spędzaliśmy długie godziny na wyszukiwaniu informacji o ich życiu, a także... marzeniach. Jakby to było, gdybyśmy choć na jeden dzień mogli się przenieść gdzieś, gdzie nasz idol przebywa na co dzień? A gdyby tak można znaleźć się wśród bohaterów książki, która skradła nam serce...? Niewinne marzenie. Ale! Czasem naprawdę trzeba uważać na to, czego sobie życzymy.

Violet miała obsesję na punkcie książki Taniec na szubienicy. Bohaterowie owej powieści żyli w Londynie z przyszłości -XXII wiek. Podzieleni ze względu na swoje niedoskonałości, stworzyli dwie grupy: Niedosków, czyli osób posiadających różnorodne skazy w wyglądzie (a znaleźć się w tej grupie nie było trudno, wystarczyło mieć maleńki pieprzyk na policzku bądź krzywe zęby) oraz Genuli- istot doskonałych, pięknych w każdym calu. Oczywiście Violet wzdychała do głównego bohatera Tańca..., idealnego Genula, który zakochał się w Rose, przynależącej do obozu wroga. Dla niej postanowił porzucić dotychczasowe środowisko, walcząc o zaprzestanie podziałów. Którz nie oddałby serca tak altruistycznej postaci...?

Szansę na poznanie odtwórcy głównego bohatera pojawia się, gdy aktor potwierdza swój udział na Comic Conie; dziewczyna wraz z przyjaciółkami: Alice (równie wielką fanką powieści), Katie (wciąż zastanawiającą się, co takiego widzą w owej lekturze dziewczyny) i młodszym bratem, Nate'em (zafascynowamym postacią Thorna, przewodniczącego grupie zbuntowanych Niedosków) wyrusza na spotkanie swej "wielkiej miłości". I tutaj powtórzę ponownie- uważajcie, o czym marzycie. Cała czwórka ląduje bowiem w Londynie z powieści, a że przyczynili się do śmierci Rose, Violet musi zająć jej miejsce, aby opowieść mogła się toczyć swoim rytmem. I aby mogli powrócić do domu.

Nim zabrałam się za lekturę Fandomu, miałam nieco mieszane uczucia. Skusił mnie opis, jednak obawiałam się, że może być utworem tchnącym nastoletnią naiwnością, delikatnym, a tym samym nieco nudnym. Ukazującym jedynie pozytywne aspekty rzeczywistości, może naiwnym i przede wszystkim kończącym się spektakularnym happy end'em. Gdy rozpoczęłam moją przygodę z czwórką przyjaciół, i tak jak oni trafiłam do niebezpiecznego otoczenia, wciągnęłam się w książkę całą sobą. Ta lektura porywa, zdecydowanie! I tak moje obawy poszły precz.

Nawet nie odczujecie, że bohaterowie to młodzież; lądując w takim miejscu, jak Londyn podzielony na dwa wrogie obozy szybko musieli porzucić wizję bezpiecznego domu oraz ciekawej przygody. Nikt się z nimi nie cackał, musieli dbać o swoje życie (a zawisnąć tam jest bardzo łatwo). Nie mieli sprzymierzeńców, a do tego spadło na nich najważniejsze zadanie- zastąpić Rose. Innymi słowy, Violet w tydzień (!) musiała rozkochać w sobie Willow'a. Od tego zależał nie tylko ich powrót do domu, ale również życie wielu Niedosków. Od początku jednak nic nie szło po ich myśli, a serce głównej bohaterki coraz silniej biło dla Asha, drugorzędnej postaci Tańca na szubienicy.

To nie jest love story, jak moglibyśmy się spodziewać na początku. To książka o odwadze, sile i owszem, miłości, ale nie tej, która łączy kochanków. To miłość do życia, szacunek dla wielu istnień. Ta opowieść to walka dobra ze złem, z tym, co niewłaściwe. Violet okazała się osobą, na którą Niedoskowie czekali od wielu lat. To ona poczuła się z nimi jednością, wrażliwa na krzywdy, jakie wyrządzali im Genule. To ona wreszcie pojęła, kto tak naprawdę się liczy. Kto ma w sercu bezwarunkową miłość oraz odwagę. Nie można jej nie polubić; stawiam ją na równi z innymi bohaterkami, takimi jak choćby Katniss czy Tris (o czym zresztą wielokrotnie wspominają postacie książki). 

Fandom jest lekturą pełną zwrotów akcji. Bardzo istotne jest to, że dochodzi do pewnego przenikania się światów, przez co dziewczyna nie do końca wie, na ile ma halucynacje, a na ile pewne wydarzenia są prawdą. Czytelnik również zostaje wywiedziony w pole- w pewnym momencie myślałam, że to wyłącznie zwidy wywołane śpiączką. Ale nie. Do tego Violet dość boleśnie przekonała się o tym, w jak niewielkim stopniu liczy się długoletnia przyjaźń w stosunku do spełnienia marzeń. Tu jednak również czekało mnie niemałe zaskoczenie.

Jestem zakochana w tej książce. Autorka wykonała kawał świetnej roboty, z detalami opisując codzienność Niedosków oraz Genuli. Nigdy nie chciałabym tam trafić! Stworzyła bardzo ludzkie postacie, błądzące, krzywdzące, ale i pełne odwagi. Aż chciałoby się poznać bohaterów w realnym życiu! Ponadto nic tam nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka, a pojawienie się czwórki przyjaciół w fabule książki zostało z góry zaplanowane... i ktoś miał w tym swój własny cel.

Nie zawiedziecie się. Sięgając po Fandom, czekają Was godziny spędzone na świetnej lekturze, a może i zarwana noc. Aż zastanawiam się, czy kontynuacja książki byłaby dobrym pomysłem, czy raczej zepsułaby całość? Cóż, tego być może się nie dowiem. Ale Wy nie straćcie szansy na zapoznanie się z literackim dzieckiem Anny Day!

Dział: Książki
piątek, 06 kwiecień 2018 16:09

The Word of Lore: Potworne istoty

Wampiry, wilkołaki, duchy, zombie, opętani... ile to już razy mieliśmy do czynienia z tego typu istotami nadprzyrodzonymi, czy to w literaturze, grze, komiksie czy filmie. Dzisiaj, w czasach, gdy fantastyka ma się nad wyraz świetnie, wielu twórców śmiało korzysta z legend, czy opowieści minionych czasów, gdy bardzo raczkująca medycyna oraz wierzenia ludzi powoływały do życia liczne potwory i zjawy. Można by powiedzieć, że na te stworzenia już definitywnie wyczerpano pomysły. Nic bardziej mylnego. Aaron Mahnke udowadnia, że można wycisnąć z tematu wampirów, duchów czy wilkołaków jeszcze sporo!

The Word of Lore: Potworne Istoty to fascynująca, literacka podróż po świecie pełnym przerażających monstrów z legend i... rzeczywistości. Mieszkają w cieniu – w głębi lasu, w mroku nocy, w ciemnych zakamarkach naszych umysłów. Mówią o nich legendy i przesądy, średniowieczne zabobony i bajania przekazywane z pokolenia na pokolenie. W tej pięknie ilustrowanej – przez M.S. Corleya – książce gospodarz bestsellerowego podcastu „Lore” i serialu jest naszym przewodnikiem w fascynującej podróży po historii tych przerażających stworów, badającym nie tylko legendy, ale także to, co one mówią o nas samych. Aaron Mahnke prowadzi nas na odludne tereny Pine Barrens w New Jersey, zamieszkiwane przez osławionego diabła o czerwonych ślepiach. Pokazuje potworne przypadki kanibalizmu – niektóre oficjalnie udokumentowane, inne będące jedynie wytworem wyobraźni... być może. Odwiedza słabo oświetlone pokoje, w których odbywają się seanse spirytystyczne, europejskie wioski nękane przez gremliny, a nawet Key West na Florydzie, siedzibę demonicznej lalki imieniem Robert. W swojej książce Aaaron Mahnke uświadamia nam, że czasem prawda jest bardziej przerażająca niż najbardziej wyszukane fantazje.

Muszę przyznać, że naprawdę dawno nie czytałem z tak zapartym tchem książki... bądź co bądź, dokumentalnej. Autor w bardzo interesujący i ciekawy dla czytelnika sposób pokazuje różnorakie przypadki spotkania fantastycznych istot w naszym życiu, nie tylko przeszłym ale też całkiem współczesnym. Potworne istoty to dawka legend, opowieści przekazywanych niegdyś z pokolenia na pokolenie, a także zaskakująco silnych dowodów na to, że ludzie na codzień spotykają wampiry, diabły czy zjawy. Jest to nie lada gratka dla wszystkich fanów tego typu zjawisk, w tym oczywiście mnie!

Książka napisana jest w bardzo przyjemnym stylu, pochłania się ją niesamowicie szybko i przyjemnie, a znakomite ilustracje, o których już była wcześniej mowa, są swoistą wisienką na torcie. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak serdecznie polecić Wam książkę!

Dział: Książki