Rezultaty wyszukiwania dla: Bis
Orbis
Doszło do magicznej katastrofy, przez którą w eterze krążą regiony pełne wyznawców. Wybieraj je i łącz, by stworzyć idealną krainę! Wioski, monumenty, lasy, a nawet wulkany... Tylko od Ciebie zależy, w jaki sposób powstanie idealny wszechświat!
Pierwsze wrażenie
Piękna grafika Davide Tosello, która przyciąga wzrok od razu. Połączenie fantastyki z mitologią, grafiki takiej troszkę z komiksu catroonowego, nasycone kolory i dobrej jakości wykonanie od razu wprawia gracza w dobry humor. Legendy, mity, magia, starożytność i gra dla średnio zaawansowanych graczy, to było dokładnie, to czego poszukiwałam dla swojej rodziny.
Podstawowe informacje
Wydawca: Rebel
Projektant: Tim Armstrong (II)
Ilustrator: Davide Tosselo
Liczba graczy: 2 - 4 osoby
Czas gry: ok. 45 minut
Cel gry
Opanować chaos, stworzyć idealną krainę, ogarnąć wyznawców!
Oczywiście należy przy porządkowaniu wszechświata i tworzeniu własnej krainy uzbierać jak największą ilość punktów kreacji w trakcie określonych z góry 15 rund.
Rozgrywka
Może być dwu-, trzy- lub czterosobowa. I to jest największy atut gry, ponieważ naprawdę dobrze się w nią gra bez względu na ilość graczy i inaczej należy planować swoje działania ze względu na ilość przeciwników.
Po odpowiednim przygotowaniu gry w zależności od ilości graczy, następuje runda, w której należy wziąć 1 z 9 kafli leżących pośrodku obszaru gry albo jeden z dostępnych kafli bogów. Boga wybiera się tylko raz w ciągu gry, niestety w tej grze nie można być wielokrotnym neofitą. I tyle. Na tym mogłabym skończyć. Rozgrywka polega na pobieraniu kafli i ich dokładaniu.
Ale...
Diabeł tkwi w szczegółach.
Jak zawsze należy pamiętać o zasadach dokładania kafli, np. o tej, że jeden z dwóch kafli poprzedniego rzędu musi być tego samego koloru, co właśnie dokładany, a że ilość kafli w danym rzędzie jest narzucona, to należy od samego początku bardzo świadomie podchodzić do tworzenia swojej krainy. Decydując się na boga, trzeba skalkulować, którego warto wyznawać – jakież to przyziemne – bowiem Bogini Próżniactwa da tylko 1 Punkt Kreacji (PK), ale za to pozwoli nam się polenić i nie utracimy PK za kafle pustkowia, a Bóg Technologii na odmianę za ciężką pracę nas wynagrodzi 3PK, jeśli będziemy mieć najmniej kafli pustkowi. A to dopiero początek, bowiem regiony mogą powodować dodatkowe efekty, a i wyznawców nie można mieć zbyt wielu, itd.
Kto szybciej zorientuje się we wszystkich niuansach, ten mistrz, ale nie martwcie się, nie ma ich za dużo.
Dla kogo jest ta gra?
Gra zadowoli raczej każdego dorosłego gracza. Jeśli planujemy w grze uwzględniać młodzież, to ta początkująca będzie potrzebowała kilku rozgrywek, by poczuć się pewniej, za to ta średniozaawansowana poczuje się jak rybki w wodzie. „Orbis” sprawdza się zarówno podczas rozgrywek czterosobowych, jak i kameralnych tête-à-tête. Innymi słowy, przyjemna gra, nie wymagająca dużego nakładu czasu i przygotowań, ale na tyle złożona, by przynieść intelektualną rozrywkę. Starzy wyjadacze zagraja, rozgryzą i rozpracują grę podczas pierwszej rozgrywki, skrzywią się na brak jakiejkolwiek fabuły i klimatu - gra po prostu nie ma tej iskierki i duszy swoich twórców.
Końcowe wrażenie
„Orbis” jest grą, która usatysfakcjonuje każdego gracza pod warunkiem, że nie przeszkadza mu narzucona z góry piętnaście tur i z góry ustalona wielkość krainy. Jest bardzo ładnie wykonana, solidnie, a grafiki pana Tosello cieszą oko. Instrukcja jest prosta, dobrze sformułowana, a mechanika pozwala cieszyć się z gry zarówno w węższym, jak i szerszym gronie, choć wiadomo trzeba się przestawiać ze strategią. Jest to pierwsza z gra, w której córka pokonała swojego tatę, a w grach, w których należy planować i wykazać się myśleniem stategicznym, jak dotąd nie miała cienia szans. Mankamentem jest brak wytłoczek w pudełku przez co robi się w nim istny chaos, a także brak szerszego tła fabularnego gry, najbardziej brakuje mi rozbudowanej charakterologii bogów.
Tytuł godny polecenia z wielu względów, a najważniejszym z nich, jest po prostu czysta przyjemność intelektualnej rozrywki dla rodziny i neofitów gier planszowych.
Wojownicze Żółwie Ninja – Bodycount - zapowiedź
Zainspirowani magazynem „Heavy Metal” i filmami Johna Woo, Kevin Eastman i Simon Bisley prezentują mroczniejszą wersję Wojowniczych Żółwi Ninja. Spodziewajcie się krwawej jatki, mistrzowskich rysunków i nieustającego terkotu absurdalnie wielkich karabinów maszynowych. W użyciu będą też noże, miecze, granaty ręczne, nabijane gwoździami pałki i kij hokejowy. Kałabanga!
Dwór Szronu i Blasku Gwiazd
Sarah J. Maas powraca i po raz kolejny powoduje u czytelnika szybsze bicie serca. Tej kobiecie nigdy nie wolno ufać. Namiesza w głowie, podrzuci fałszywe tropy, a na końcu pozostawi fanów historii Feyry i Rhysanda oraz ich dworu w niecierpliwym oczekiwaniu na kolejne fragmenty. ,,Dwór Szronu i Blasku Gwiazd" to idealny dodatek do całej serii. Mając do czynienia w głównych tomach z szybką, dynamiczną akcją myślałam, że ta część również taka będzie, a tymczasem dostałam przyjemną, ogrzewającą serce historię pokazującą normalne życie bohaterów. Czy ten dodatek był potrzebny? Poznacie odpowiedź na to pytanie, zapoznając się z dalszą częścią recenzji. Zapraszam!
Odium
Natura nie powinna być świadkiem ludzkiej gwałtowności, a jednak... jednak jest inaczej. W miejskim lasku zostają odnalezione zmasakrowane zwłoki kobiety. Początkowo nie można nawet ustalić, jak ofiara wyglądała. Od razu było wiadomo, że śledztwo nie będzie należało do najłatwiejszych. Może właśnie dlatego przejął je komisarz Jan Bury, mający na swoim koncie kilku odnalezionych sprawców. A jednak czy osobiste problemy nie staną na drodze do złapania mordercy? Jedynym tropem policji jest odnaleziona przy ciele karteczka z rozmazanym napisem. Wszyscy wierzą, że ten mały świstek może naprowadzić ich na trop zabójcy.
Czym jest prawdziwa, głęboka nienawiść? Dowiecie się tego już wkrótce. I pamiętajcie, że wiele osób zapamiętuje krzywdy, jakie im wyrządzono. Nawet wiele, wiele lat temu. A gdy przyjdzie czas zemsty... uważajcie na siebie.
Nie ma nic bardziej intrygującego, jak zmasakrowane zwłoki, na które ktoś natrafił przypadkiem. Sprawca nawet nie starał się ukryć ciała, jakby wystawieniem go na światło dzienne chciał zamanifestować swoją władzę- w końcu sam dla siebie stanowił kogoś w rodzaju boga, czyż nie? Decydował o życiu i śmierci, o tym, kto następny stanie się jego celem. Podróż wgłąb psychiki psychopaty jest dla mnie jednym z najciekawszych elementów thrillerów czy kryminałów. W końcu nigdy nie wiemy, na co natrafimy, prawda? Tym razem wraz z komisarzem Janem Bury ruszamy tropem mordercy, który przy ciele zostawił jedno słowo- ODIUM.
Akcja toczy się dwutorowo, w przeszłości i teraźniejszości; poznajemy Joannę (jak się później okazuje- ofiarę), co daje nam pierwszy trop: kat związany jest z jej osobą. Trzeba więc wysilić wszystkie zmysły, gdyż dostaliśmy poszlakę nieznaną początkowo Buremu. Drugi wątek to oczywiście śledztwo prowadzone przez wspomnianego komisarza. Sam mężczyzna nie jest przedstawiony jako ponadprzeciętny stróż prawa, ot, zwykły człowiek, pracujący w ten a nie w inny sposób. I w sumie to bardzo dobrze, że pani Grzegrzółka nie wykreowała go na jakiegoś polskiego superbohatera.
Powiem tak; książka zapowiadała się bardzo dobrze, choć już w opisie można zauważyć pewne elementy zbliżone do tego, co przez rynek literacki przewijało się wielokrotnie. Ale opis to nie wszystko, treść może nieść ze sobą zupełnie coś innego,niż przekazuje nam ta skrócona forma. A jednak... czegoś tej historii zabrakło. Owszem, czytało się dobrze oraz szybko, nie nudziłam się przy niej, ale mam wrażenie, że autorka nie wykorzystała do końca potencjału historii, której przecież sama dała życie. Do tego można wyłapać pewne drobne nieścisłości- ofiara ponoć miała tak pokiereszowaną twarz, że w żaden sposób nie można jej było zidentyfikować bez pomocy współczesnej technologii, a i tak pracujący nad jej rysopisem policjanci natrafili na wiele trudności. A mimo to przyjaciółka denatki zidentyfikowała ją bez problemu dzięki... niewielkiej bliźnie na czole.
Nie czułam tutaj charakterystycznego "ducha" thrillerów, a zmasakrowanie ciała Joanny nijak nie wpłynęło na moje emocje. Było trochę...sztucznie? Ponadto zakończenie również nie przynosi nam żadnego zaskoczenia, a wręcz można się spodziewać takiego rozwiązania. Rozumiem, że prawdopodobnie przesłaniem autorki była siła emocji- to, jak długo dana osoba może kryć w sobie nienawiść, która w końcu wybucha, pozostawiając popioły. Nikt przecież nie wie, kiedy zostanie przekroczona granica i jaki będzie to miało wpływ na dalsze losy. Mimo wszystko nie odnalazłam w Odium niczego nowego; niczego, co na dłużej zatrzymałoby mnie przy tym thrillerze. Niestety, niektórzy zapominają, że oparcie wątku wyłącznie na zmasakrowanych zwłokach nie przynosi od razu sukcesu. Ważna jest intryga, dobry powód, emocje. A mimo to wierzę, że nasza polska autorka może tworzyć bardzo dobre książki, ponieważ styl pisania ma bardzo ciekawy. Teraz pozostaje jedynie odnaleźć swoją własną ścieżkę twórczą.
Odium zdecydowanie polecam tym czytelnikom, którzy rzadko sięgają po ów gatunek. "Zjadacze" thrillerów mogą się lekko na niej rozczarować.
Siostry
Twórczość Bernarda Miniera pokochałam już lata temu, gdy w Polsce pojawiła się jego pierwsza książka, „Bielszy odcień śmierci”. Ta powieść tak mocno mnie urzekła, że potem z utęsknieniem wyczekiwałam każdej kolejnej pozycji tego autora, a podczas targów książki byłam jedną z pierwszych osób w kolejce po autograf. Mojej radości nie było końca, gdy ujrzałam zapowiedź jego kolejnego dzieła – „Siostry”. Byłam przekonana, że Minier mnie nie zawiedzie. Tak też się stało.
Oto kolejna przygoda i kolejne śledztwo Martina Servaza, ale w nieco innym wydaniu. Dzięki najnowszej powieści Bernarda Miniera mamy okazję poznać początki jego kariery, gdy jako dwudziestoczteroletni chłopak stawiał pierwsze kroki w policji. Nie było mu łatwo – koledzy po fachu za nim nie przepadali, mieli go za przemądrzałego i uznali, że tylko dzięki znajomościom udało mu się tak szybko dostać w ich szeregi. Choć wykazywał się sporą inteligencją, sprytem i dobrze sobie radził w prowadzonym śledztwie, to mimo wszystko wiecie jak się traktuje świeżaków, prawda? Mimo wszystko Servaz się nie poddał, co udowodniły nam inne książki Miniera, ale ta również, bowiem mamy tutaj do czynienia z różnymi czasami akcji.
Akcja pierwszej części książki rozgrywa się w 1993 roku. Policja prowadzi śledztwo w sprawie dwóch sióstr, które zostały znalezione martwe na brzegu Garonny. Były ubrane w pierwszokomunijne sukienki i zostały przywiązane do drzew… Szybko wychodzi na jaw, że młode dziewczyny były fankami słynnego pisarza, Erika Langa, a morderca najwyraźniej również, bowiem w trakcie popełniania zbrodni inspirował się jego twórczością. 25 lat później Erik Lang znajduje zwłoki swojej żony, a śledztwo po raz kolejny przypada w udziale Servazowi. Czy te dwie sprawy, które dzieli ćwierć wieku, są ze sobą w jakikolwiek sposób połączone? Coś z przeszłości nie daje mu spokoju, nie jest pewien, czy jedyną kwestią łączącą te dwie sprawy jest tylko i wyłącznie postać pisarza oraz jego twórczość.
W książkach Bernarda Miniera nic nie jest oczywiste, bowiem największe zaskoczenia spadają na czytelnika znienacka. Autor po raz kolejny w znakomity sposób skonstruował całą historię, równie dobrze poprowadził śledztwo, umożliwiając nam zagłębienie się w pracę policji. Osobiście przepadam za postacią Servaza i cieszę się, że miałam okazję zobaczyć początki jego kariery i to w tak ciekawym i intrygującym śledztwie! Ciężko stwierdzić, która zbrodnia jest tutaj ciekawsza, bowiem mimo wszystko łatwo jest zrozumieć, że są one ze sobą powiązane. Ciężko jednak zrozumieć, w jaki sposób. Chociaż wydaje nam się, że zyskujemy pewność co do pewnych faktów, to mimo wszystko Minier potrafi namieszać w głowie. Rozwiązania są nieoczywiste, bowiem jesteśmy w stanie dostrzec tylko kawałek góry lodowej, a to, co spoczywa dalej, pozostaje tajemnicą do samego końca.
Nie wiem jak wy, ale uwielbiam, gdy w literaturze pojawia się motyw… pisarzy. Erik Lang jest naprawdę interesującym człowiekiem, podobnie jak jego twórczość, której zarys mamy okazję tutaj poznać. Minier naprawdę świetnie skonstruował jego postać, a także całą jego historię. Czy był oprawcą, czy może jednak ofiarą? Kto tutaj popełnił tak naprawdę największą zbrodnię i był w stanie się dla niej całkowicie poświęcić? Fakty, które Minier stopniowo ujawnia potrafią naprawdę zbić człowieka z pantałyku, a momentami sprawić, że aż zaniemówi z wrażenia. Choć z początku niektóre z nich mogą się wydać absurdalne, to jednak jak się temu wszystkiemu bliżej przyjrzymy, to widzimy tutaj spójność i logikę. Dodatkowo nie można narzekać na tempo akcji, jest jak najbardziej odpowiednie, podobnie jak i atmosfera, która w powieściach Miniera zawsze jest nieco gęsta i mroczna.
„Siostry” to kolejna bardzo dobra powieść w dorobku autora, która w pełni mnie usatysfakcjonowała, chociaż „Bielszy odcień śmierci” wciąż chyba pozostaje moim ulubionym dziełem Miniera. Trzeba jednak przyznać, że historia, którą nam tutaj zaoferował, jest wciągająca i angażuje czytelnika, dlatego zdecydowanie warto się z nią zapoznać, niezależnie od tego, czy będzie to wasze pierwsze spotkanie z tym pisarzem, czy kolejne.
Gamedec. Czas silnych istot
Mija sto cykli od powstania Way Empire. Imperator Ludzkości, Gorgon Nemezjus Ezra, chce uczcić to wydarzenie, odbijając z rąk Erthirów Ziemię. Nie zapomina przy tym, że wypaczeni Unithirowie, którzy po Wielkiej Przegranej uciekli w kosmos, powrócą, by skonfrontować się z Imperium. Torkil Aymore, Pionier, Podróżnik i gamedec, a przede wszystkim Ran, żołnierz elitarnej Pierwszej Centurii Pierwszego Maodionu, usiłuje pogodzić bycie żołnierzem i głową rodzinnego klanu. Nie wie, że małżeńskie kłótnie z Pauline to ostatnia rzecz, jaką powinien się martwić. Wkrótce będzie musiał zmierzyć się z przeznaczeniem.
We wszystkich pięciu wcieleniach.
Część XI - Bartek Czartoryski - Oto dom, bim bam bom
(Nieco później. Gdzie indziej)
Przeczucie. Zazwyczaj przychodzi samo, nieproszone. Łapie za ramię i targa, aż nie opędzimy się od niego jak od nieznośnej, brzęczącej koło ucha muchy. Chwyta za żołądek i ściska lepką dłonią.
Dzisiejszej nocy odwiedziło po cichutku Marysię, zbudziło ją ze snu delikatnym szarpnięciem. Lekki wietrzyk z uchylonego okna zmroził krople potu na jej karku. Usiadła na łóżku i opuściła stopy na podłogę. Drewno było zimne, w piecu już dawno wygasło. Dźwignęła się i rozpoczęła marsz ku drzwiom. Zaraz za nimi, naprzeciwko, śpią rodzice, opowie im więc o nocnym gościu. Chwyciła za klamkę i nacisnęła. Gdy tylko przestąpiła próg, rozdzwonił się stojący w korytarzu telefon. Tata zawsze powtarzał, że jeśli aparat odzywa się w środku nocy, nie może to być nic dobrego, bo normalni ludzie o tej porze śpią. Po dwóch sygnałach pozostał niknący z wolna pogłos przeraźliwego dzwonka.
Tik-tak.
Tik-tak.
A cóż to znowu?
Marysia szybszym krokiem przebyła drogę do sypialni mamy i taty i bez pukania weszła do środka.
Ale w pokoju nie było niczego.
Nie nikogo. Niczego.
Bo ktoś przecież był.
W pustym, otoczonym czterema ścianami pomieszczeniu stał kościsty mężczyzna, nieco podobny do zmarłego dziadka Marysi, którego znała jedynie z fotografii.
Tik-tak.
Tik-tak.
Powtarzał pod nosem chudzielec swoją mantrę.
-Dziadku? – zapytała nieśmiało Marysia i dygnęła grzecznie, kiedy mężczyzna zwrócił głowę w jej stronę. – Gdzie mama i tata?
Tik-tak.
Tik-tak.
Odmierzane spieczonymi ustami sekundy mijały.
-Dlaczego tak robisz? Co ty mówisz?
Tik-tak.
I cisza.
Pan, który zamieszkał w sypialni rodziców, uniósł z niedowierzaniem brwi.
-Tik-tak. Przecież jestem zegarem.
-Zegarem? – roześmiała się Marysia. – Ale to śmieszne, dziadku!
-Ding dong. Już czas. Bim bam bom.
-Dziaku, przestań tak robić. – Dziewczynka śmiała się do rozpuku, a cały dom wtórował jej, trzęsąc się w posadach.
Wschodnia część budynku, jakby w odpowiedzi na harce Marysi, dźwignęła się nagle z posad i ociężale wyprężyła grzbiet. Nie trzeba było długo czekać, aż w jej ślady poszła zachodnia i przeciągnęła się leniwie jak kot.
Marysia podeszła do okna, podekscytowana niesamowitością spektaklu. Nie posiadała się z radości, widząc, że jej dom (jej własny dom!) na ceglanych nogach podąża w stronę miasta, przechylając się raz to na prawo, raz to na lewo.
Zapominając zupełnie o Zegarze, nadal niestrudzenie odmierzającym kolejne sekundy, godziny i minuty, wpatrywała się w jaśniejące w mroku gwiazdy, ułożone w dziwaczny, pięcioramienny wzór i wyczekiwała spotkania z wysokimi blokami, budzącymi się z drzemki.
Morderstwo w Hotelu Kattowitz
Pewnej grudniowej nocy w hotelu Kattowitz zostaje zamordowana DJ Dzidzia – rodzima gwiazdka pop, która na skutek zaskakującego zbiegu okoliczności była zmuszona zakwaterować się w podrzędnym hotelu tuż przed swoim niedoszłym koncertem. Rusza dochodzenie, które zaprowadzi detektywa Szymona Solańskiego, dziennikarkę Różę Kwiatkowską oraz psa Gucia w świat szołbiznesu, celebrytów i internetowych hejterów. Przemierzając katowickie ulice, natrafią na ślad mordercy, ale po drodze będą musieli uporać się też z problemami w życiu osobistym.
Pęknięta Europa
Zjednoczona Europa należy już do przeszłości. W następstwie kryzysów gospodarczych i niszczycielskiej pandemii rozsypała się jak puzzle i wciąż się dzieli. Powstają coraz mniejsze państwa i quasi-państewka. Niepodległość ogłaszają nawet linie kolejowe, rezerwaty przyrody i statki wycieczkowe.
Hawkeye #04: Rio Bravo
Hawkeye z racji, iż nie posiada żadnych nadzwyczajnych mocy, zawsze był traktowany po macoszemu i stał jakby na marginesie wielu marvelowskich historii – czy to komiksowych, czy filmowych. Tę sytuację zmienili Matt Fraction i David Aja, którzy stworzyli 22-zeszytową serię skupiającą się na tym bohaterze. Wszystko, co dobre, szybko się jednak kończy. „Rio Bravo” to czwarty i ostatni tom kończący te jakże oryginalne przygody Clintona Bartona.
Ze słonecznego Miasta Aniołów na zachodnim wybrzeżu, gdzie towarzyszyliśmy Kate Bishop w jej przygodach, wracamy do Nowego Jorku. Warto przypomnieć, iż zeszyty z przygodami żeńskiej Hawkeye, które zostały zebrane przez polskiego wydawcę w trzecim tomie pt. „L.A. Woman”, oryginalnie ukazywały się na przemian z zeszytami z „Rio Bravo”. W odróżnieniu od np. amerykańskich czytelników uniknęliśmy skakania po fabule i naładowani pozytywną energią młodej bohaterki, powróciliśmy do pesymistycznego Burtona.
W życiu Clinta niespodziewanie pojawia się jego starszy brat Barney. Chłopaków łączy wiele, ale dzieli jeszcze więcej. Starszy Barton to typ człowieka, który niczym magnes non stop ściąga na siebie kłopoty. Lubi wędrowny tryb życia oraz nieustannie szuka łatwych możliwości zarobku (m.in. poprzez wdawanie się w płatne bójki). Jednak Bartonów łączy mocna braterska miłość, na którą wpływ miało bardzo trudne wspólne dzieciństwo. Matt Fraction przywołuje różne wycinki z przeszłości braci, które niestety nie było usłane różami. Dzięki tym retrospekcjom lepiej rozumiemy, co ukształtowało taki trudny charakter Clinta.
Bracia wchodzą w konfrontację z miejscową dresiarską mafią (o wschodnioeuropejskich korzeniach), która na zlecenie dużej korporacji próbuje przejąć grunt, na którym stoi kamienica Clinta. Dresiarze uprzykrzali już życie naszemu bohaterowi w pierwszych zeszytach serii. Jednak teraz, kiedy ginie jeden z mieszkańców kamienicy, Hawkeye i Barney zamierzają rozwiązać ostatecznie problem. Czeka ich starcie z polskim najemnikiem Kazimierzem Kazimierczakiem znanym jako Clown.
Fraction umiejętnie wiąże ze sobą rozpoczęte w poprzednich tomach wątki. Wszystko składa w jedną całość i prowadzi do spektakularnego finału. Wiele się dzieje, powracają znani z wcześniejszych zeszytów bohaterowie z Kate Bishop na czele. Ponownie pomocną dłoń głównemu bohaterowi wyciągają jego byłe kobiety – m.in. Mockingbird i Czarna Wdowa.
W czwartym tomie nie zabrakło znanych z wcześniejszych części rysowników, dlatego nadal oryginalna oprawa graficzna stoi na wysokim poziomie. David Aja wspomagany przez Chrisa Eliopoulusa i Francesco Francavilla konsekwentnie bawi się kadrowaniem, perspektywą i światłocieniami. Grube kontury, skupianie się na szczegółach typu lecąca strzała oraz dodatki w postaci ideogramów czy wykresów to jego znak rozpoznawczy. W „Rio Bravo” poszedł krok dalej. W pewnym momencie Clint traci słuch i od tej pory pojawiają się m.in. puste dymki czy migane dialogi.
Podsumowując ten album, jak i całą serię o przygodach Clinta Burtona można śmiało rzec, iż autorzy udowodnili, że z tak mało znanej postaci można wykrzesać tak dużo. W specyficzny i oryginalny sposób zabawili się gatunkiem, jak i formą. Uciekli od epickich i schematycznych historii o superbohaterach. Ostatni tom nadal trzyma poziom całej serii i dostarcza dobrej zabawy. Szczerze mogę uznać tę serię za jedną z lepszych, które ukazały się w ramach cyklu wydawniczego Marvel Now. Więc ziom, jeśli jeszcze nie czytałeś przygód Hawkeya, migiem łap pierwszy tom. Ziom w serii tej albo się zakochasz, albo ją znienawidzisz. Na pewno jednak o niej nie zapomnisz..ziom.