listopad 22, 2024

×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: Echo

niedziela, 12 luty 2012 14:41

Sługa Imperium

„Sługa Imperium” to drugi tom trylogii „Imperium” autorstwa Raymonda E. Feista i Janny Wurts. Poznajemy w nim dalsze losy Mary Acoma, która po śmierci swojej rodziny staje się głową rodu, odpowiedzialną za jego przetrwanie.

W poprzednim tomie Mara zdołała pokonać głównego wroga swego rodu i znacznie umocnić swoją pozycję. W tym celu nauczyła się nie tylko świetnie wykorzystywać sztywne, tradycyjne prawa rządzące Kelewanem, ale także naginać je dla korzyści własnych i rodowych.

Jednak pokonany wróg zostawił spadkobierców, a zawiązując sojusze Mara stworzyła także nowych przeciwników. Rozgrywka Rady toczy się dalej. Dziewczyna zdobyła już doświadczenie, ale nic nie przygotowuje ją na spotkanie z jeszcze jednym zagrożeniem – miłością. Na swoje nieszczęście Mara źle lokuje uczucia – zakochuje się w człowieku, którego może wziąć do łóżka, ale nie może się z nim legalnie związać. Kevin jest niewolnikiem, pochodzącym z dalekiej Midkemii, z którą Kelewan stale toczy wojnę. Krainy te są tak sobie obyczajowo dalekie, jak dalekie są geograficznie (o tym za chwilę). Mara uczy się powoli rozumieć i szanować Kevina i jego zwyczaje, dostrzega też absurdalność niektórych praw rządzących jej krajem, dojrzewa do walki z nimi i podjęcia próby przeprowadzenia zmian. Może to jednak ściągnąć zgubę nie tylko na jej ród, ale także na cały porządek rządzący Kelewanem. Tymczasem spadkobiercy wrogiego rodu Minwanabi nadal dybią na każde potknięcie Mary i intrygują by doprowadzić do zniszczenia Acoma.

Sceneria powieści nadal jest barwna. Egzotykę świata Kelewanu podkreśla zderzenie z obyczajowością i swojsko brzmiącymi nazwami Midkemii. Midkemijczycy nazywani przez Tsurani barbarzyńcami (o mało egzotycznie brzmiących imionach: np. Kevin, Brian, Patrick) to klasyczni przedstawiciele średniowiecznego świata fantasy - w swojej krainie mają zamki, smoki, krasnoludy i elfy, „zwykłe” czworonożne konie i bydło. Nie wyznają honoru ponad wszystko i walczą z przeznaczeniem. Czy Kelewan nad którym władzę przejmuje młody, postępowy cesarz zawrze pokój z tym obcym światem?

W „Słudze Imperium” autorzy przemycają kilka informacji na temat historii i budowy tworzonego w powieści świata. Niektórych czytelników nurtuje pytanie – gdzie leży Midkemia? Czytając pierwszy tom myślałam, że Midkemia jest odległym kontynentem. Tymczasem w „Słudze…” pojawia się koncepcja Riftu – magicznego mostu między światami. Wzmianka o tym, jak przodkowie Tsurani muszą opuścić swój stary świat zaatakowani przez tajemniczego i potężnego Wroga i przybywają na planetę Kelewan, sugeruje, że Midkemia to nie kontynet, a obca planeta, może inny wymiar… Zatem czym jest Rift i kto jest jego budowniczym? Kim jest Wróg i czy jeszcze o nim usłyszymy?

Na uwagę zasługują też fragmenty opisujące igrzyska – ze skojarzeń z Dalekim Wschodem gładko przechodzimy do nawiązań do starożytnego Rzymu. Mamy przecież także Radę, a więc swoiste ciało demokratyczne i sięgającego po władzę dyktatorską cesarza.

„Sługę Imperium” przeczytałam z ciekawością. Jak dalej potoczą się losy Mary? Czy uda jej się wyjść obronną ręką z zastawionych pułapek? Akcja powieści jest jednak nieco bardziej rozwlekła niż w tomie pierwszym i obejmuje kilka lat. Statycznie rozgrywana wyprawa do pustynnej Dustari, poza kilkoma dynamicznymi momentami (bitwy), zajmuje w powieści niemal trzy lata. Są też momenty kwitowane krótko – „całymi miesiącami…” lub „minął rok”. Mimo to polecam tę powieść zwłaszcza tym, którzy mają już za sobą lekturę tomu pierwszego. „Słudze Imperium” brakuje może świeżości „Córki Imperium”, ale egzotyka powieści rozkwita i stanowi miła odmianę od klasycznego świata fantasy.

Dział: Książki
wtorek, 11 styczeń 2011 14:12

Czarny Wygon. Starzyzna

Stefan Darda porwał rzeszę miłośników grozy debiutancką powieścią "Dom na Wyrębach". Kolejnym etapem pracy autora był Czarny Wygon "Słoneczna Dolina". Podobno druga książka jest najtrudniejsza do napisania, jednak autor pokazał ponownie klasę i zyskał nowych czytelników. Jak będzie z kontynuacją Czarnego Wygonu w drugiej części pt. "Starzyzna"?

Jedno jest pewne, czytelnika, który spotkał się z twórczością Stefana Dardy nie będzie trzeba przekonywać i zachęcać do lektury nowej książki. Czy i tym razem grono miłośników się powiększy? Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w dalszej części recenzji.

W "Słonecznej Dolinie" poznaliśmy Witolda Uchmanna, redaktora jednej z warszawskich gazet. Nasz bohater po otrzymaniu tajemniczego maila postanowił wyruszyć na Roztocze, by rozwikłać zagadkę. Druga książka to kontynuacja zmagań bohatera, który dąży do poznania prawdy tajemniczej historii opowiedzianej w brulionie, zmagając się z własnymi słabościami i wszechobecnym lękiem. Finał przygód Uchmanna w pierwszej części, a w zasadzie jego brak, pozostawił uczucie niedosytu. Po lekturze Starzyzny te braki pozostaną dopełnione. W jaki sposób? Tego nie mogę Wam zdradzić.

Starzyzna odkryje pewne rozwiązania, w których nasz bohater będzie musiał się odnaleźć. Akcja od pierwszych stron jest dynamiczna, niekiedy przyhamowuje, by z podwójną siłą "uderzyć" i sprawić, że nasze tętno będzie słyszalne. W dalszym ciągu porównywanie Dardy z Kingiem jest uzasadnione. Autor stworzył nam klimat, w którym wszystko może się zdarzyć. Czytanie Starzyzny w świetle dziennym może przysporzyć lekkich dreszczy. Dla bardziej wytrzymałych polecam lekturę przy świetle świeczek.

Starzyzna to ciekawa, godna polecenia kontynuacja Słonecznej Doliny. Autor udowadnia po raz kolejny swoją wartość, zaangażowanie oraz pasję. Książkę czyta się błyskawicznie. Videograf ponownie nie zawiódł wydaniem. Okładka książki podobnie jak w poprzednich, jest bardzo ciekawa, działająca na wyobraźnie i pokazująca dokładnie to czego możemy się spodziewać. Niech ten mroczny klimat zagości w Waszych domach! Gorąco polecam. Mrocznej lektury!

Dział: Książki
niedziela, 04 listopad 2012 11:47

Zbrodnia i kojot

Powieść "Zbrodnia i kojot" to czwarty już tom "Kronik Żelaznego Druida". Początkowo autor planował stworzyć trylogię i takie właśnie echa pożegnania i dopinania na ostatni guzik wielu spraw pobrzmiewały w trzeciej części cyklu. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec, bo tej jesieni Wydawnictwo Rebis wydało czwartą część, a niebawem w Ameryce światło dzienne ujrzy tom piąty. Czy kontynuowanie przygód celtyckiego druida i mieszanie go w kolejne awantury było dobrym pomysłem? Czy kolejna część genialnej trylogii spełniła moje oczekiwania? O tym poniżej.

Dla przypomnienia: Atticus O'Sullivan liczy sobie ponad 2 tysiące lat, choć swoim wyglądem przypomina góra dwudziestolatka. Jest ostatnim żyjącym druidem, co stara się zmienić, przyjmując na uczennicę znajomą barmankę o zwichrowanej osobowości. Atticus bardzo często musi zmieniać miejsce swojego pobytu, ponieważ ma na pieńku z przeróżnymi bogami - od staroirlandzkich począwszy na skandynawskich skończywszy. W świecie wykreowanym przez Kevina Hearne interesy wielu mniejszych i większych bóstw zazębiają się, udzielenie pomocy jednemu może przynieść drugiemu szkodę, a zabicie tego, czy tamtego może zmienić, zazwyczaj na gorsze, losy całego ludzkiego świata. Atticus wbrew swojej woli często staje się kimś w rodzaju bufora, który musi te działania od siebie separować, spowalniać, a nawet niwelować. Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem jego własnego spokoju, zdrowia i życia prywatnego.

Najtrudniej jest mu zachować neutralność i zazwyczaj jest stawiany w sytuacji wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Gdyby Atticus musiał myśleć tylko o sobie, może pewne sprawy byłyby prostsze, ale gdzie by się nie osiedlił, siłą rzeczy zyskuje sąsiadów, znajomych i przyjaciół. Poza tym ma ukochanego psa Oberona, z którym komunikuje się mentalnie. Wszystko to sprawia, że każda decyzja podjęta przez druida musi być dobrze przemyślana i skalkulowana. A i tak strat ani porażek uniknąć się nie da.

W częściach 1-3 akcja pędziła na łeb na szyję, z jednej awantury druid wpadał w kolejną, zanim zdążył w ogóle ochłonąć. Obracał się w kręgu wampirów, wilkołaków - wikingów, polskich wiedźm, walczył z nazistowskimi heksami, bachantkami, przyczynił się do śmierci Aenghusa Óga oraz nordyckiego boga piorunów Thora, że o biednej wiewiórce Ratatosku nie wspomnę. Siłą powieści K. Hearne'a był cięty, błyskotliwy język, dobre tempo akcji i spójna fabuła. Smaczku dodawała niesamowita mieszanka bóstw z różnych mitologii: celtyckiej, nordyckiej, hinduskiej, a nawet z indiańskich legend. Przygoda pędziła, wciągając czytelnika w swój wir i zostawiając go z bolącym od śmiechu brzuchem oraz głodnego kontynuacji. Jak już wspomniałam w recenzji części trzeciej, finał przygód druida pachniał pożegnaniem. Druid miał zniknąć i wreszcie odpocząć od wszystkich, którzy mogliby chcieć go zabić lub w ogóle czegoś od niego chcieć. Jednak zupełnie niespodziewanie w samej końcówce autor zostawił sobie kilka haczyków, dzięki którym mógł pociągnąć całą fabułę dalej.

Kilka dni temu w moje ręce trafiła czwarta część pt. "Zbrodnia i kojot". Dziś jestem świeżo po lekturze i dzielę się wrażeniami. Atticus i jego uczennica Granuaile wraz z psem druida Oberonem, postanawiają zniknąć. Nie jest to takie łatwe i wymaga pomocy osób trzecich, a zwłaszcza indiańskiego boga oszustów Kojota. Ten ochoczo daje się za druida rozszarpać, bo przecież następnego dnia i tak się odrodzi, nie robi tego jednak bezinteresownie. Ma dla Atticusa pozornie łatwe zadanie, które jak zwykle przerodzi się w krwawą katastrofę i będzie wymagało nie lada gimnastyki nie tylko fizycznej, ale i umysłowej.

Czwarty akt przygód druida i jego potyczek z istotami nadnaturalnymi rozgrywa się na pustyni Kolorado. Grasuje tam banda zmiennoskórokształtnych, wyjątkowo silnych, krwiożerczych i dodatkowo nawiedzonych przez czyste zło. Zadanie, które miał dla Atticusa Kojot, nagle nabiera cech dramatycznego survivalu, a nasz bohater musi się zdrowo nagłówkować, przez co przypominał mi MacGyvera łączącego siły z zespołem śledczych rodem z seriali sądowych. Fabuła czwartej części jest zbudowana bardzo poprawnie i naprawdę wszystko tu do siebie ładnie pasuje. Druid dwoi się i troi, krwawi z licznych ran, przy okazji musi przewartościować swoje sądy na temat niektórych bliskich mu do tej pory osób, co do których do tej pory miał stuprocentowe zaufanie.

Zaczęłam lekturę z ogromnym entuzjazmem i po pierwszych stu stronach nadal czekałam na dobrze już mi znany cięty dowcip, zabawne przepychanki słowne Atticusa z Oberonem i zaskakujące rozwiązania. Na pewno dostałam to ostatnie, za to dowcipu było niestety jak na lekarstwo. Zupełnie jakby historia straciła pazur i tę cenną drapieżność, którą cechowały się tomy 1-3. Odniosłam wrażenie, że zamiast tego autor skupił się na dopracowaniu detali fabularnych i szczegółowości opisów. Walcząc z przeciwnikiem, w większości na sposób magiczny, druid raczy czytelnika opisami, jak to rozplecie ten, czy tamten splot i w ten sposób zniszczy potwora. Faktycznie mu się to udaje, ale przez rozkładanie magii na czynniki pierwsze traci ona na magiczności i tajemniczości.

Kevin Hearne stworzył dobrą powieść przygodowo-sensacyjną. Przygody druida prezentują się poprawnie, ale niestety nie mają tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników w poprzednich tomach. Nie mnie tu wyrokować, jaka jest tego przyczyna, więc robić tego nie będę. Natomiast "Zbrodnię i Kojota" polecam tym czytelnikom, którzy znają już cykl i zwyczajnie chcą się dowiedzieć, co dalej z druidem i jego przyjaciółmi. Tym, którzy swoją znajomość z Atticusem chcą dopiero rozpocząć, radzę zacząć od pierwszej części. Co do mnie, to doczytałam się na stronie autora, że niebawem swoją premierę będzie miała część piąta cyklu i że Granuaile w końcu zostanie druidką. Odżyła we mnie tym samym nadzieja, że może ta ten tom serii będzie lepszy. Bo w końcu co druidów dwoje, to nie jeden, prawda?

Dział: Książki
poniedziałek, 28 kwiecień 2014 11:23

Uniwersum Metro 2033: Dziedzictwo przodków

Jako zagorzały czytelnik książek z serii Metro 2033 nie ukrywam, że każda nowa powieść wychodząca pod szyldem "Projekt: Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033", bardzo mnie cieszy. Podejrzewam, że nie jestem w swojej opinii osamotniona. Motyw Ziemi, na której zapanowała nuklearna zima, skażonej i opustoszałej, przypominającej grobowiec, nieustannie inspiruje nie tylko kolejnych pisarzy, ale też fanów i czytelników, którzy na początku tego roku stworzyli zbiór opowiadań tematycznie nawiązujący do serii Metro 2033.

Jak dla mnie najlepszą do tej pory książką z uniwersum Metro są "Korzenie niebios". Zachwycił mnie tam przede wszystkim wątek metafizyczny, akcja toczyła się wartko, a zakończenie naprawdę dało mi do myślenia. Kto jeszcze nie czytał powieści T. Avoledo, niech szybko to niedopatrzenie nadrabia.
"Dziedzictwo przodków" jest szóstą wydaną w Polsce powieścią z tego cyklu. Autor książki, były żołnierz, który przez 16 lat służył w wojsku, zdecydował się całą historię nie tylko trochę inaczej opowiedzieć, ale też zmienić realia, w których toczy się akcja.

Z moskiewskiego metra, przenosimy się bowiem do starych tuneli i poniemieckich bunkrów, pamiętających jeszcze czasy II Wojny Światowej, a znajdujących się w okolicach Kaliningradu, przez niektórych nazywanego też Kёnigsbergiem. Miasto, określane też mianem twierdzy, jest rosyjską eksklawą (czyli należy do Rosji, ale jest położone w oddzieleniu od głównego obszaru kraju) i jednocześnie stolicą obwodu. Jest usytuowane nad Morzem Bałtyckim, co powoduje, że jest nieustannie narażone na opary trującej mgły oraz wychodzące z wody żarłoczne i niebezpieczne kraby-mutanty.

Codzienność mieszkańców tej kolonii polega właśnie na walce z tymi zagrożeniami. Ponieważ wiadomo, że w grupie łatwiej przeżyć, ocaleli założyli kolonie i właśnie w ich obrębie starają się stworzyć przynajmniej pozory normalności. Obecnie mieszkańcy Piątego Fortu oraz Kolonii Krasnotorowskiej stają przed perspektywą stworzenia przymierza, co jest podyktowane względami czysto praktycznymi, takimi jak chociażby brak miejsca. Plany te jednak bardzo szybko schodzą na dalszy plan, bo oto któregoś dnia do brzegu przybija okręt, który jest nie tylko dobrze uzbrojony i zaopatrzony, ale też sygnuje się niemieckimi swastykami. Celem przybyszy jest zbadanie bunkrów i odnalezienie w nich czegoś, co ich zdaniem dawno temu pozostawili tam naziści. Naszym bohaterom nie pozostanie nic innego, jak tylko pójść z intruzami na ugodę i uważać na to, by przypadkiem na całej tej umowie nie wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.

Drugi wątek, toczący się równolegle, dotyczy jednego z mieszkańców kolonii, Aleksandra Zagórskiego, zwanego przez wszystkich Saszą lub Sanią. Jest to postać o tyle ciekawa, że pamięta świat sprzed wybuchu, a przed promieniowaniem uratował się tylko dlatego, że, tak to nazwę, najpierw się zgubił, a potem w odpowiednim momencie odnalazł. Sasza nie umie zostawić przeszłości za sobą. Wyobcowany, żyje na skraju szaleństwa i zdrowego rozsądku, bardziej skłaniając się ku temu pierwszemu. Czy towarzyszące mu w mroku tuneli widmo istnieje naprawdę? Czy może to tylko echo dawnych, skrzętnie ukrywanych przed innymi czynów? Prawda okaże się okrutna i straszna.

Po lekturze pierwszych rozdziałów widać od razu, że autor jest wojskowym. Przejawia się to nie tylko w dokładnym opisie detali związanych z bronią czy armią, ale także nazewnictwie. Bohaterowie "Dziedzictwa przodków", byli żołnierze, to przeważnie ludzie honorowi, którzy hołdują dawnym wojskowym zasadom, a już na pewno nie wchodzą w konszachty w wrogiem - nazistami. Bardzo dokładnie również autor opisuje zwiady, czaty, a także walki i rany, a raczej to co z rannego zostaje.

Nie ukrywam, że bardzo podobał mi się wątek Walhallli i sekretów z nią związanych. Ujawniała się tu wiedza autora i jego dogłębne przygotowanie do tematu. Trochę mi się to kojarzyło z programami Bogusława Wołoszańskiego "Skarby III Rzeszy".

Jednocześnie odniosłam jednak wrażenie, że skupiając się na dokładnym opisywaniu detali, autor tracił z oczu utrzymywanie jednakowego poziomu napięcia. Kiedy już zaczynało być ciekawie, a na plecach pojawiały się ciarki, rozdział się kończył, następny dotyczył czegoś innego, a do zostawionego wątku wracano dopiero za jakiś czas. Przyznam, że bardzo mi to utrudniało odbiór powieści. Nie wiem, jak mieli inni czytelnicy, ale mój szanowny małżonek, na przykład, takim właśnie budowaniem fabuły się zniechęcił i niestety nie dokończył książki.

Zdaję sobie sprawę, że na cykl książek Metro 2033 składają się powieści tak różne, jak różni są ich autorzy. Jednocześnie, aby temat nie uległ wyczerpaniu, a kolejne fabuły nie popadały w schematyzm i sztampowość, należy szukać nowych sposobów przedstawienia świata po katastrofie, nowych miejsc, nowych tajemnic do odkrycia. Myślę, że to właśnie próbował w swojej książce osiągnąć Suren Cormudian i z pewnością po części mu się to udało. Mnie jednak czegoś w "Dziedzictwie przodków" zabrakło i choć naprawdę trudno mi sprecyzować na czym polega owo "coś", to nie czuję się do końca usatysfakcjonowana czytelniczo. Niewykluczone też, że za jakiś czas do tej książki wrócę i być może wtedy docenię ją bardziej. Na razie jednak pozostaję z lekkim niedosytem.

Dział: Książki
sobota, 01 czerwiec 2013 11:19

Uniwersum Metro 2033: Korzenie niebios

Gdy Dmitry Glukhovsky w 2005 roku wydawał swoją powieść "Metro 2033", zapewne nawet nie przeszło mu przez myśl, że zapoczątkuje to prawdziwą lawinę. Historia, której akcja toczy się po wybuchu nuklearnym w podziemiach rosyjskiego metra, okazała się wierzchołkiem góry lodowej oraz stopniowo przerodziła w projekt o nazwie "Uniwersum Metro 2033". W myśl tego projektu każdy pisarz, który wyrazi wolę i chęć, może stworzyć swoją własną książkę, opowiadającą o życiu po katastrofie, właśnie w roku 2033, czyli dwadzieścia lat po wybuchu. Pomysł okazał się tak chwytliwy, że do tej pory powstało już ponad trzydzieści książek na ten temat.

Jak słusznie zauważył sam Glukhovsky, takie poszerzenie perspektywy tylko wyjdzie projektowi na dobre, bo niesprawiedliwym byłoby, gdyby cały świat przedstawiony miał się ograniczać tylko do Moskwy, Petersburga, czy Uralu. Świat jest przecież wielki, a liczni czytelnicy aktywnie, poprzez oficjalną stronę projektu, uczestniczą, komentują i domagają się coraz to nowych książek, dotyczących innych rejonów, nie tylko samej Rosji.

Do projektu "Uniwersum Metro 2033" przystąpił także Włoch T. Avoledo z zawodu pracownik bankowy, prywatnie mąż i ojciec, a literacko wielbiciel twórczości Stanisława Lema. Akcję powieści "Korzenie niebios" umiejscowił w najbardziej znanych włoskich miastach, takich jak Rzym, Wenecja czy Rawenna, a narratorem historii uczynił duchownego, członka Kongregacji do Spraw Nauki i Wiary, nazwiskiem John Daniels (skojarzenia z amerykańską whiskey Jack Daniels, jak najbardziej prawidłowe).

Włochy, podobnie jak cała reszta świata, są pogrążone w nuklearnej zimie. Rzym, Wieczne Miasto, jest jedną wielką stertą gruzów. Kościół katolicki, jak wszystkie instytucje społeczne i religijne, nie dość, że utracił na znaczeniu, to jeszcze został pozbawiony papieża, który zgodnie z tym, co głoszą plotki, zginął w dniu wybuchu przed dwudziestu laty. Nowego nie można wybrać, bo jak jeden pozostały przy życiu kardynał miałby zwołać konklawe? I w tym właśnie miejscu zaczyna się misja ojca Danielsa. Wraz z siedmioma żołnierzami Gwardii Szwajcarskiej ma wyruszyć w okolice Rawenny, gdyż ponoć jest tam więziony Patriarcha Wenecji. Podróż ma trwać 15 dni i choć nikt nie gwarantuje, że zakończy się sukcesem, to gra jest tak warta świeczki, że ojciec Daniels nie może odmówić.

Podróż przez słoneczną niegdyś Italię, która każdemu chyba kojarzy się ze słońcem, błękitem wody, zapachem oliwek i aromatycznym winem, a przede wszystkim z zabytkami architektury, jest przygnębiająca. Z dawnej potęgi światowej nie pozostało nic. Ludzie, znani z gadatliwości i ognistego temperamentu, są cieniami tego, kim byli dwie dekady temu. Nieliczne społeczności ukrywają się w katakumbach, opuszczonych tunelach metra, bunkrach, czy prowizorycznie zabezpieczonych budynkach. Rangę waluty zyskały papierosy, paliwo, alkohol oraz lekarstwa. Nie ma już roślin, zwierząt (poza nielicznymi szczurami), a na powierzchni grasują mutanty, jakich zwykły człowiek nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić.

Najgorsze jednak jest to, że potrzeba przetrwania spowodowała zanik wszystkich humanitarnych wartości. Warunki dyktuje ten, kto ma broń i silnych, gotowych na wszystko najemników. Nie istnieje miłosierdzie, empatia, czy litość. Pozostała tylko brutalna siła, wspomagana często religijnym fanatyzmem oraz ślepa, uparta chęć przeżycia, nawet za cenę życia najbliższych osób.

Świat oglądany oczami ojca Danielsa, który doskonale pamięta, jak to wszystko wyglądało przed wybuchem, stanowi obraz nędzy i rozpaczy. Duchowny wielokrotnie zadaje sobie pytanie, jak Bóg mógł na to pozwolić, czy jeszcze kiedyś nasza planeta podniesie się z tej katastrofy i czy w świecie ogarniętym nieludzkim głodem, śmiercią i degeneracją, jest jeszcze miejsce na wiarę i religię? Od takiego myślenia już bardzo blisko do kryzysu wiary, a dla księdza chyba już nic gorszego być nie może.

Drobiazgowość opisów i wzorowa dbałość o detale jest godna pochwały. Odniosłam wrażenie, że autor postawił raczej na sugestię słowną, niż na samo dzianie się, dzięki czemu wszystko, co opisuje jest tak wyraźne i łatwe do wyobrażenia. Jakby jednak na to nie patrzeć, dzieje się tutaj także sporo. Mamy zatem okazję przyjrzeć się wspólnocie zamieszkującej stację Aurelia i dowiedzieć się, dlaczego nie ma w niej dzieci. Odbywamy również podróż na pokładzie Kościoła Bożego na Kołach pod kierownictwem obłąkanego Gottschalka, a także oglądamy dawną świetność Wenecji w gorączkowych majakach głównego bohatera. Całości tej pisarskiej wizji dopełnia zbiór czarno - białych ilustracji autorstwa Aleksandra Kulikowa, umieszczonych na końcu książki.

Na pochwałę zasługuje również narracja i sam narrator, który pod wpływem widzianych w podróży rzeczy, przechodzi poważną przemianę. Zatarcie przez autora granicy między jawą a snem oraz przeplatanie rzeczywistości z dostrzeganym przez Danielsa światem duchów dawnej świetności miasta, powoduje, że czytelnik sam zaczyna się trochę gubić. Tak naprawdę do samego końca powieści nie wiemy, ile z tego co się wydarzyło było prawdą, taką realną, a ile efektem napromieniowania, odwodnienia, głodu i gorączki.

Sugestywność obrazu, wielka wyobraźnia autora i umiejętne przedstawienie tego w powieści, stawia "Korzenie niebios" na jednym z pierwszych miejsc w rankingu książek z projektu "Uniwersum Metro 2033". Autorowi należy pogratulować bogatej wyobraźni i być może cierpliwie czekać na kolejną powieść w tym temacie. Czytelnikom natomiast od razu trzeba książkę polecić, co też momentalnie czynię.

Dział: Książki
czwartek, 13 marzec 2014 10:32

Niezgodna

„Nie poddam się, niech ten ktoś, kto patrzy na mnie przez kamerę, widzi, że jestem odważna. Ale czasem to nie podjęcie walki świadczy o odwadze, ale stawienie czoła nieuchronnej śmierci."*

W świecie, w którym żyjesz, funkcjonują grupy, do których należą poszczególni ludzie. Każda grupa cechuje się czymś innym, a ty masz zachowywać się jak należy. Masz narzucone poglądy i normy postępowania. Musisz być taki jak nakazuje wasz status.

Altruizm, Erudycja, Prawość, Nieustraszoność i Serdeczność. Oto pięć frakcji, które powstało na zgliszczach Chicago. Są rozmieszczone w różnych częściach miasta i różnią się zasadami, poglądami i zachowaniem. W wieku szesnastu lat przechodzi się test, którego wyniki pokazują do jakiej frakcji powinno się należeć. Beatrice należy do Altruizmu, ale czuje, że tu nie pasuje. Fascynują ją za to Nieustraszeni. Gdy nadchodzi pora testu u dziewczyny okazuje się, że jest Niezgodna, czyli zbędna i do usunięcia. Czemu Niezgodność jest uważana za zagrożenie i jak potoczą się losy nastolatki?

Po, podobno, świetnych „Igrzyskach śmierci" rynek wydawniczy został zalany innymi powieściami tego typu. Porównywane do wyżej wspomnianej trylogii wywoływały ekscytację lub zniechęcenie. Jak było tym razem? Przyznaje, iż już sam napis na okładce, „Niezgodna" wykracza poza „Igrzyska śmierci"" zniechęcił mnie do niej na jakiś czas. Uważam, że porównywanie książek do innych utworów jest zazwyczaj krzywdzące dla jednej lub drugiej strony. Do tego myli to potencjalnego odbiorcę, który nastawia się na coś, a dostaje zupełnie co innego lub namiastkę swoich oczekiwań.

Historia, która jest wzorowana na książkach innych autorów, ale napisana w sposób, który nie zniechęca czytelnika. Świat wykreowany przez Roth jest na tyle ciekawy, że warto przymrużyć oko na pojawiające się - bądź co bądź często - minusy. Obserwujemy nowy świat, który powstał i funkcjonuje dzięki organizacjom i poszczególnym frakcjom. To właśnie one najbardziej mnie zainteresowały. W tej części niemalże szczegółowo poznajemy Altruizm oraz Nieustraszoność, ale wyraźnie widać, że i z pozostałymi będziemy mieli styczność. Plusem jest więc przedstawienie rzeczywistości w całkiem innym świetle oraz fakt, że powieść wciąga i nie nuży.

Jeśli chodzi o minusy - tych jest niestety więcej. Bohaterowie nie zaskakują i czasem wręcz irytują swoim postępowaniem. Są puści i tacy sztuczni. Niektórzy zaraz po tym jak się pojawią, znikają. Szału nie było. Nie zżyłam się z nimi i bez żalu się z nimi rozstawałam gdy kończyłam książkę. Fabuła jest przewidywalna po kilku rozdziałach i w dodatku niezbyt oryginalna. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego, co by mnie zaskoczyło - albo coś podejrzewałam, albo było to jasne jak słońce. Niestety autorka się nie wykazała, a szkoda, bo zapowiadało się naprawdę ciekawie. Z akcją też bywało różnie - czasem coś się działo, ale nie wywoływało to u mnie głębszych emocji.

Nie żałuje, że jednak ją przeczytałam, ale i nie uważam, że powieść jest zachwycająca. Książka ma plusy i minusy, ale jest... w miarę, że tak powiem. Taka trochę bez ładu i składu, jakby wszystko nie było przemyślane. Napisana aby była. Krótko mówiąc pojawił się pomysł, który nie został wykorzystany w należyty sposób. Niewymagający czytelnik się zadowoli tą powieścią. Nie polecam, ale też nie odradzam. Można po nią sięgnąć gdy nie ma się nic ciekawszego pod ręką lub potrzebuje czegoś naprawdę lekkiego.

*cytat z książki „Niezgodna" V. Roth

Dział: Książki
czwartek, 14 czerwiec 2012 08:31

Nieśmiertelność. Wieża

Powieść W. Hohlbeina "Nieśmiertelność. Wieża" to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Tym większe było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że pisarz ten ma na swoim koncie ponad 259 książek z czego ok. 160 stało się poczytnymi bestsellerami. Z fantastyką niemiecką cięższego kalibru również nie miałam do tej pory do czynienia i dlatego z ciekawością zabrałam się do lektury powieści, z tajemniczo brzmiącym opisem treści z tyłu książki oraz z ilustracją na okładce kojarzącą mi się z teledyskiem grupy Disturb "The Land of Confusion" .

Na początku muszę powiedzieć, że książka ta należy do trudniejszych, jakie przyszło mi czytać, nie tylko ze względu na treść, czy język jakim została napisana, ale przede wszystkim na skomplikowaną wizję świata przedstawionego i sposób narracji.

Universum stworzone przez Hohlbeina jest oryginalne i niesamowite. Akcja historii dzieje się w bardzo odległej przyszłości, na planecie, która kiedyś, bardzo dawno temu była Ziemią. Z rozmów prowadzonych przez bohaterów wynika, że doszło do tragicznej w skutkach katastrofy i Ziemia przestała się nadawać do życia z racji braku czystego powietrza, wody pitnej i miejsca. Obecnie już nikt dokładnie nie wie, jak to było, ale zbudowano Wieżę, olbrzymią budowlę, która sięga pięć mil w głąb i drugie tyle w niebo. Wynaleziony surowiec o nazwie Acheron spowodował cywilizacyjny i techniczny bum. Pozwolił on nie tylko na uczynienie Wieży twierdzą nie do zdobycia. Otoczył ją również Ścianą, odgradzającą ją od reszty. Ta reszta to tzw. Oblężenie, czyli osiedla, miasta i krainy powstałe u podnóża budowli.

Mieszkańcy Wieży pod wodzą księżniczki Arion dysponują najnowszymi zdobyczami techniki, nanorobotami, skuteczną bronią, genetycznie modyfikowanymi zwierzętami i roślinami (o wzmocnionej odCENSOREDości i sile), mogą klonować ludzi lub ich rekonstruować w razie potrzeby. Jakby tego było mało, Wieża posiada coś w rodzaju programu sterującego, nadzwyczaj przenikliwej sztucznej inteligencji, która przeprowadza konieczne badania, symulacje wojskowe, itp. R'Achernon, bo tak jest nazywana ta istota, jest wszechobecna i komunikuje się z ludźmi mentalnie. Oblężenie to z kolei barbarzyński lud zgrupowany w klany, snujący plany podboju Wieży. W jego szeregach znajdują się inne istoty, takie jak olbrzymie i silne Quorrle, Finde (coś w rodzaju pająkowatych) oraz cała masa innych dziwactw.

Historia w powieści zaczyna się w momencie, gdy księżniczka Arion przygotowuje się do swojej koronacji. W tym właśnie momencie Craiden, przywódca klanów, wchodzi w posiadanie broni, która może zniszczyć wszystko. Kto mu tę broń udostępnił, bystry czytelnik może się tylko domyślać. Nieświadomy mocy bomby Craiden odpala ładunki i przyczynia się do zniszczenia trzeciej części Oblężenia. Następnie udaje się na rokowania z księżniczką i jej doradcami, przekonany, że to on ma asa w rękawie. Idealistycznie nastawiona, a jednocześnie bardzo dobrze zorientowana w sytuacji politycznej Arion i silny, aczkolwiek krótkowzroczny Craiden (który ciągle kojarzył mi się z Conanem Barbarzyńcą) prezentują dwa odmienne punkty widzenia wielu spraw. Faktem jest, że co jakiś czas Wieża i Oblężenie prowadzą rozmowy, z których nic nie wynika. Trudno zatem mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Akcja powieści toczy się dwutorowo i jest prezentowana z punktu widzenia kilku bohaterów: księżniczki Arion, Craidena, doradcy Arion, senator Rymer, młodej dziewczyny Gei i generała Mardu. Początkowo czytelnikowi trudno się zorientować w sytuacji, gdy na scenę wychodzi młoda władczyni, a jej przybocznym okazuje się być wielki gadający i inteligentny szczur. W dodatku na jednej płaszczyźnie Arion rozmawia z Craidenem. Równolegle śledzimy podróż generała Mardu przez zniszczone wybuchem miasto i jego starania, by dotrzeć do przywódcy klanów. Trzeci wątek dotyczy młodej dziewczyny Gei, która sobie tylko wiadomymi sposobami dostała się do Oblężenia i spotkała Craidena. Dopiero po jakimś czasie elementy fabularnej układanki zaczynają się łączyć w całkiem zgrabną całość i można sobie zacząć spekulować, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Trzeba przyznać autorowi, że zaserwował czytelnikowi niezłą, intelektualną porcję rozrywki, gdyż nie ma nic przyjemniejszego, niż dociekanie kto jest kim i dlaczego coś zostało zrobione tak a nie inaczej.

Odbiór powieści znacznie utrudniają opisy działania różnych urządzeń oraz słownictwo typowe dla fantastyki naukowej. Poza tym uważam, że historia zawarta na 600 stronach z powodzeniem zmieściłaby się na 400. Wędrówka Mardu podziemnymi tunelami miała zapewne na celu ukazanie ogromu zniszczeń, dokonanych przez bombę, ale tak naprawdę kończy się ona z tak niespodziewanym wynikiem, że czytelnik zadaje sobie pytanie w stylu: "no i po co to było?". Dziwiła mnie też niesamowita wytrzymałość bohaterów na zmęczenie, zranienia i ból, ale w końcu gdy się jest sztucznie ulepszonym, ma się na sobie osłonę z nanitów i podwójną liczbę niektórych narządów wewnętrznych, to faktycznie wydaje się to dość logiczne.

Pochwała należy się autorowi za zakończenie powieści i nie mam tu na myśli wątku bohaterów, a przyszłosci planety i o ile dobrze zrozumiałam, po tysiącach lat historia zatoczyła koło i znowu wszystko musi ruszyć od nowa.

Mimo trudności w odbiorze, książka mi się podobała, bo autor pozostawił czytelnikowi duże pole do snucia domysłów i własnych teorii. Im dłużej o tym myślę, tym więcej szczegółów dostrzegam. Dlatego, jeśli lubicie fantastykę naukową i świat odległej przyszłości, to jest to książka dla Was. Nie można oczywiście pominąć miłośników prozy tego autora i czytelników lubiących autorskie niedopowiedzenia. Ostrzegam, że nie będzie to łatwa lektura. Jeśli zaś o mnie idzie, mam dużą satysfakcję, że przeczytałam tę książkę, bo takie historie w dobie czytelniczej łatwizny stanowią wartość samą w sobie.

Dział: Książki
sobota, 02 luty 2013 08:28

Opowieści praskie

"Opowieści praskie" - tytuł iście intrygujący, a książka niby taka niepozorna. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Tomasza Bochińskiego, więc wiedziałem, czego można się spodziewać - co może mnie spotkać na warszawskiej Pradze. Można w tym miejscu powtórzyć za jedną mądrą osobą, która skreśliła słów kilka w przedmowie książki, że autor chce nam ukazać swoją "ukochaną" część Warszawy trochę w innym świetle. Widać, że sam pochodzi z tytułowej Pragi - dzielnicy, po której obcemu strach się poruszać. Autor stara się uchować od zapomnienia klimat, jaki kryje się w starych kamienicach, pokazać młodemu czytelnikowi "kawałek" historii z życia miasta - dzielnicy.

Całość składa się z krótkich i długich opowiadań, które przepełnione są barwnymi bohaterami i humorem. W historii "Menelska Ballada. Kina na Małej" wszystko rozgrywa się na tytułowej ulicy. Przyjeżdża ekipa filmowa, która zamierza kręcić zdjęcia do filmu z czasów II Wojny światowej. Jak zawsze w takiej sytuacji jest wielu gapiów, ale trafiają się także podwórkowi biznesmeni, którzy polują na rekwizyty filmowe. Dlatego też jeden z filmowców postarał się o przychylność miejscowych, aby nic nie zginęło. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z ustaleniami i jeden z rekwizytów zaginął. Miejscowi uznali to za ujmę na honorze i bardzo szybko, bo już tego samego dnia odnaleźli zgubę, ale kłopoty się nie skończyły.

Na przeciwnym "biegunie" - czyli z historii dłuższych mogę zaproponować opowiadanie "Cudowny wynalazek Pana Bella". W tej historii główny bohater pewnego dnia przynosi do domu stary aparat telefoniczny, który ładnie się będzie komponował w remontowanym mieszkaniu. Jakież jest jego zdziwienie, kiedy okazuje się, że urządzenie działa, a do tego rozmówczynią jest młoda kobieta o aksamitnym głosie - balsam dla duszy zszarpanej niedawnym rozstaniem. Tajemnicza nieznajoma w pełni zaabsorbowała naszego bohatera, który zaczął się w niej podkochiwać. Ludzie na osiedlu, a nawet w najbliższym otoczeniu uważali go za wariata, gdyż zaczął chodzić do biblioteki, rozpytywał o różne sprawy związane z zakładem fotograficznym.

Kolejną historią, którą przytoczę jest "Bardzo Zły". Po tytułowej dzielnicy grasuje tajemniczy zabójca, który likwiduje ważne postacie świata przestępczego. Zarówno policja, jak i inne służby śledcze nie mogą go złapać. Dopiero grupa przyjaciół z Profesorą i Desantem na czele poprzez swoje prywatne dochodzenie namierza sprawcę. Dzięki temu również odkrywają dawno zapomnianą część Pragi - system kanałów, którymi przemieszczali się powstańcy podczas wojny. Samo odkrycie nie rozwiązuje całej zagadki, a nawet ją komplikuje, ponieważ to coś niewyjaśnionego, nienazwanego przybliża bohaterów do rozwiązania tajemnicy. Za pośrednictwem powyższych opowiadań autor próbuje uchronić od zapomnienia dzielnicę dawnych lat, pokazać kim jesteśmy. Stara się nam zademonstrować, jak wygląda życie obecnie, ale również jak dzielnica wyglądała kiedyś, przybliżyć nam kilka faktów, które rozgrywały się na tym terenie oraz co najważniejsze pokazać, że wcześniej Praga nie była tak niebezpiecznym miejscem.

Ciekawym rozwiązaniem, jakie zastosował Bochiński w swojej książce jest połączenie dwóch opowiadań w całość - jednak czytając wnioskujemy, że są to odrębne historie z innymi bohaterami. Mam tu na myśli opowiadania "Cudowny wynalazek Pana Bella" oraz "Druga liga". W pierwszym opowiadaniu pojawiają się wątki z dobrze nam znanymi postaciami, jednak wykreowane zdawkowo, drugoplanowo - dotyczy to Desanta. Natomiast w tym drugim opowiadaniu, poznając perypetie w/w osoby dowiadujemy się, co było dalej i od razu w myślach przywołujemy wcześniejszą historię - widzimy ją od innej strony. W opowiadaniu "Druga liga" autor skupia się przede wszystkim na pamięci o przodkach, która jest częścią naszej tożsamości, tradycji. Jest to równie ważny aspekt naszego życia, ponieważ zapominając o naszych bliskich lub pochodzeniu stajemy się duchami.

Na uwagę zasługują także dwie krótkie historie z serii Menelska Ballada - pierwsza to "Gołąb w pokoju", w której Bochiński stara się ukazać zapomnianą, "wymarłą" społeczność gołębiarzy, która mieszkała na warszawskiej Pradze i której nikt nie rozumiał, a raczej traktował jak zło, ponieważ ptaki przeszkadzały i brudziły. Jednak wcześniej wspomniana społeczność od zawsze była częścią Pragi, a tego już nikt nie zmieni i trzeba o tym wiedzieć, gdyż czasy się zmieniają, a pamięć jest ulotna Drugą historią serii jest opowiadanie "Bułki"; całość rozgrywa się przed jednym ze sklepów, gdzie główny bohater spotyka na ławce biedną osobę proszącą nie o parę groszy na wino, ale otwarcie mówi - "kup mi jeść człowieku ...". Jak to przeważnie bywa, potrzebujący został zignorowany, a po pewnym czasie, gdy przechodzeń przypomniał sobie o biedaku pobiegł do sklepu, ale jego już tam nie było. Przysiadł na tej ławce i porozmawiał ze staruszką, która wszystko mu wyjaśniła. Takie sytuacje zdarzają się nie tylko w Warszawie, ale w każdym mieście i przynajmniej raz każdy z nas się z nią spotkał. Jednak ogólna "znieczulica" oraz pęd za podobno ważnymi sprawami sprawia, że nie widzimy takich błahostek, a dla niektórych są to poważne rzeczy. Jeśli sami nie zmienimy czegoś w sobie, chociaż jednego pierwiastka, to będziemy się zatracać, zapominać, a wtedy stajemy się duchami bez wspomnień i tożsamości.

Cała antologia napisana jest w ciekawy sposób, przyciąga czytelnika i sprawia, że już po pierwszej historii zostajemy owładnięci mistyką tego miejsca. Dzięki tej książce autor chce pokazać nam, że w każdym mieście czy wiosce możemy odnaleźć ciekawe miejsca, spotkać interesujących ludzi, odkryć niesamowite opowieści. Przecież "lokalny patriotyzm" jest w każdym z nas czy tego chcemy, czy nie, a co jest piękniejsze od odkrywania tajemnic swoich rodzinnych stron. Czytając "Opowieści praskie" nabieramy ochoty, aby wybrać się do stolicy i pooglądać ulice i zakamarki, w których rozgrywała się akcja poszczególnych opowiadań. Sam autor posiada warsztat pisarski, który pozwala mu dowolnie kreować postacie i światy, a co za tym idzie tworzyć ciekawe historie, pełne mistyki. Przecież każdy z nas uwielbia historie z dreszczykiem opowiadane nam przez dziadków czy rodziców.

Książka dedykowana jest młodzieży, jak również starszym czytelnikom, gdyż czytając sami zaczynamy wspominać swoje dzieciństwo, naszych dziadków i inne wydarzenia jakie miały miejsce w dawnych latach.

Dział: Książki
poniedziałek, 09 maj 2011 23:07

Prawo Dżungli

„Prawo Dżungli” jest polskim odpowiednikiem gry Jungle Speed. Jest to świetna gra na imprezę, ponieważ ma bardzo proste zasady, jest bardzo dynamiczna i może grać w nią wiele osób.

Opakowanie i elementy gry

Po zakupie otrzymujemy nieduże pudełko, które można po otwarciu wyrzucić, lub umieścić w kolekcji pudełek. Jest ono wykonane z miękkiego kartonu i na pewno nie przeżyłoby ani godziny w plecaku, który dla tej gry wydaje się bardzo dobrym miejscem. W środku pudełka otrzymujemy:

- instrukcję
- 104 karty
- berło (totem)
- woreczek.

Umieszczony w pudełku woreczek jest kolorowy, solidnie wykonany, stanowi bardzo dobre miejsce do przenoszenia i przechowywania pozostałych elementów gry. Drewniane berło jest tak wykonane, żeby można je było łatwo uchwycić, oraz idealnie gładkie. Karty są wykonane przyzwoicie, wydrukowane na ekranowanym papierze kartowym, który po zadrukowaniu został pokryty folią, dzięki czemu podniesiona została ich żywotność. Karty na pewno nie są niezniszczalne. Jednak, gdyby były grubsze lub twardsze to utrudniłoby to rozgrywkę, ponieważ nie można by było szybko ich odwrócić.

Instrukcja i zasady gry

Instrukcja wydrukowana jest na papierze kredowym i w kolorze. Jest bardzo krótka, prosta i zrozumiale napisana. Gdy w czasie gry pojawiają się kwestie wywołujące spory, to postępując zgodnie z nią, to kwestie w niej nie umieszczone należy rozstrzygać we własnym zakresie, sięgając do głośnych argumentów słownych. Na samym początku gry jej właściciel powinien wszystkim od razu powiedzieć, że w celu ich rozstrzygania nie należy używać Berła!

Przebieg gry

„Prawo dżungli” jest grą dla 2 - 20 osób. Gracze siedzą wokół berła, które powinno być umieszczone w równej odległości od nich, tak, żeby wszyscy gracze mieli do niego równy dostęp. Najpierw tasuje się karty, które potem rozdajemy. Najlepiej byłoby, gdyby udało się rozdzielić 104 karty po równo miedzy graczy. Gdy jednak to się nie uda, to nie ma się czym przejmować. Ten kto dostanie więcej kart ma po prostu pecha. Od tego momentu grą rządzi prawo dżungli, ponieważ miało być sprawiedliwie, ale… Niby wszyscy powinni mieć berło oddalone w tej samej odległości od siebie, karty powinny być równo rozdzielone, a ręce wszystkich równe…

Przechodząc do rozgrywki. Gracze po kolei odsłaniają karty leżące na stosach przed nimi. Karty odsłaniamy odwracając je od siebie, tak, żeby odkrywający nie mógł podpatrzeć jaką kartę odkrywa. Gdy na stole pojawią się karty o takim samym wzorze (nie ma kart o takich samych wzorach w jednakowych kolorach) następuje pojedynek graczy, którzy te karty odkryli. Zwycięzcą pojedynku jest ta osoba, która pierwsza złapie berło. Uwaga!!!! Nie łap berła bez zastanowienia. Gdy to zrobisz, a na stole nie ma dwóch jednakowych kart, to przegrywasz i zbierasz ze stołu karty wszystkich innych graczy, a potem kładziesz na swoim stosie zakrytych kart. Zwycięzcą gry, czyli małpim królem zostaje ta osoba, która jako pierwsza pozbędzie się wszystkich kart.

Rozgrywka wydaje się bardzo łatwa, ale nie jest taka do końca. Niektóre karty są do siebie bardzo podobne i na początku jest bardzo trudno stwierdzić czym się różnią. Poza tym, w talii znajdują się karty specjalne. Występują w trzech rodzajach:

Pierwsza zmienia zasady gry. Nie liczą się kształty wydrukowane na kartach, tylko ich kolory.Pojawienie się drugiej powoduje odkrycie kart przez wszystkich graczy na raz, nie trzeba mówić, jak to utrudnia porównanie kart leżących na stole.Trzecia i ostania powoduje, że ten gracz, który pierwszy złapie berło wstawia pod nie swoje odkryte karty. Ten, który popełni błąd lub przegra pojedynek bierze je do swojej zakrytej talii.

Podsumowując

„Prawo dżungli” jest bardzo szybką, wesołą i dynamiczną grą. W trakcie gry ćwiczymy refleks i spostrzegawczość. Nie jest to dobra gra dla dwóch osób, ponieważ nie jest zabawnie i strasznie się dłuży. Cała zabawa tkwi w jak największej liczbie graczy. Moim zdaniem do dobrej rozgrywki potrzeba co najmniej pięciu graczy.

Gdy mieliśmy okienka na uczelni, to tej grze udało się wyprzeć nieśmiertelne makao, co nie jest łatwą sztuką. Na samym początku polecam ustalić zasadę, że do pojedynków można używać tylko jednej ręki, ponieważ podczas gry ze znajomymi zdarzało nam się, że pod stołem leżały dwie zaciekle walczące ze sobą osoby, którym udało się jednocześnie złapać berło.

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 25 lipiec 2011 21:39

Munchkin - Edycja Rozszerzona 2010

Będąc na Pyrkonie, na stoiskach wśród gier widziałem „Munchkina”. Wcześniej niejednokrotnie ta nazwa obiła mi się o uszy i postanowiłem w końcu sprawdzić o co tutaj chodzi. Opis gry spodobał mi się i zainwestowałem w Edycję Rozszerzoną - podstawę do gry, którą możemy rozbudować masą dodatków. „Munchkina” stworzył Steve Jackson i jest on popularny na całym świecie. Powiedziałem sobie, że jeśli spodoba się również mojej dziewczynie, która jest kompletnym „noobem” w tematach RPG i fantastyki, to także uznam tę karciankę za prawdziwy hit.

Opakowanie i elementy gry

Kupując „Munchkin – Edycję Rozszerzoną” wydaną w 2010 roku dostajemy 220 kart (w tym 165 z 1. edycji, 15 kart z dodatku „Wróżkowy Pyłek” oraz 40 nowych kart stworzonych na potrzeby Edycji Rozszerzonej), instrukcję i kość sześciościenną. Całość znajduje się w pudełku wykonanym z twardego kartonu, które dobrze nadaje się do przechowywania kart. Talia wykonana jest z dobrego papieru, lecz zapaleńcom polecam kupno koszulek w celu uniknięcia szybkiego wyeksploatowania przy dużej częstotliwości gry. Karty dzielą się na stosy Drzwi, Skarbów oraz Wróżkowego Pyłku. Wszystkie zostały wzbogacone bardzo zabawnymi rysunkami Johna Kovalica.

Instrukcja i zasady gry

„Munchkin” jest przepełniony humorem, który jest widoczny także w opisach kart i instrukcji. Zasady gry na pierwszy rzut oka wydają się bardzo skomplikowane, lecz już po pierwszej rozgrywce rozumiemy mechanizm gry, a zabawa jest przednia. Jednak by w pełni pojąć reguły i zostać prawdziwym znawcą trzeba rozegrać wiele partii. Warto również zaglądać na forum „Munchkina”.

Przebieg gry

Gracze rozpoczynając rozgrywkę otrzymują po dwie karty ze stosów Drzwi i Skarbów, a ich rasa to Człowiek. Każdy Munchkin otwiera wrota do komnaty losując jedną kartę ze stosu Drzwi. Może tam znaleźć Potwora, któremu musi stawić czoła, Klątwę, do której należy się zastosować bądź inną kartę, przydatną w mniejszym lub większym stopniu. Każdy rozpoczyna z 1. poziomem, a może go powiększyć poprzez zabicie Potwora lub wykorzystując specjalne karty. Celem gry jest osiągnięcie 10. level’u. Przeciwnika pokonujemy porównując jego poziom z naszym. Gracz może mieć na sobie ekwipunek w postaci „Skórzanej zbroi” czy „Pały kultury”. Każdy przedmiot (oczywiście opatrzony śmieszną nazwą) daje bonusy pomagające w walce. Dodatkowo można sobie pomóc za pomocą wszelakich kart ataków, mikstur i innych ciekawych rozwiązań. Gracz również może zdobyć klasę Kapłana, Wojownika, Czarodzieja i Złodzieja oraz rasę Elfa, Niziołka i Krasnoluda. Jakby przeszkód w zdobyciu 10. poziomu było mało, to inni gracze postarają się to jeszcze bardziej utrudnić. Instrukcja wręcz zachęca do kłótni i współzawodnictwa. Rozgrywka jest przewidziana na około godzinę, lecz im więcej graczy, a ich poziom doświadczenia coraz wyższy, tym dłużej będziemy brnąć do 10. poziomu.

Podsumowując

„Munchkin – Edycja Rozszerzona” jest bardzo dobrą inwestycją, niosącą sporo zabawy. Ponadto wciąż pojawiają się nowe dodatki, które wzbogacają talię. Z biegiem czasu poznamy wszystkie posiadane przez nas karty i wcale nam się nie znudzą. Zasady nie są bardzo skomplikowane, lecz potrzeba trochę czasu, aby mieć wszystko w małym palcu. Jestem w 100 % zadowolony z tego zakupu i planuję kupić następne zestawy. Chcąc podkreślić fenomen „Munchkina” powiem, że moja dziewczyna jest nim zachwycona, więc gra spodoba się każdemu kto ma poczucie humoru, choćby mały talent do strategii i umie być złośliwym. Pozostaje nic innego jak kupić podstawę do „Munchkina”, aby kłócić się i śmiać na przemian, miło spędzając czas.

Dział: Gry bez prądu