Rezultaty wyszukiwania dla: Fantastyka
Białe noce
Czasami życie doświadcza nas na każdym kroku. Wtedy potrzebujemy oddechu, chwili tylko dla siebie. Idealnym rozwiązaniem jest przeniesienie się do świata, który może nas zaskoczyć, zmusić do myślenia, ale równocześnie nie przytłaczać nadmiarem opisów. Gdy w moje ręce trafiły Białe noce, czułam, że trafiłam w środek opowieści, która przemówi do mnie swoją męską konstrukcją. Czy powieść Adama Przechrzty ukoiła skołatane nerwy?
Jeden człowiek, który zabawił się kosztem wielu świetnie wyszkolonych mężczyzn. Zabił ich z zimną krwią i zabrał trofeum. Ludzkie życie staje się nagle kartą przetargową. Córka rosyjskiego oligarchy jest w niebezpieczeństwie i tylko jeden mężczyzna jest w stanie ją odnaleźć. Depozytariusz Chorągwi, noszący dotyk Michała Archanioła wyrusza w ślad za nocnym łowcą. Brutalny świat rosyjskiej mafii zaprasza w swoje progi.
Zdarza mi się sięgać po powieści, które klasyfikuje się raczej jako te męskie, mocne i nieugładzone dla potencjalnie wrażliwego odbiorcy. Białe noce okazały się nie tylko wciągające, ale i konkretne. Co to oznacza? Przede wszystkim to, że historia czyta się sama. Każde słowo ma swoje miejsce, jest wyważone i odpowiednio dobrane, by podkreślić wagę wypowiedzianych zdań lub wydarzeń. Adam Przechrzta ma niesamowite wyczucie i styl, który na myśl przywodzi wystrzały z karabinu. Każda litera niczym pocisk trafia do celu, po to by czytelnik mógł wczuć się w fabułę i odkryć tajemnice.
Mocną stroną powieści Przechrzty są bohaterowie. Żywa fabuła, w której czuć męską rękę, aż prosi się o wyrazistych i pełnych niedoskonałości mężczyzn, za którymi poszłyby tłumy lub z przyjemnością chciały ich zniszczyć. Białe noce dają nam zarówno akcje, jak i nietuzinkowe postaci. Niby ich już znamy, wiemy czego się po nich spodziewać, jednak tym razem jest jakoś inaczej. Poszukiwania zaginionej kobiety zaskoczą. Świat zbudowany z brudu, alkoholu, broni i nieodpowiedzialnych ludzi, których życie składa się z używek, złych decyzji i wszechobecnej przemocy. Tu po prostu czuć klimat miejsca, w którym osadzono akcje. Niebezpieczeństwo, brawura i emocje. Przechrzta, swoją powieścią gwarantuje to wszystko, a nawet więcej.
Drugi tom serii o Depozytariuszu wciągnął mnie w swe sidła szybciej, gwałtowniej w zamian zostawiając niedosyt. Przyjemnie było stwierdzić, że ot gdzieś nagle główny bohater stał się mniej irytujący, a otaczający go ludzie jakoś bardziej przewidywalni i przyjemniejsi w odbiorze. Zamiast suchego podkreślania jak ważna jest chorągiew, na salony wkracza akcja, krew i siarczyste przekleństwa. Dzieje się i to w dobrym stylu i towarzystwie. Czegóż chcieć więcej?
Adam Przechrzta ma coś w swym stylu tworzenia słowem, co przyciąga i nie pozwala się oderwać. Białe noce nie tylko radzą sobie fabularnie, ale i plasują się wyżej niż poprzedni tom serii. Z pewnością fani pióra autora docenią te magnetyczną siłę, która od pierwszej strony trzyma nas w swych szponach i odnajdą równie dużą radość z czytania. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to powieść głęboko uniwersalna, w której zakochać się mogą zarówno panie, jak i panowie. Wystarczy spróbować rozgryźć to, co serwuje nam autor.
Jaga
Niektóre cykle są zbyt dobre, żeby skończyć się... po zakończeniu. Zakochałam się w serii „Kwiat Paproci” Katarzyny B. Miszczuk, dlatego, kiedy dowiedziała się, że autorka napisała prequel, nie zastanawiałam się nawet przez chwilę! Koniecznie musiałam go przeczytać, tym bardziej że tytułowa Jaga już wcześniej sprawiała wrażenie niezłego ziółka.
Stara, poczciwa Jaga nie zawsze była... emerytką. Zanim spotkała Gosię, sama była piękna, młoda i bez grosza przy duszy. Posadę szeptuchy odziedziczyła po swojej babci, kobiecie o złotym sercu, ale zupełnie bez żyłki biznesowej. Szybko okazuje się, że młoda szeptucha będzie miała o wiele więcej problemów niż tylko kiepska sytuacja finansowa i brak zaufania wśród mieszkańców. Nagle Bieliny stają się centrum życia lokalnych potworów, a gdy dodać do tego bogów i nieśmiałego żercę... robi się bardzo ciekawie. Oj będzie się działo! Przygotujcie się na jazdę bez trzymanki, bo Jaga nie ma zamiaru oszczędzić wam żadnych szczegółów, zwłaszcza tych pikantnych.
Tak, jak już wspomniałam, uwielbiam tę serię, dlatego z radością wróciłam do świata w którym szeptucha to zawód, a w lesie można spotkać rusałki. Historia Jagi została wprowadzona w dość typowy sposób, poprzez spotkanie dwóch bohaterek i rozmowę o przeszłości. Jednak ten pomysł nie do końca został wykorzystany, opowieść bowiem zaczyna się od konwersacji, a potem płynie nieprzerwanie w pierwszoosobowej narracji. Chociaż kilka wtrąceń z teraźniejszości z pewnością by nie zaszkodziło, a pozwoliło powspominać trochę bohaterów całej serii. Ale... musi nam w tym zakresie wystarczyć krótki fragment na początku i na końcu książki.
Nie znaczy to jednak, że nie pojawi się nikt ze znanych postaci. Niektórych przecież nie ogranicza czas... Muszę przyznać, że prequel „Jaga” to genialne uzupełnienie całości. Nie tylko lepiej poznajemy Jagę, ale też bardziej rozumiemy zachowanie starego żercy. Co więcej, również późniejszy bieg wydarzeń jawi się jako pełniejszy i zyskuje drugie dno.
Jeśli spodobała się wam przebojowość Gosi, to Jaga w niczym jej nie ustępuję. Stateczne emerytka z pewnością nie może powiedzieć, że nie wyszalała się w czasach młodości. W przeciwieństwie do swojej następczyni zawsze wie, czego chce i nie waha się po to sięgnąć. Jej losy to nieustająca przygoda i czerpanie z życia pełnymi garściami. Wątki miłosne przeplatają się z nadprzyrodzonymi, a tempo akcji nie zwalnia ani na chwilę. W tej części dzieje się naprawdę tyle, że aż nie ma czasu, by zaczerpnąć tchu!
Tak samo, jak i cała seria, tom 0,5 utrzymuje klimat słowiańskich wierzeń i atmosferę małej wsi. Jednak o ile za czasów Gosi pozycja szeptuchy jest szanowana i... dochodowa, o tyle wcześniej tak nie było. Szybko okazuje się, że jest to w całości zasługa Jagi. Zdecydowanie kapitalnie czyta się o rozpoczynaniu tak niecodziennego biznesu :)
Na początku „Jagi” ciężko było mi się pogodzić, że ten tom jest jednak tak bardzo niezależny. Jednak szybko zaakceptowałam zmianę głównej bohaterki i w całości zaangażowałam w rozwój wydarzeń. Świetna książka, interesująca kreacja świata i genialna historia. Cały czas jestem pod wrażeniem tego tomu i mam nadzieję, że to mimo wszystko nie będzie moje ostatnie spotkanie z Bielinami!
Szczury Wrocławia. Szpital.
Wrocław, rok 1963; chcesz w spokoju dotrzeć do pobliskiego szpitala dla umysłowo chorych, w którym pracujesz, ale milicja zablokowała jedyną drogę. Mówią, że nikt nie może przejść, strzelają do tych, którzy próbują ominąć stworzoną przez nich naprędce barykadę. Tłum nie wie, co jest powodem tak zaostrzonych działań. Ludzie coraz głośniej domagają się odpowiedzi, zdenerowani marnowaniem ich cennego czasu. Nikt nic nie wie, chociaż ktoś tam przebąkuje o ostatnich doniesieniach odnośnie czarnej ospy. Może to przez tę chorobę milicja podjęła taką, a nie inną decyzję? Cóż więc zostaje poza czekaniem? Są jednak tacy, którzy nie planują tkwić w zbitym tłumie, ściśnięci jak sardynki; prą do przodu, prosto na stróżów prawa. Ktoś zemdlał, więc jako pielęgniarka biegniesz mu na ratunek. Już po kilku sekundach zdajesz sobie sprawę, iż ów starszy jegomość nie oddycha; dopada Cię nagła słabość- mroczki przed oczami, "miękkie" kolana, niemożność wykonania nawet najmniejszego ruchu. I zanim zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje, Ty również nie żyjesz. Ale tym razem śmierć nie jest ostatecznością- wracasz na ten ziemski padół, przemieniona w monstrum, o jakim nikt nigdy nie słyszał. Teraz nie ma dla Ciebie już pracy, bliskich, znanej codzienności- jest tylko głód. Głód ludzkiego mięsa, który chcesz jak najszybciej zaspokoić.
Rok temu na jakiejś wyprzedaży trafiłam na Szczury Wrocławia. Chaos. I choć od momentu obejrzenia Świtu żywych trupów nie przepadałam za tematyką zombie, to wreszcie postanowiłam się przełamać. I bardzo się z tego powodu cieszę, szczególnie, że tkana przez pana Szmidta historia o zombie w czasach, kiedy świat był jeszcze na bakier z technologią, jest po prostu fascynująca. Jednym, dużym gryzem połknęłam trzeci już tom serii, Szpital.
W pierwszym tomie -wspomnianym już Chaosie- śledziliśmy toczące się wydarzenia z perspektywy społeczeństwa. Drugi tom -Kraty- jak sama nazwa wskazuje, przeniósł nas za mury więzienia. Teraz przyszedł czas na szpital psychiatryczny, zarządzany przez doktora Niemczuka. Już za sam fakt przenoszenia czytelnika w tak (zdawałoby się) odległe od siebie miejsca uznałam za duży plus. Jest różnorodnie, a to najważniejsze. Czy pracownicy medycznej placówki poradzili sobie lepiej z apokalipsą zombie niż trzymający pieczę nad więzieniem milicjanci? Cóż... odcięci od źródła informacji bohaterowie musieli sami wyciągnąć pewne wnioski odnośnie nieumarłych. Pozostawieni sami sobie, bardzo długo nie wiedzieli, iż wcale nie mają do czynienia ze specyficzną odmianą czarnej ospy. Ordynator Niemczuk musiał poradzić sobie z wszelkimi przeciwnościami z pomocą zaledwie niewielkiej grupki podwładnych- reszta utknęła na zabarykadowanym przez milicję moście, inni prawdopodobnie zginęli we własnych domach. Mimo tego, że właśnie walił się świat, ten mężczyzna wszelkimi sposobami starał się zatrzymać pracowników, aby pacjentom ich szpitala niczego nie zabrakło; aby nadal mogli dostawać odpowiednią ilość leków czy pokarm. Podziwiam go za ten altruzim. Z drugiej strony poniekąd wierzył, iż w placówce psychiatrycznej jest o wiele bezpieczniej niż na zewnątrz. Czy jednak istnieje takie miejsce, do którego nie dotrze zaraza?
Na pewno przy okazji poprzedniej recenzji wspominałam już o fantastycznym klimacie, jaki stworzył autor. Przeniesienie wydarzeń do 1963 roku, w którym to ludzie nie mieli jeszcze takich możliwości jak choćby dzić, było strzałem w dziesiątkę. Społeczeństwo dopiero co podniosło się po różnych politycznych zawirowaniach, a teraz musi stawić czoło czemuś o wiele groźniejszemu. Zombie to dla nich egzotyczne określenie; skąd mieliby wiedzieć, co to jest? Ostatecznie nigdy nie słyszano o tym, aby ktoś, kto umarł, nagle powrócił do żywych. I łaknął ludzkiego mięsa. Tom trzeci co prawda jest o wiele krótszy niż jego poprzednicy, ale mimo to historia walki pracowników szpitala z zarazą była opisana bardzo dokładnie. Podczas lektury ani razu nie miałam wrażenia, że pan Szmidt musiał coś okroić, by zmieścić się w zaplanowanych przez siebie "ramach". Ta część jest idealnym dopełnieniem całej, dotychczas toczącej się historii.
Oczywiście mam świadomość, iż na trzecim tomie się nie skończy, co bardzo mnie cieszy; zostało jeszcze tyle odpowiedzi do uzyskania! Przypomnę, że nieumarli w ujęciu naszego rodaka mogą się regenerować, nie działa na nich dekapitacja (czego nauczyły nas różne amerykańskie, filmowe wizje), spalenie zombie powoduje tylko przenoszenie się choroby w powietrzu, a zarazić można się wyłącznie przez krótki kontakt z zainfekowaną osobą. Tego jeszcze nie było! Zdecydowanie mogę polecić każdemu fanowi zarówno horroru, jak i zombie samych w sobie. Bezsprzecznie twórczość tego polskiego autora możemy stawiać na równi z innymi, zagranicznymi.
Ja, inkwizytor. Przeklęte krainy
Kiedy Bóg wzywa, trzeba wstawić się na Jego wołanie.
Opuszczony przez towarzyszy Mordimer Madderdin, inkwizytor Świętego Oficjum, musi stawić czoła heretyzmowi panującemu na Rusi. Ludmiła, księżna Peczory, nie wypuści go tak łatwo ze swoich rąk. A wszystko przez niebywałą odwagę i przezorność skromnego sługi Bożego... która, w obecnej ocenie, wcale się Mordimerowi zanadto nie przysłużyła. Niby nie jest więźniem księżnej, acz każdy wybór wskazujący na niesuboordynację może zaprowadzić go prosto w paszczę agresywnych psów, a rozszarpywanie jego ciała na pewno umili dzień poddanych Ludmiły, żądnych inkwizytorskiej krwi. Madderdin musi przymykać oko na to, z czym do tej pory walczył- niewiarą, magią, potwornościami. To -jak się okazuje- może służyć o wiele wyższym celom...
Cykl o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie poznałam kilka lat temu, podczas jednej z wypraw do biblioteki. Zadziorny, buntowniczy sługa Boży zajął wówczas w moim czytelniczym sercu wysokie miejsce, a czytanie o jego kolejnych polowaniach było czystą przyjemnością. Ów inkwizytor był kimś, kto niby służy Stwórcy, jednocześnie buntując się przeciwko rygorystycznym zasadom Świętego Oficjum. Każda kolejna przygoda tego walecznego męża wciągała od pierwszych stron sprawiając, iż z utęsknieniem czekałam na kontynuację. W najnowszej książce pana Jacka Piekary coś się jednak zmieniło... i to niekoniecznie na plus.
Już w ostatnio wydawanych książkach polskiego autora, opowiadających o innym inkwizytorze, Arnoldzie Lowefell, można zauważyć ostudzenie emocji. Wspomniany bohater jest spokojniejszy od dotychczas znanego nam dzikiego Mordimera, podejmuje mniej pochopnych decyzji, słowem- mniej w nim agresji. Z jednej strony to duży plus, gdyż łatwo owych mężczyzn od siebie odróżnić, z drugiej... owe cechy powoli przenoszą się na Madderdina. W Ja, inkwizytor. Przeklęte krainy Mordimer nie jest do końca sobą, i to nie przez zabiegi Ludmiły, które miałyby na celu go "urobić". Wciąż cechuje się przenikliwością, ostrożnością oraz inteligencją, aczkolwiek... czegoś brak. Może owe zmiany zaszły za sprawą wychowanki wiedźmy z bagien, która roztopiła inkwizytorskie serce.
Inkwizytor Mordimer Madderdin się zmienił. Jedni twierdzą, że zły wpływ na odbiór lektury ma fakt, iż bohater danego cyklu przez wszystkie części jest wciąż taki sam, jego charakter nie ulega żadnej zmianie. Opozycja z kolei sądzi, że niektóre postacie zwyczajnie nie powinny się zmieniać, aby nie uleciał cały czar opowiadanej historii. Zazwyczaj zgadzam się z grupą pierwszą, jednakże w przypadku cyklu inkwizytorskiego muszę przyznać rację stronie drugiej. Główny bohater niby wciąż jest taki sam, ale wyraźnie... zmiękł. Jak już wspominałam, prawdopodobny wpływ ma na to kobieta, która została mu przysposobiona. Nie możemy też zignorować faktu, iż jest to wychowanka wiedźmy, której lęka się cała Ruś. Z Madderdinem łączy ją jednak porozumienie dusz i poniekąd wspólna misja. A także chęć posiadania głowy na właściwym miejscu.
Ruś sama w sobie jest przerażająca; na wpół dziki lud, którym włada nie mniej szalona księżna. Do tego umiłowanie przez społeczeństwo rozlewu krwi (w końcu najmilsze jest dla nich rozszarpywanie oskarżonych przez agresywne psy), brak jakiejkolwiek ogłady, wiara w zabobony. Unoszące się nad wszystkim irytujące komary również nie poprawiają statusu życia w owym miejscu. Tu muszę oddać autorowi pokłon, gdyż bardzo intrygująco zarysował nam tamtejszą krainę. Jest mrocznie, strasznie i jakoś tak... pierwotnie. Nigdy nie chciałabym trafić w takie miejsce, skoro nawet dla Mordimera Ruś jest w pewien sposób obrzydliwa.
Ja, inkwizytor. Przeklęte krainy po części jest książką wciągającą, aczkolwiek w tym wypadku pan Piekara zaserwował nam fantastykę z garścią romansu. Nie znałam inkwizytora Madderdina od tak... romantycznej strony (a przynajmniej dotychczas nie dbał zbytnio o dobro drugiej osoby, tym bardziej nie związał się nigdy z kobietą). Zawsze na pierwszym miejscu stawial służbę Bogu, korzystając co prawda z dóbr doczesnych, acz nie przywiązując się do innego człowieka. Teraz czytelnik otrzymuje zupełnie inny obraz mężczyzny. Ciekawe, co przyniosą kolejne tomy. I powiem szczerze, że mimo wszystko nadal czekam na nie z utęsknieniem.
Deadpool #03: Deadpool kontra Sabretooth
Po bardzo słabym pierwszym oraz dość ciekawym drugim tomie przyszedł czas na trzecią odsłonę przygód Najemnika z nawijką. Czy Gerry Duggan postanowił w końcu wrócić na odpowiednie tory i dorównać do poziomu tomów z poprzedniej serii Marvel Now? Szczególnie że przyszedł czas na zapowiadany pojedynek Deadpoola z Sabretoothem.
Przypomnę, iż na początku poprzedniego tomu Wilson rozpoczął misję odnalezienia osób, które kiedyś skrzywdziły jego lub jego rodzinę. Była to, jak to sam ujął „wycieczka śladami tragedii”. Kiedy to już akcja zaczęła się rozkręcać na dobre, czytelnikom zafundowano typowy cliffhanger. Trzeci tom to bezpośrednia kontynuacja i dokończenie poprzedniej historii.
Jak wiemy, aktualnie Deadpool za cel obrał sobie Sabretootha. Choć pamięć płata mu figle, a wspomnienia są bardzo mgliste, uważa on, że to właśnie ten mutant zabił jego rodziców. Uważni czytelnicy znają oczywiście prawdę. Chęć zemsty jest tak wielka, że Wade praktycznie bezmyślnie wyzywa na pojedynek członka Uncanny X-Men. Jak jednak zabić największego wroga Wolverine’a, który również mając zdolność gojenia ran, potrafi regenerować się w nieskończoność? Początkowo spokojna i męska rozmowa przeistacza się w widowiskowe starcie. Otrzymujemy niezwykły i pełen przemocy pojedynek dwóch antybohaterów, którzy śmierci się nie boją. W powietrzu latają kończyny i wnętrzności, krew tryska na wszystkie strony. Jest brutalnie, ale również humorystycznie, gdyż rywale nie szczędzą sobie słownych, wyszukanych epitetów. Szala zwycięstwa co chwilę przechyla się na inną stronę. Swoje cameo zalicza nawet sam Magneto. O ostatecznym efekcie tej walki musicie przekonać się już jednak sami.
Druga część tego albumu to kontynuacja opowiadania „Deadpool 2099”, które publikowane było w poprzednim numerze. W tej futurystycznej i cyberpunkowej wizji świata fabuła skupia się na dwóch kobietach powiązanych z Deadpoolem. Nie zabrakło efektownych wizualnie pojedynków, zwrotów akcji i … samego Wade’a Wilsona.
Oprawa graficzna, której autorem przede wszystkim jest Matteo Loli nieustannie trzyma stały i bardzo dobry poziom. Jego kadry charakteryzują się sporą dynamiką i dużym stopniem detali. Sceny walki najemnika z Victorem Creedem są mocno krwawe i brutalne. Scott Koblish, autor rysunków historii w świecie 2099 również bardzo fajnie przedstawił pełen barw futurystyczny świat. Pozwolił sobie nawet na pewne ciekawe eksperymenty graficzne.
Tytułowy pojedynek dwóch antybohaterów, choć był w praktyce bezsensowny, niejako odblokował psychicznie naszego najemnika. Duggan bardzo sprawnie zamknął wątek zemsty Deadpoola oraz śmierci jego rodziców. Dał nam również nadzieję, iż historia nabierze teraz świeżości i wskoczy na odpowiednie tory. Ten tom nie jest może jeszcze tak dobry, jak komiksy z poprzedniej serii wydawniczej Marvel Now, ale na tle dwóch poprzednich znacznie się wyróżnia. Jest dobra akcja i emocjonująca fabuła. Jest też wszechobecny, ale nie nachalny humor oraz bardzo fajne żarty sytuacyjne. Jest praktycznie wszystko to, co fani Deadpoola lubią najbardziej. Zobaczymy, co w przyszłości przygotował dla nas scenarzysta. Można tylko liczyć na to, że powróci on do sprawdzonej formuły, do dobrych i absurdalnych drwin z popkultury czy z uniwersum Marvela.
Jeśli nieco zraziliście się do tej serii po lekturze pierwszych albumów, dajcie jeszcze jedną szansę Dugganowi. Jest dobrze, a może być już niedługo jeszcze lepiej i ciekawiej.
Everless
„Everless” miało być książką, która miała mieć w sobie coś czarującego. I ma, okładkę. Co zaś się tyczy samego wnętrza… Tutaj już nie jest tak bajecznie i kolorowo. Zaprezentowana przez Sarę Holland historia nie wyróżnia się niczym specjalnym spośród wielu podobnych powieści, chociaż miała ku temu pewne predyspozycje. Ma w sobie kilka elementów godnych uwagi, ciekawych i interesujących, ale mimo wszystko historia Jules Ember nie okazała się być zbyt urzekająca.
Zacznę od tego, co naprawdę mi się spodobało – motyw panowania nad czasem. Ludzie mieszkający w świecie wykreowanym przez Holland za wszystko płacą tym, co najcenniejsze – czasem. Nawet za popełnioną zbrodnię… Czas płynie w ich krwi, dlatego to właśnie ona jest najważniejsza. Lata życia, możliwość odkupienia win, możliwość spłaty długów, lepszego życia… Jednak znowu pojawia się kwestia bogatych i biednych, lepszych i gorszych. Królewska rodzina Gerlingów panuje nad wszystkim, nawet nad czasem innych ludzi. Choć sama ma go wystarczająco dużo, w tym pełen skarbiec różnych zasobów, to w swoim okrucieństwie nie omieszka zabrać innym tego, co im pozostało.
Everless to główne miasto, w którym rozgrywa się akcja. Młoda Jules, która od lat mieszka z dala od niego, postanawia podjąć ryzyko i powrócić tam, gdzie spędziła dzieciństwo – na dwór rodziny Gerlingów. Chociaż wraz ze swoim ojcem została stamtąd dawno temu wygnana, dziewczyna wierzy w to, że nikt jej teraz nie rozpozna – w końcu nie jest już dzieckiem, tylko prawie dorosłą kobietą. Pragnie zarobić wystarczającą ilość czasu, aby spłacić długi ojca i zapewnić im godny żywot. Nieoczekiwanie trafia do samego środka rodziny Gerlingów i odkrywa mroczne tajemnice zamku, a także swojego pochodzenia. Kim tak naprawdę jest Jules Ember?
Sara Holland stworzyła całkiem dobry świat, w miarę dobrze wykreowała jego bohaterów, zadbała o ciekawe podłoże historyczno-mitologiczne, wprowadziła pewną legendę, nie zapomniała o akcji. A mimo wszystko przez cały czas czegoś mi tutaj brakowało. Motyw z czasem jest naprawdę świetny, chociaż niemal identyczny pojawił się w filmie, który kiedyś oglądałam, więc nie mogę napisać, że było to dla mnie coś oryginalnego i zaskakującego. Muszę jednak przyznać, że w „Everless” tkwi spory potencjał, a jednak wszystko jest jakby tylko poprawne, a nie doskonałe. Napisane w sposób bezpieczny i sprawdzony, jakby Holland bała się przekroczyć pewne granice, zrobić coś oszałamiającego, wbić czytelnika w fotel.
Nie da się ukryć, że w książce panuje klimat tajemnic i dworskich intryg. Niemal każdy tutaj knuje i spiskuje, nie wiadomo komu ufać, a śmierć czyha za rogiem – czyli właściwie norma w tego typu powieściach młodzieżowych. Tutaj gdzieś pojawia się nutka buntu i poczucia niesprawiedliwości, tutaj na horyzoncie pojawia się arogancki i niebezpieczny przystojniak, nie brakuje też jego brata o złotym sercu, a w tym wszystkim pojawia się dziewczyna, która zaczyna odkrywać prawdę o samej sobie. Było. Zdecydowanie było – i to nie raz. I chociaż atmosfera tej książki jest naprawdę przyjemna, to jednak ta schematyczność i przewidywalność ją przyćmiewają.
Spodobał mi się pomysł na legendę o Alchemiku i Czarodziejce, został dosyć dobrze opisany i ciekawie rozwinięty, chociaż w pewnym momencie zbyt wiele rzeczy stało się jasnych. Zakończenie nie zaskoczyło mnie zbyt mocno, a jeden jego element wydał mi się tutaj zupełnie niepotrzebny, zrobiony jakby na siłę. Trzeba jednak przyznać, że dzieło Holland czyta się raczej przyjemnie. Chociaż nikt z bohaterów nie przypadł mi specjalnie do gustu, to też nie mogę napisać, że ta historia w jakiś sposób mocno mnie irytowała. Była w porządku, ale zdecydowanie chciałam czegoś większego.
„Everless” to książka, która niestety jest nieco schematyczna i w moim odczuciu nie zasługuje na miano oryginalnej. Czyta się ją dobrze, historia jest momentami naprawdę ciekawa, ale to jedna z wielu powieści, które się szybko i lekko czyta, a potem o nich zapomina. Niestety.
Szczury Wrocławia. Szpital - zapowiedź
Wrocław, rok 1963. Na tyłach zakładu karnego numer 1 stoi zwalisty poniemiecki gmach mieszczący klinikę psychiatryczna. To właśnie w jej murach rozegra się kolejna odsłona dramatu mieszkańców miasta. To tutaj późnym popołudniem 9 sierpnia trafia uznany za szaleńca pacjent. Twierdzi, że jego żona zmarła, po czym zmartwychwstała, a następnie popełnia samobójstwo. Czyn bredzącego w malignie mężczyzny będzie zarzewiem ciągu krwawych zdarzeń, którym stawi czoła załoga szpitala – już na pierwszy rzut oka za mało liczna, by odeprzeć śmiertelne zagrożenie.
Nowy Świat
Czy przyjaźń może istnieć w świecie pełnym zła, iluzji i podziałów? Sky, Estra i Maroon będą musieli się o tym przekonać na własnej skórze. Bunt maszyn odebrał im wiele. Codzienność w sierocińcu nie należy do najłatwiejszych, jednak to życie na zewnątrz może okazać się o wiele bardziej skomplikowane. Nowy świat skrywa się za morzem fikcji i niebezpieczeństwa. Przyjaźń będzie jedynym pewnikiem na ich drodze, ale czy na pewno?
Decyzja o opuszczeniu sierocińca wydawała się im jedyną słuszną drogą. Niziny społeczne stały się ich domem. To tam Estra wykorzystywała swoje umiejętności informatyczne do ochrony przyjaciół, Sky umiejąca przenosić dane wykorzystywała tę umiejętność do przetrwania w nowym świecie, a Maroon korzystał z bycia pół hybrydą, pół człowiekiem w kopalni zapewniając im byt. Trójka przyjaciół obserwowała mieszkańców Wyżyn, nie przypuszczając, że będą musieli niedługo walczyć o przetrwanie. Gdy ginie córka prezydenta, ich pozornie ułożone życie niknie pod groźbą niebezpieczeństwa. By odzyskać swój dotychczasowy byt, muszą odnaleźć dziewczynę, udać się na Wyżyny i odkryć co jest prawdą, a co wymysłem uprzywilejowanych. Czy w tym świecie ich przyjaźń przetrwa?
Znane nazwisko czy ciekawy opis? Co bardziej przekonało mnie do tego, by sięgnąć po Nowy świat? Muszę przyznać, że wiedziona chęcią poznania innego oblicza pióra autorki skusiłam się na tę powieść, nie wiedząc o niej nic. Czy randka w ciemno okazała się sukcesem?
Ałbena Grabowska zaskakuje lekkością, z jaką czyta się jej powieść. Ciekawie skonstruowana fabuła, akcja i nietuzinkowi bohaterowie, których obdarzasz sympatią, a to wszystko w obliczu niechybnej zagłady nowo powstałego świata pełnego podziałów, kłamstw i iluzji. Bez problemu weszłam w tę historię, kolejno odkrywając jej uroki. Ciekawa rozwoju wydarzeń, strona po stronie poznawałam siłę przyjaźni, która, choć wystawiana na wiele prób jest w stanie pokonać wroga, nawet tego nieoczywistego, ukrytego.
Nowy świat to przede wszystkim Sky, Estra i Maroon walczący o lepszy byt dla podobnych sobie. Ucieczka z sierocińca i stworzenie małej utopii mającej ich chronić to próba odzyskania namiastki rzeczywistości sprzed wybuchu buntu. Bez trudu zrozumiecie ich pobudki i postanowicie wyruszyć z nimi w drogę, którą obiorą. Akcja. Jej możecie się spodziewać niemal od początku.
Autorka zadbała jednak o to, by czytelnik w jej świecie poczuł się swobodnie i nie miał problemu ze zrozumieniem mechanizmów nim rządzących. Jest lekko, zrozumiale i emocjonalnie. Nowy świat porusza naszą wyobraźnię, dostarcza emocji i zmusza do zastanowienia się, czy zawarte w nim obrazy są tylko fikcją literacką, czy może już powoli nasza rzeczywistość się z nimi zlewa. Jedno jest pewne. Czytelnik dostanie masę pozytywnej, wyszukanej i nieszablonowej literatury wprost stworzonej do czytania i rozmawiania o niej gdzie się da.
Nowy świat, a raczej jego bohaterowie i przekazywane przez nich emocje na długo pozostaną w mojej głowie. Każdy może doszukać się negatywów, błędów czy potknięć, jednak to sedno powieści odkrywane po trochu daje mnóstwo radości i pozwala na całkowite zagłębienie się w historii. Ałbena Grabowska stworzyła powieść, która z pewnością sprawdzi się nie tylko w kręgach miłośników dystopii.
World of Warcraft: Ostatni Strażnik
Początki pradawnego świata Azeroth toną we mgle historii. Ludzkie plemiona żyły w zgodzie i harmonii z otaczającymi je najróżniejszymi magicznymi istotami. Jednak przybycie demonów Płonącego Legionu pod wodzą Sargerasa – mrocznego boga magii chaosu – zakończyło okres pokoju. Teraz smoki, krasnoludy, gobliny, ludzie oraz orkowie – rozproszeni po Azeroth – rywalizują ze sobą o dominację.
Mam na imię Jutro
Ludzie zgodnie twierdzą, iż pies jest najlepszym przyjacielem człowieka; zawsze lojalny, kochający, wspierający na swój własny, zwierzęcy sposób. Nasz główny bohater wabiący się Jutro, pozornie niczym nie wyróżnia się na tle swojego gatunku. No właśnie, tylko pozornie- żyje bowiem już 217 lat, co dla zwykłego psa jest granicą nie do osiągnięcia. I praktycznie przez większość tego czasu czeka wiernie na powrót swojego ukochanego pana. Dni spędza w swojej mało przytulnej "norze" u wybrzeża Wenecji, wierząc, że w końcu na pokładzie któregoś zawijającego do portu statku znajdzie się jego najdroższy człowiek. Niestety, każdy nowy dzień staje się kolejnym rozczarowaniem, a czekanie przerywa jedynie przymus zdobycia jedzenia oraz zaczepki ze strony młodszego kolegi Sporco, ocalonego przez niego lata temu, jak również spacery pod katedrę, którą wyznaczył właściciel Jutra jako miejsce ich ponownego spotkania. Niespodziewanie psi bohater trafia na jakiś trop; jest nim Vilder, człowiek o raczej niesympatycznym usposobieniu, którego poznał wiele lat temu za sprawą swojego pana. Zresztą, tych dwóch mężczyzn łączy o wiele więcej niż wspólna tajemnica nieśmiertelności. Jutro ma wybór- albo pozostać na swoim wieloletnim posterunku, albo ruszyć w ślad za dawnym wrogiem, wciąż noszącym na sobie zapach jego właściciela.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to magnetyczna okładka; widać, że wydawnictwo włożyło wiele wysiłku w to, aby tę nietuzinkową historię upiększyć jeszcze bardziej i nakarmić czytelnicze oczy czymś więcej, niż literkami w środku. Od pierwszej chwili, w której ją ujrzałam wiedzialam, że musi być moja. I oczywiście sam fakt, że głównym bohaterem powieści jest pies o wdzięcznym imieniu Jutro, a nic tak bardzo nie przyciąga do lektury jak fakt, iż występują w niej zwierzęta (choć nierzadko w trakcie akcji umierają, przez co granica mojego wzruszenia zostaje przekroczona). Czy te wszystkie aspekty złożyły się jednak na równie fantastyczną treść?
Jutro jest już bardzo starym psem, choć patrząc na niego, nikt nie dałby mu tylu lat, ile naprawdę ma. W jego chodzie oraz zachowaniu widać jednak tę stateczność, nabywaną z upływającym czasem. Ów psi bohater za wszelką cenę chce odnaleźć pana, a mimo to przez wiele lat nie opuścił swojego "punktu dowodzenia", wierząc w obietnice człowieka. Ale czeka. A lata lecą. Chyba takim impulsem do wskoczenia na statek był widok Vildera i wieści, że on również poszukuje zaginionego mężczyznę. No i entuzjazm Sporco co do podróży w nieznane krainy, od której to wizji zupełnie nie dało się go odciągnąć. Przez chwilę nawet myślałam, że ta wrodzona rozwaga czworonoga wynika z jakiejś odrobinki strachu kryjącej się w jego sercu, ale nie. Późniejsze wydarzenia jedynie podkreśliły, jak wiele miał w sobie odwagi. Jak to mówią: "Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana".
Pan Dibben w pierwszych rozdziałach dokładnie wprowadza nas w meandry relacji między człowiekiem a zwierzęciem, zaś sam Jutro wielokrotnie przywołuje wspomnienia, dzięki czemu czytelnik z łatwością widzi tę miłość, która ich łączy. Poznajemy dokładnie zaginionego mężczyznę, to, czym się zajmuje i jak doprowadził do tego, iż obaj są nieśmiertelni. Na scenę wychodzą również jego związki z Vilderem, który mianuje się jego przyjacielem, mimo że trudno to odebrać w ten sposób. I oczywiście (bo jakby tak mogło być) ktoś umiera, a konkretniej jeden z psich bohaterów. Ten moment kompletnie złamał mi serce, ale oczywiście do takich autorskich zabiegów można się przyzwyczaić (choć ciężko jest się na tę śmierć przygotować i nie reagować łzami). Akcja toczy się szybko, szczególnie od momentu, w którym Jutro spotyka Vildera. Nie sposób się nudzić, bowiem na jaw wychodzą coraz to nowsze tajemnicze, mroczne intrygi. Vilder emanuje zawiścią, choć początkowo nie wiemy, dlaczego.
Mam na imię Jutro to piękna historia wierności i miłości, jaka rodzi się między zwierzęciem a jego właścicielem. Niejednokrotnie można natrafić na artykuły, w których opisywane są reakcje czworonogów po śmierci ich panów. One czują tak jak my i równie mocno przywiązują się do nas. Pan Damian Dibben pięknie to ukazał, podkreślając, ile lat czekał Jutro na choćby najmniejszy ślad zaginionego, z jaką rozpaczą przyjmował kolejny, fałszywy trop. Czasu spędzonego z tą książką na pewno nikt nie uzna za zmarnowanego.