Rezultaty wyszukiwania dla: E.G. Scott
Podsumowanie Falkonowych wieści
Falkon zbliża się wielkimi krokami, a w programie coraz więcej atrakcji. Zapraszamy do Lublina - już za tydzień!
Premiera: "Marsjanin"
Mark Watney kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie. Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze! Premiera już 19 listopada!
Falkonowe wieści
Falkon zbliża się wielkimi krokami. Poniżej przedstawiamy będzie działo sie w Lublinie między 7-10 listopada.
Złodziej wrót
Danny North jest najpotężniejszym Ojcem Wrót, jaki kiedykolwiek pojawił się na świecie. Jest również nastolatkiem, nieodpornym na pokusy, niedoświadczonym, pozbawionym wiedzy. Uczęszczając do publicznego liceum w małym amerykańskim mieście, stara się uciec od problemów i myśli, że jego życiu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Niestety, problemy przychodzą do niego same. Przez nieostrożność i głupotę stwarza wrota, których nie jest w stanie kontrolować, uruchamiając tym samym machinę, która może doprowadzić do zagłady Ziemi oraz innych światów.
Orson Scott Card to autor, którego naprawdę podziwiam. Fantastyka to bardzo szeroka gałąź literatury i naprawdę ciężko jest stworzyć coś oryginalnego i nieszablonowego. Po przeczytaniu pierwszej części trylogii - "Zaginionych wrót" - byłem wręcz zachwycony pomysłem pisarza, bardzo polubiłem młodego bohatera i niezwykle długo ubolewałem nad tym, że w planach nawet nie pojawiła się jeszcze publikacja drugiej części serii. Nieco czasu minęło, a ja nareszcie zyskałem okazję, aby sięgnąć po "Złodzieja Wrót". Niestety tym razem na historię spojrzałem nieco inaczej i mimo że druga część była naprawdę wyjątkowa, nie zdołała mnie aż tak zachwycić.
Card ma wyjątkowy dar do kreowania niezwykłych, realistycznych światów. Uniwersum, w którym rozgrywa się akcja serii, nie mogło być gorsze. Tym razem jednak autor zaskakuje jeszcze bardziej, gdyż większa część fabuły ma swoje miejsce na Ziemi, w dzisiejszych czasach, wśród najzwyklejszych ludzi. Bardzo interesującym było przyglądanie się, jak wśród mieszkańców naszego świata koegzystują także magowie, którzy niegdyś byli uważani za bogów. Warto na chwilę tu przystanąć. Całkowicie nie spodziewałem się tego, że Card tak umiejętnie i szczegółowo wpasuje najprzeróżniejsze mity, opowieści, o rzeczywistej historii nie wspominając, do własnych wyobrażeń i kreacji. Swoimi pomysłami i literacką fikcją wytłumaczył fenomeny, z którymi naukowcy i historycy jakkolwiek sobie nie radzą. Wziąć jednocześnie bogów nordyckich i egipskich, połączyć ich z Jezusem i wymyślić świat w taki czy inny sposób podobny do Nieba... Niesmaczny miszmasz wszystkiego? Wręcz przeciwnie. Jestem naprawdę zaskoczony jak wiarygodnie, sensownie i logicznie Card splótł ze sobą nici, które być może nigdy nie powinny zostać złączone. Efekt, mimo że nieprawdziwy, był bardzo zajmujący i wciągający, a niektóre śmiałe pomysły aż wywoływały uśmiech na twarzy.
Autor jednak na tym nie poprzestał. To, że Ziemia, jej historia, kultura i religia są ciekawe, to nie powód, żeby tylko na niej się skupiać, prawda? Czemu nie stworzyć nowego świata, w którym dziać się będzie coś zgoła innego? Westil poznaliśmy już w poprzedniej części. W "Złodzieju Wrót" odegrał jednak niezwykle znaczącą rolę. Jest to świat interesujący, przypominający nieco średniowieczne realia; miejsce obiecane magów, ale także najgorszego zła, jakie istnieje. Jestem pod wielkim wrażeniem, że Card był w stanie opisywać zdarzenia z obu światów i kreować dwie zupełnie różne intrygi, które o dziwo bardzo się ze sobą łączyły i przeplatały, dzięki czemu wciąż stanowiły jedność. Cóż, po prostu muszę to przyznać. Card jest mistrzem, a jego pomysły i sposób ich realizacji jest miażdżąco efektowny.
To, na co jeszcze zwróciłem uwagę to niezwykły sposób narracji. Autor używa jednocześnie narracji trzecio- i pierwszoosobowej. Z początku nieco mi to przeszkadzało, gdyż czasem nie zauważałem, że w pierwszym zdaniu wypowiada się inna osobę niż w drugim, ale gdy się do tego przyzwyczaiłem naprawdę mi się to spodobało, gdyż sprawiało wrażenie, jakby myśli bohaterów przebijały się przez słowa narratora i wprost promieniowały ze stron powieści. Sam zaś język autora jest bardzo luźny, a książkę czyta się niezwykle szybko i przyjemnie.
Póki co drugą część trylogii wychwalam pod niebiosa, a jednak zasygnalizowałem wcześniej pewien problem. Spotkałem się z wieloma opiniami, iż książka w dobitny sposób ukazuje dorastanie młodego człowieka, dojrzewanie młodzieży i perypetie z tym związane. Temu stwierdzeniu zdecydowanie nie zaprzeczę. Nie mogę jednak potwierdzić, iż jest to atut tej książki. Niestety, wręcz przeciwnie. Bardzo często miałem wrażenie, że niektóre sceny są na siłę za bardzo "młodzieżowe" i zastanawiałem się, po co w ogóle znalazły się w tej książce. Ciągłe rozmowy i żarty o seksie stały się wręcz nużące. Raz, dwa razy... rozumiem. Ale niestety, każda rozmowa Danny'ego z jego przyjaciółmi była wyraźnie kierowana na te tory. Zaczynało mnie to potwornie denerwować. Chłopak przychodzi z wieścią o rozpoczęciu niezwykle dramatycznej wojny, a oni rozprawiają o jego rozporku... Bardzo "luźny" i niezobowiązujący żart z umieszczeniem wrót w tamponach i prezerwatywie również niekoniecznie przypadł mi do gustu, zaś moją niechęć przypieczętowało wyznanie jednej z bohaterek, iż jej macica pożąda dziecka Danny'ego. Było to zwyczajnie niesmaczne. Nie wierzę, żeby szesnastolatkowie chodzący do liceum na każdym kroku domagali się seksu i rozmawiali o tym na okrągło, nie wspominając zresztą o ślubach, a wątek ten także się pojawił. Sceny te wydawały mi się sztuczne i wplecione na siłę, co w pewnym stopniu sam autor tłumaczy w posłowiu. Rozumiem jego motywy, ale tym sposobem niestety nie urozmaicił i nie wzbogacił swojej pozycji, a wręcz - jak na mój gust - obniżył jej wartość. Może chciał, aby książka była bliżej młodzieży i ich myślom, tym samym bardziej jej się podobając, ale moim zdaniem tego celu nie osiągnął. Na szczęście, mimo że wątki te są natrętne, nie pojawiają się aż tak często, aby zepsuć przyjemność z czytania tak świetnej fantastyki; nie dają jednak o sobie zapomnieć.
W "Złodzieju Wrót" mamy do czynienia z dużą rozbieżnością bohaterów, która nie spodobała mi się. Z jednej strony mamy naprawdę ciekawe i głębokie postacie, takie jak Klucha, Danny czy Anonoei, a z drugiej kompletnie płaskie i bez wyrazu jak szuszłaki uważające się za przyjaciół głównego bohatera. Skupię się na początku na tych drugich. To oni byli rzecz jasna głównymi uczestnikami porywających dyskusji o rozporkach i mam wrażenie, że do niczego więcej nie zostali przez Carda wykreowani. Każda scena z ich udziałem była irytująca, a ich pytania, riposty i w końcu zachowanie godne pożałowania. To tyle z mojej strony. Gdybym wyciął jednak z fabuły wątki związane z licealistami wszystko nagle stałoby się tak magiczne, jakie być powinno. Danny był niezwykle interesującym bohaterem, a jego wewnętrzne monologi, poszukiwanie prawdy i walka ze złem naprawdę mnie poruszały. Niewątpliwie jednak wisienką na torcie "Złodzieja Wrót" jest Klucha, czyli tytułowy bohater. Postać ta jest niezwykle skomplikowana. Nie sposób byłoby mi tu opisać, na czym ta wyjątkowość polega, dlatego nie będę się tym trudzić. Jest to postać, którą chyba najbardziej polubiłem z całej serii, choć ostatnie zdanie w książce dało mi dużo do myślenia...
O wiele więcej akapitów musiałbym poświęcić, aby ocenić w pełni tak wielowątkową i wyjątkową książkę. Myślę jednak, że przekonałem was, iż po trylogię "Magowie Mitheru" po prostu trzeba sięgnąć. Pomysły na fabułę, cudowne moce, wrota, walka między Rodzinami, ale także samo tło historii, różne światy - obok tego nie można przejść obojętnie. Niestety w książce pojawił się duży mankament, który umniejszył nieco sukces Carda. Osobiście najchętniej wziąłbym linię fabularną i nożyczkami wyciął wszystkie fragmenty, w których pojawiają się ograniczeni przyjaciele Danny'ego. Wtedy wyszłaby powieść idealna. Niestety tak nie można, ale nie każda scena z udziałem szuszłaków była aż taka zła - czasem nawet cień uśmiechu pojawiał się na mej twarzy. W każdym razie - "Złodzieja Wrót" serdecznie wam polecam i nie mogę doczekać się trzeciej części. Oceniam na 8 na 10.
Zielona Latarnia - Pierwszy lot
„Zielona Latarnia" (oryg. Green Lantern) to seria komiksowa, która powstała w 1940 roku z inicjatywy rysownika Martina Nodella i scenarzysty Billa Fingera. Wydawcą jest jedno z największych amerykańskich wydawnictw komiksowych – DC Comics. Pierwszym bohaterem Zielonej Latarni był Alan Scott – dziennikarz, który jako jedyny przeżył katastrofę pociągu. Po wypadku przypadkowo w jego ręce trafia zielony pierścień, dzięki któremu zyskuje nieziemską moc.
Po przyjęciu imienia Green Lantern zwalcza przestępczość w Gotham City. Komiksy z Alanem w roli głównej ukazywały się do 1951 roku. Pod koniec lat 50 „Zielona Latarnia" powróciła, tym razem z nowym bohaterem – Halem Jordanem – pilotem Sił Powietrznych i testerem prototypów.
Najnowsza produkcja Warner Bros. oraz DC Universe – „Zielona Latarnia – Pierwszy lot" przedstawia kolejnego po Batmanie, Supermanie, Aquamanie i Wonder Woman członka Ligi Sprawiedliwych – Hala Jordana – Zieloną Latarnię.
Hal Jordan, jako były pilot sił powietrznych, obecnie pracuje w Ferris Aircraft – wielkiej amerykańskiej korporacji. Jednocześnie związany jest z jej właścicielką - Carol Ferris. Podczas jednego z testów pilotażowych, samolot-symulator wraz z Halem zostaje ściągnięty niewidzialną siłą na pustynię. Tutaj chwilę wcześniej rozbił się statek kosmiczny. Umierający pilot – Abin Sur – informuje zaskoczonego Jordana, że został on wybrany przez pierścień na jego następcę i nowego członka Korpusu Zielonej Latarni. Po założeniu pierścienia Hal przemienia się w Zieloną Latarnię i otrzymuje nadprzyrodzone moce.
Po powrocie Jordan postanawia przetestować swoje nowe umiejętności. Podczas ćwiczeń zatrzymują go pozostali Latarnicy i zabierają go na planetę Oa, przed oblicze Strażników Wszechświata. Hal jako Ziemianin wzbudza nieufność członków Korpusu, jednak zyskuje poparcie jednego z największych Latarników – Sinestry. W ten sposób za zgodą Strażników Sinestro zostaje opiekunem spadkobiercy Abin Sura.
Tak pokrótce rozpoczyna się nowe życie zwykłego człowieka, zgodnie z powiedzeniem „Od zera do bohatera". Życie pełne nieziemskich przygód o jakich nie śnił nikt wcześniej. Fabuła filmu „Pierwszy lot" poza tym, że przedstawia nam narodziny najnowszego członka Korpusu Zielonej Latarni, ukazuje nam jego pierwszą misję pełną intryg, spisków oraz walk w imię porządku w całej galaktyce. Misję, w której będzie dane zmierzyć mu się z jego zbuntowanym mentorem.
„Zielona Latarnia – Pierwszy lot" oprócz wciągającej fabuły posiada wszystkie cechy bardzo dobrej animacji. Ponad 70 minut filmu urzeka widza efektami wizualnymi, stojącymi na wysokim poziomie, dynamiką akcji oraz dobrą muzyką. W końcu jakby nie patrzeć przy jego produkcji brali udział: Lauren Montgomery (reżyser Supermana: Doomsday i Wonder Woman), Alan Burnett (scenarzysta kilku produkcji o Batmanie i Supermanie), Bruce W. Timm (producent animacji Batman: Rycerz Gotham, czy Wonder Woman) oraz Robert J. Kral (muzyka do horroru Udręczeni). Bardzo dobrze zostali dobrani również aktorzy użyczający głosów. W filmie możemy usłyszeć takie osobistości kina jak Michael Madsen, Victor Garber czy Christopher Meloni.
Na koniec warto wspomnieć o polskim wydaniu DVD przygotowanym przez Galapagos. Po pierwsze, film możemy oglądać do wyboru z polskimi napisami lub lektorem w systemie DD 5.1. Po drugie, płyta uzupełniona jest ciekawymi dodatkami, m.in. reportażem „Od komiksu do animacji Ligi Sprawiedliwych", pierwszym spojrzeniem na bohaterów DC Universe Supermana/Batmana: wrogów publicznych oraz materiałem o filmie anime Batman: Rycerz Gotham.
„Zieloną Latarnię – Pierwszy lot" z czystym sumieniem mogę polecić nie tylko młodym widzom, ale również fanom komiksów i bohaterów ze stajni DC.
Łukasz Orbitowski - Przechera nie żyje
Siedzę w kinie. Fotel ma wbudowaną funkcję masażu, fajnie nawet, coś żywego, dłonie kobiety albo robak. Gdy odchylam głowę, to takie uczucie mnie chwyta, że wszystko będzie dobrze i wydaje mi się nawet, że nic się nie wydarzyło i ci ludzie nie poumierali.
Kino ma więcej prawdy niż życie. Za nikim nie płaczę, nikim tak się nie przejmę jak filmowym bohaterem. Cud? Tak jak człowiek nie jest sumą kości i stali, tak facet z ekranu nie rozkłada się na zera i jedynki, nie. Jestem w kinie bo szukam prawdy. Prostuję nogi. Leci film. Bohaterowie krążą w koło i czuję się jak mistrz szachowy, który zszedł na szachownicę.
***
Zaczynamy. Dwa tygodnie temu. Studiowałem sobie i nawet miałem własny pokój. Nie macie pojęcia ile to dla mnie znaczyło. Szarańcza z roku mogła sobie budować zakładki na oczy, fiuty jak rury od odkurzacza i takie tam cuda niebieskie. A ja takiego, bo mam pokój, prawdziwy, dwa na półtora z łóżkiem, a wy, pieseczki, leżcie sobie po siedmiu w jednej budzie. Powiem jeszcze, że pokój miałem z dala od syfu, co się porobił pod tą pieprzoną piramidą. Mogłem zaprosić dziewczynę, albo siedzieć sobie na kompie i nikt nie stał mi za plecami.
Miałem dziewczynę ale już jej nie mam. Maiko. Pochodziła z Tokio, jak ja. Poznaliśmy się na uczelni. Zaraz mi się spodobała. Miała złagodzoną linie brwi, zielone oczy, włosy i wyobraźcie sobie, sutki też miała zrobione na zielono. Lubiliśmy się pieprzyć w tych droższych pokojach na godziny, gdzie wszędzie mają ekrany, zupełnie jak w świątyni. Pościel, materac na łóżku są przeźroczyste, świetne, od dołu też nadają obraz. Było nam zielono.
Spotykałem się z Maiko trzy razy w tygodniu. Pasowaliśmy do siebie. Lubiła tańczyć do rana, szczególnie na ulicy, aż stawała się niebieska od żył pulsujących pod skórą. Nie znosiła rutyny, wszędzie gdzieś gnała no a najbardziej kochała zmianę. Na pierwszą rocznicę zrobiliśmy sobie nowe oczy.
Planowaliśmy nawet dzieci.
***
Maiko nie podzielała mojej miłości do kina. Uważała, że patrzenie w ruchomy obraz, samemu pozostając w bezruchu jest bez sensu i powinno być na odwrót. Do kina chodziłem samotnie. Czasem wymykałem się z zajęć, ale najbardziej lubiłem seanse nocne, te, co zaczynają się i o drugiej w nocy. Niewielu przychodzi. Czasem miałem kino tylko dla siebie.
Często dostawałem zaproszenia, propozycje upustów, informacje o pokazach przedpremierowych. Normalne, każdy dobry klient tak ma. Lubiłem czuć się wyróżniony. Dwa tygodnie temu też przyszło zaproszenie i to zwykłą pocztą. Myślałem, że koperty i inne bzdury to klimat dla ramoli a tu proszę. Gruby, niebieski papier, w środku zaproszenie na błękitnym plastyku. Poczułem się, jakby latający spodek wylądował mi na parapecie.
Ktoś musiał nieźle się napocić, bo zaproszenie było imienne. Nawet maile z reguły przychodzą anonimowo. Pogładziłem wypukłe litery. Dwujęzyczne, jak to dzisiaj. Z tyłu, opis filmu, sugerujący nowomodny technohorror, zrealizowany w trzech czwartych na komputerze, pełen okropieństw i dosłowności. Tytuł był niczym kropka nad i: „Przechera nie żyje".
Najczęściej idę na film w ciemno. Nie szukam opinii na sieci, nie wypytuję znajomych. Czasopisma filmowe śmierdzą. Pomyślałem, że warto wiedzieć, kto i kim jest przechera Tymczasem nic. W Internecie film nie istniał, a raczej – nie mogłem się doń dokopać. Natrafiłem na przedziwne strony świrów od samobójstw, tych samych, co wysadzają się w metrach, McDonaldach, w najlepszym razie skaczą z wieżowca z dzieckiem na ręku. Pomyślałem, że film okaże się propagandówką tej grupy. Niedorzeczne – ci kolesie w ostatnich chwilach życia robili lepszy show niż Mel Gibson do kupy z Ridleyem Scottem.
Słyszałem o niezależnych produkcjach przeznaczonych na kilka zamkniętych pokazów. Puszczano fragmenty live reportage, tak brutalnych, że nie trafiły nawet do edycji na płycie, albo dziwaczne pornosy, podczas których partnerzy okaleczali się wzajemnie. Część jeszcze była typowym religijnym gównem. Od trzech lat z kawałkiem każdy dureń zasuwa do Tokio z drugiego końca świata, chwalić swego pieprzniętego Boga. „Przechera nie żyje" wpisywało się w tę poetykę.
Jak echo takich filmów, brzmiały dziwaczne pogłoski o specjalnych seansach, podczas których zmarli schodzili z ekranu by polować na żywych. Najbardziej znana opowieść mówiła o grupie ludzi na ekskluzywnym seansie w Górnym Tokio. Trzydzieści osób zastano siedzących nieruchomo w fotelach. Byli siwi i posrani – dosłownie. Żaden już nie powiedział ani słowa. Podobno zawieźli ich w specjalne miejsce. Cóż, bardzo odległe i bardzo specjalne, bo nikt już ich na mieście nie widział.
Świetnie, pomyślałem, idąc na seans. Najpewniej porwie mnie Czarny Lud.
***
Czarny Lud mnie nie zjadł i nie czuję się źle.
Seans miał miejsce w niewielkim kinie osiem przecznic ode mnie. Olałem metro. Od nocnego seansu lepszy jest tylko spacer na seans. Wziąłem trochę Kataraxu i patrzyłem na świat przez gigantyczną lupę. W nocy maj i wiosna, kolory stają się wyraźne aż łaskoczą. Szedłem pchany wiatrem, sunąłem po szklanej tafli bruku; Przechodnie zdawali się tańczyć, czułem ich ciepły rytm. Wszędzie pełno prostytutek i wszystkie są piękne: niektóre mają ogromne buty na różowym koturnie, spódniczki z rozcięciem w kroku, piersi kręcone od cyrkla, twarze zrobione z ust. Widziałem dziewczynę w obcisłej koszulce z dwoma otworami na sutki wielkości talerzyka pod herbatę. Miała tyle kolczyków, że sprawiała wrażenie utkanej ze srebra.
Ludzie mnie zaczepiali. Faceci chcieli cos sprzedać, dziewczyny myślały, że wezmę je do siebie. Obok, dwóch gości biło trzeciego: jeden odgiął nieprzytomnemu głowę do tyłu, drugi kopnął, tak, że szczęka zawisła niczym zdezelowany gadżet. Trafne porównanie. Faceci uklękli, jeden wydobył szczypce, wbił w galaretowatą ranę. Szarpnął raz i drugi. Mały, błyszczący przedmiot. Uciekli. Ranny gość próbował obrócić się na plecy. Ludzie rozstąpili się, jakby niósł chorobę. Poszedłem dalej. Maiko twierdziła, że kiedyś tu zginę.
***
Kino mieściło się na ostatnim piętrze knajpy. Przegapiłem moment, w którym byle speluna rozrosła się na dziesięć pięter. Winda nabita i śmierdzi. Poszedłem schodami i śmiesznie było, bo pijacy siedzący na stopniach wstawali na mój widok. Zerkałem do lokali na piętrach. Im wyżej, tym głośniej, a wszyscy pili na baczność, jakby w strachu, że zaraz pojawi się wojsko i będzie trzeba musztrować z kieliszkiem.
Godzina druga trzydzieści w nocy. Przed wejściem do kina kilkanaście osób. Większość młodsza ode mnie. Trzech szkrabów po kilkanaście lat. Kucali w rogu pomieszczenia. Jeden miał mięśnie wytatuowane na przedramieniu. Drugi uszy w kształcie gwiazdy, trzeci spał z głową w dłoniach. Kark grzał mu wytatuowany język ognia. Był też starszy facet w czarnej marynarce, z guzowatym garbem i półdługimi kosmykami włosów, które sprawiały wrażenie niezdarne doklejonych do pokrytej brązowymi plamami czaszki. Okulary miał tak grube, że mógłby, w słońcu, zapalić nimi szluga.
Za piętnaście trzecia drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Przyłożyłem nadgarstek do czytnika, czytnik zabłyszczał. Uboższy o dwieście jenów wszedłem do środka. Pamiętam jeszcze stare kina półokrągłym ekranem i śmiesznym nagłośnieniem – czułem muzykę nawet w brzuchu. Nie wierzę, że chciałem za to płacić. Usiadłem w rogu sali. Zgasły światła, a potem błysk. Cybernetyczna supernowa. Otoczyły mnie napisy, chwila ciemności. Byłem w małym pokoju, a ściany stały się tak wyraźne, że mogłem ich dotknąć.
***
No dobrze, więc powiem, co zobaczyłem i cześć. Najpierw okazało się, że pokój z pierwszej sceny to mój pokój. Nawet okno miałem nastawione na złocistą jesień, liście wirowały na leniwym wietrze. Zobaczyłem też siebie, siedzącego przy biurku w hełmie na głowie i z ręką w spodniach. Nie przypuszczałem, że tak idiotycznie wyglądam. Cięcie.
Film leci dalej. Idziemy z Maiko przez ulice Tokio. Śmiejemy się i żartujemy. Zatrzymuję się przy automacie, kupuję dwie puszki coli. Maiko zostaje z tyłu, widzę wyraźnie, że jej twarz tężeje, uśmiech wdaje się być przyspawany, oczy zwężają się i już nie są zielone ale czarne. Spoglądają na mnie dwie kadzie smoły. Odwracam się z colą, Maiko bierze ode mnie puszkę i znów jest tą dziewczyną, którą znałem. Idziemy dalej, ale jej cień nie jest już jej cieniem. To drapieżny kształt z nożem i miliardem kłów. Trzask.
Znów siedzę w pokoju. Maiko odciąga mnie od komputera, zdejmuje mi ubranie i sama staje naga. Wschodzi na mnie, zaczyna się kołysać. Jej drobne plecy nabrzmiewają i widzę dłonie o pazurach jaszczurki, pełzające pod skórą. Wędrują w dół. Przez moment, między łopatkami miga twarz bez ust, z jamą zamiast nosa i jaskiniami oczu. Maiko przytula się do mnie. Jesteśmy spoceni. Śpimy i demon też śpi. Cięcie.
Leżę w pokoju, jest ranek. Maiko patrzy na jesień w oknie. To idiotyczne, myślę, okno to tylko ożywiony obraz; za ścianą mam drugi pokój. Dziewczyna stoi nieruchomo i widzę, że jej ręce sięgają za kolana. Palce przypominają nożyczki i są czarne od krwi. Odwracam się w fotelu by dostrzec samego siebie rozciągniętego na łóżku. Wybałuszam oczy, usta mam rozchylone a na szyi wykwitł mi drugi uśmiech – postrzępiona rana od ucha do ucha. Krew jest wszędzie; na ścianach, monitorze, podłodze. Pościel można by wykręcać. Przypominam teraz zepsuta kukłę. Trudno uwierzyć, że niedawno mogłem ruszyć ręką.
Maiko odchodzi od okna. Ma otwarte usta, między rzędami zębów wije się trójkątny język. Jej oczy płoną, jakby chciały podpalić świat.
***
Wciąż jestem w kinie i patrzę na siebie.
Leżę na łóżku, martwy jak poprzednio. Maiko zniknęła. Za oknem pada śnieg. Ktoś siada przy mnie, nie widzę go dobrze. Bardzo wysoki i wyprostowany. Kiedy pochyla się nade mną, zgina całe ciało. Plecy ma wyprostowane. Nie jest Japończykiem. Nie przypomina nikogo, kogo widziałem wcześniej. Głaszcze mnie po twarzy; Zanurza w ranie dwa palce.
-Coś ty nawyprawiał? – pyta.
-Ta dziwka – słyszę własny głos.
-Och, dziwka – mówi – trochę późno na taki wniosek.
-Dzięki piękne – odpowiada moje truchło.
Gość wyjmuje palce z rany. Przygląda się im a potem odgina się, przymyka oczy.
-Dałeś się podejść, nie ma co – stwierdza – myślisz, że byłeś pierwszy, no skąd. Takie dziadostwo jest tutaj od wieków. Dziewczyna, myślałeś? Toż to zwykły lis.
-Lis?
-Och, człowieku, spodziewałeś się wilkołaka?
Milknę na moment.
-Lisy, kolego – mówi mój gość – są mądre i sprytne. Zdziwiłem się, że tak bardzo. Popatrz, znalazły drogę z lasów i świątyń do miast. Wspięły się na wieżowce. Ich ogony migają w Górnym Tokio, ich serca biją w brzuchach naszych ojców. Myślałeś, że zdołasz ich uniknąć? Nie ma lepszego sposobu na zaproszenie ich do domu – chrząka – jak brak wiary.
-Trochę późno.
-Och, czemu?
-To komfortowe łóżko – silę się na dowcip – nie sądzę jednak, żebym się stąd ruszył.
-Czemuż to? – gość jest wyraźnie zaskoczony.
-Umarłem, świrze. Ot, czemuż to.
Mój gość zanosi się śmiechem.
-Umarłeś? Czyś ty facet zgłupiał ze szczętem? Przecież to tylko kino!
***
Seans się skończył. Wyszedłem z planem dalszych działań. Wyszedłem – za dużo powiedziane. Stoczyłem się po schodach i zastygłem oparty o ścianę. Mdliło mnie, ale nie mogłem się zwymiotować. Przesiedziałem do rana w knajpie z oczyma na zapałkach. Wróciłem do domu z obietnicą, że wyśpię się porządnie i zastanowię się, co dalej. Nie przespałem się, ani nie przemyślałem niczego.
Wieczór spędziłem z Maiko. Posiedzieliśmy w kawiarni. Zastanawiałem się, czy powinienem zapytać o lisy i co by odpowiedziała. Zrezygnowałem; Jeśli rzeczywiście była lisem, nie powinna wiedzieć, że ją przejrzałem. Obiecałem sobie, że poczekam trochę. Ludzie szaleją po narkotykach, widzą bóstwa chodzące po wodzie, albo wieszczą koniec świata. Brałem dużo świństwa i nie zdziwiłbym się, gdybym padł ofiarą mirażu. Ironiczne, nie? Mogłem wybierać między złudzeniem a złudzeniem. Postanowiłem odczekać, nie działać pochopnie. Poszliśmy tańczyć.
Najprościej byłoby ją zostawić. Zatrzasnąć drzwi. To ładna dziewczyna, szybko znalazłaby sobie nowego. Albo postanowiła się zemścić. Z tego, co mówił facet w kinie, lisy są cholernie mściwe.
Tańczyliśmy do rana. Przytulała się do mnie, jej nogi drżały rytmicznie i ten rytm był zupełnie obcy. Jakbyśmy słyszeli inna muzykę. Ubranie lepiło się jej do ciała. Przez koszulkę przebijał płaski brzuch. Orientowałem się, że Maiko nie wydziela zapachu. Nieważne, jak mocnych perfum używasz, po godzinach tańca ciało cuchnie jak dekiel od kibla. Dziwne, że Maiko nie pachniała. Pocałowaliśmy się.
Dawno nie całowaliśmy się z Maiko. Pocałunki były dobre dla gówniarzy albo maminsynków, (podobnie jak robienie laski; Pamiętam, że matka zawsze całowała mnie na dobranoc, a jak podrosłem, robiła mi pałę. Podobno, dlatego, żebym się uczył, a nie ganiał za dziewczynami). Śmiałem się z facetów obśliniających panienki po kątach. Myśleli o własnych matkach, czy co? Jeśli chcemy zbliżyć się do dziewczyny, to nie lepiej przelecieć ja na parkiecie, w kącie, albo w jednym z pokoików na tyłach każdej dyskoteki?
Maiko była zdziwiona i ucieszona, gdy ją pocałowałem. Przywarła zaraz do mnie. Włożyłem język głęboko. Prawie zapomniałem, jak to się robi. Nagle uderzył mnie zapach mułu z dna rzeki albo robaczywego dołu. I zimny dotyk, dotyk czerwia. To język Maiko wyszedł mi na spotkanie. Był dziwnie duży i napuchnięty, miałem wrażenie, że pęknąłby, gdyby go mocniej przycisnąć.
Wyrwałem się i pobiegłem przez salę. Roztrącałem tańczących, chwiałem się, gnałem, na wpół skulony, z rozrzuconymi dłońmi, aż osunąłem się na kolana. Żołądek zawirował, na moment zrobiło się ciemno, a gdy otworzyłem oczy, nie było człowieka, w zasięgu wzroku, który nie miałby na sobie mojego obiadu. Większości nie przestała tańczyć. Z tyłu nadbiegała Maiko. Tylko jeden facet (koło czterdziestki, przedziwne połączenie patykowatych kończyn i gigantycznego brzucha), zwrócił na mnie uwagę. Pochylił się, pomógł wstać. Na policzku błyszczała mu ciemnoniebieska flegma.
-Trzymaj się, gościu – oświadczył – to dopiero się zaczyna.
***
Maiko chciała odprowadzić mnie do domu. Odmówiłem. Potrzebowałem samotności. Wziąłem długi prysznic, umyłem zęby, zjadłem kolacje, umyłem zęby, wypłukałem usta, zrobiłem sobie drinka i znów umyłem zęby.
Usta miałem pełne szlamu.
***
Sprawę z Maiko rozwiązałem dwa dni później. Obiecałem sobie, że poczekam. Nie mogłem.
Nie przypuszczałem, że znalezienie spirytusu w Tokio może stanowić problem. Pół dnia mi zeszło. W jednej połowie sklepów nie wiedzieli co to takiego, w drugiej patrzyli się jak na wariata albo samobójcę. Mogłem użyć benzyny. Obawiałem się, że jej zapach zniweczy przedsięwzięcie. Dopiero po południu dostałem dwie butelki na obrzeżach miasta, w jednym z tych zapomnianych sklepików, podobnych do krost na mechanicznym ciele Tokio.
-Pan nie chce tego wypić, prawda? – zapytał ostrożnie sprzedawca – można umrzeć po kieliszku tego.
Roześmiałem się.
-No skąd.
Butelki wepchnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, najadłem się Kataxu i pofrunąłem do dyskoteki. Dookoła kłębili się narkomani, dziwki, ich przyjaciele; Smok z milionem głów. Czy takich jak Maiko jest więcej? Co, jeśli Tokio zaludniły potwory?
Maiko czekała przed wejściem, ubrana jak lubiłem najbardziej: miała białe podkolanówki i bose stopy. Różowa spódniczka miała suwak, pozwalający rozpiąć ją jednym dyskretnym ruchem. Obcisła bluzeczka odsłaniająca dwie wytatuowane ryby, zwinięte wokół pępka. I welon sięgający za łopatki. I kwiat w welonie.
Weszliśmy do środka. Butelki sprawiały wrażenie wypełnionych ołowiem.
***
Maiko lubi narkotyki i upija się szybko. Każde wyjście kończyło się podobnie. Tańczyliśmy około godziny, poprawiając Kataxem albo neoamfą, potem szliśmy na parę głębszych. Maiko rozpływała się na kanapie, przymykała oczy, widziałem, jak bije jej serce. Robiła się blada albo zielona. Trwała tak piętnaście minut, aż narkotyk znów zaczynał działać. Rytuał ulegał powtórzeniu. Czas spędzany na tańcu i odpoczynku wyrównywał się powoli. Około piątej rano, Maiko zalegała na dobre. Czasem nawet zasypiała. Wielokrotnie podchodził do nas lekarz (każdy klub ma własnego lekarza – ot, postęp medycyny), sprawdzał tętno, czasem coś dawał na rozruszanie.
O świcie Maiko wykonywała ostatni taniec. Zawsze odbywało się to w ten sam sposób. Zmęczony, z rozplatanym systemem nerwowym i mózgiem pociętym na plastry, obwieszczałem, że czas nam do domu. Maiko zdawała się nie słyszeć. Podnosiłem ją delikatnie, otwierała oczy, nagle jej ciało zyskiwało sprężystość. Uwalniała się z objęć, „jeszcze zatańczę", mówiła, ruszała na parkiet.
O świcie dyskoteka wciąż jest pełna ludzi. Znam takich, co przychodzą tu przed pracą, nasiupani prochem po dziury w nosie, tańczyli godzinę, brali prysznic w umywalce i szli z walizeczką do roboty. Maiko wbiegała między nich, wyrzucała ramiona w górę, zaczynała wirować. jej palce niemal nie dotykały ziemi, oczy i żyły wychodziły na wierzch. Przypominała roześmianą staruszkę. Tańczyła tak koło dziesięciu minut. Powoli jej ruchy stawały się nieregularne, nogi słabły. Opadała na kolana i wciąż trzepotała rękami. Podnosiłem ja wtedy delikatnie, wlokłem do wyjścia i na metro.
Tego wieczoru bawiliśmy się świetnie. Maiko brała więcej ode mnie. Chciałem być przytomny. Brzydziłem się jej dotknąć. Miała zimne, metaliczne ciało i oczy maszyny. Unikałem jej ust.
-Wierzysz mi? – zapytałem w pewnej chwili.
Podniosła nieprzytomne oczy.
-Czemu pytasz?
-Właściwie nie wiem. Wydaje mi się, że ludzie powinni sobie ufać. Jak znają się już trochę.
Pomyślała chwilę.
-Tak chyba powinno być – odpowiedziała.
-Okłamałaś mnie kiedyś?
Odgarnęła włosy. Welon zsunął się po plecach na podłogę.
-Ja ci wierzę – pocałowała mnie, ale nie spojrzała w oczy. Wzdrygnąłem się – nigdy nie zrobiłam niczego, o czym chciałbyś słyszeć.
Zaczęliśmy tańczyć.
Przed piątą, Maiko zasnęła. Pomieszczenie spowijał półmrok. Do Sali dla tańczących prowadziło szerokie przyjście. Sala zdawała się być tuż obok nas, ale nie słyszeliśmy muzyki, tylko głuchy rytm, dobywający się jakby spod ziemi. Nie widziałem innych odpoczywających. Czułem ciepło ich ciał, gorące oddechy. Tylko Maiko pozostawała zimna. Bryła lodu, co czeka na ogień. Lis.
Nachyliłem się, dotknąłem jej twarzy. Nie drgnęła. Pierwszą butelkę wylałem jej na plecy, drugą ochlapałem welon, włosy pod nim, twarz. Poleciały w kąt. Wziąłem głęboki oddech. Maiko podniosła powieki. Pokręciła nosem. Spirytus spłynął jej do ust, przydusił. Zapaliłem zapalniczkę.
-jeszcze zatańczysz – powiedziałem.
***
Ogień spadł na plecy Maiko, rozbiegł się pomarańczową rzeką. Nim objął jej głowę, dostrzegłem oczy, rozszerzone z niedowierzania i wydęte wargi. Prychnęła. Szarpnęła się gwałtownie, potoczyła po ziemi i wstała, jak marionetka szarpnięta przez lalkarza. Już płonęły włosy, już zajęły się ręce, ogień spełzał do stóp, objął brzuch i szyję. Twarz zajęła się w jednej chwili, najpierw nos, potem płomień wszedł do ust. Maiko zaczęła tańczyć.
Wykonała niezgrabny piruet i pognała między ludzi, zostawiając żarzące się ślady. Zapłonął nasz stolik, kanapa, ściany. Wybiegłem.
Maiko wirowała po parkiecie, dopiero, gdy dotarła na środek, ludzie pojęli, co się dzieje. Trzech już płonęło na całego, kilku innych tarzało się po ziemi, albo próbowało strzepać z siebie języki ognia. Ich krzyk ginął we wrzasku Maiko. Tak nie mógłby krzyczeć tylko lis, przysięgam; Żaden człowiek nie jest w stanie aż tak cierpieć.
Podobno właśnie w Japonii mamy najnowocześniejsze systemy przeciwpożarowe na świecie. Nim woda lunęła z sufitu, wokół Maiko krążyły dwie żywe pochodnie. Lis, którego miałem za kobietę, upadł już na kolana. Bił pięściami w ziemię, a płomienie wyrastały z pleców niczym skrzydła. Stałem w drzwiach, gotów do ucieczki. Musiałem mieć pewność, że mój plan się dopełni.
Widziałem ścianę wody i niebieskawy dym, wirujący nad trzema nieruchomymi ciałami. Muzyka wciąż brzmiała. Maiko leżała na brzuchu, jeszcze unosiła głowę, próbowała podnieść się na rękach. Ubranie spłonęło, głowę miała czarną i łysą. Nie sposób rozróżnić nosa od ust. Odwróciła twarz do mnie. W oczach - jamach dogasał węgiel. Znieruchomiała. Byłem zdziwiony, bo lisy cierpią jak ludzie.
Ludzie krzyczeli, tarzali się po ziemi, próbowali uciec. Kilku naćpanych gości, wciąż tańczyło.
***
Przez pierwsze dni żyłem w cieniu śmierci. Maiko nie żyła, zabrała ze sobą pięć osób – dwie ofiary zmarły w szpitalu od poparzeń. Widziało mnie kilkadziesiąt osób. Czekałem na policję, ale nikt nie przyszedł.
Liczę, że zdołam zapomnieć, próbuję żyć dawnym życiem. Mam pokój, komputer, filmy. Powinno się udać. Następną dziewczynę wybiorę z większą rozwagą.
Znów poszedłem do kina. Siedzę teraz w fantastycznym fotelu, prostuję nogi. Sączę drina i, słuchajcie, jestem tak naćpany, że mógłbym robić za latarnię morską.
Film trwa i nie wiem, czy dobiegnie końca. Nie mogę wstać. Nie chcę tego. Piję i patrzę. Widzę siebie, jakim jestem. Cieszę się z tej prawdy. Nie wiem nawet, czy to ja opowiadam tę historię, czy ruszam bezgłośnie ustami. Postać z ekranu mówi za mnie. Im dłużej patrzę na film, tym głębiej rozumiem siebie.
-Czy się pomyliłem? – pytam – co, jeśli Maiko była zwykłą dziewczyną?
-Nie bój nic – słyszę – przecież to tylko kino.
Koniec