październik 05, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Akcja

niedziela, 21 styczeń 2018 19:32

Belgariada

Jak typowy mól książkowy czytam praktycznie wszystko. Ale do fantastyki mam ogromną słabość! To właśnie od niej zaczęła się moja wielka przygoda z literaturą. Dlatego, gdy widzę książkę z klasycznym ujęciem fantastyki, wiem jedno: muszę ją przeczytać! Tak było i tym razem. „Belgariada” od razu zwróciła moją uwagę. Dlatego z radością ruszyłam w kolejną magiczną przygodę!

Garion jest zwykłym chłopcem ze wsi. Z zamiłowaniem wsłuchuje się we wszystkie historie o magii, legendy, czy baśnie. I chociaż nieszczególnie w nie wierzy, lubi ich klimat. Tymczasem w jego małym świecie dzieje się coraz więcej podejrzanych rzeczy. Wkrótce Garion zmuszony jest opuścić rodzinne strony i ruszyć w drogę. Jeszcze nie wie, że o jego losie zdecydują potężniejsze siły...

„Belgariada” wydana nakładem Prószyński i S-ka to książka, która zamyka w sobie 5 tomów. A to oznacza, że mamy przed sobą dobre 1300 stron przygody! Nie jest to więc lektura na jeden wieczór, ale zdecydowanie warto do niej usiąść.

Przede wszystkim książka zaczyna się w stylu klasycznym dla powieści fantasy, czyli od legendy. Następnie przechodzimy do losów chłopca ze wsi, który nawet nie przypuszcza, kim jest naprawdę. Magia wplatana jest powoli, bez pośpiechu. Tak samo sama intryga wyklaruje się niespiesznie podczas rozwoju historii. Na początku nic nie wiemy, a wszystkie informacji uzyskujemy „pokątnie”, razem z głównym bohaterem podsłuchując lub obserwując dziwne zjawiska. Podoba mi się ten sposób wprowadzania głównego wątku, jest bardzo naturalny i angażuje czytelnika w przygodę.

Bo dzieje się naprawdę sporo. Może to za sprawą sporej objętości, może stylu typowego dla powieści fantasy, nie da się narzekać na akcję lub brak napięcia. Już od samego początku wiadomo, że dzieje się coś podejrzanego, a potem jest już tylko... ciekawiej.

Sam rozwój wydarzeń nie jest może szczególnie zaskakujący. Czytając tę książkę miałam naprawdę liczne skojarzenia z innymi powieściami fantasy. Da się bez większego trudu wyczuć kierunek, w którym zmierza fabuła. Jeśli interesujesz się tym gatunkiem, znajdziesz sporo podobieństw i mechanizmów typowych dla powieści w tym klimacie.

Przede wszystkim „Belgariada” bardzo dobrze się czyta. To książka, która wciąga i zaprasza do udziału w przygodzie. Za sprawą prostej, ale intrygującej narracja czytelnik cały czas chce poznać ciąg dalszy. W przeciwieństwie do młodzieżowych powieści fantastycznych (bardzo popularnych ostatnio na rynku) w tej książce zachowano proporcje między wszystkimi elementami narracji. Jest więc sporo opisów, dialogi (ale też niedopowiedzenia) oraz akcja. Z tego też względu nie jest to powieść, którą czyta się błyskawicznie. Historia wymaga od czytelnika odrobiny skupienia. Jeśli jednak lubi on klasyczne podejście do fantastyki, czeka go niezwykła czytelnicza wyprawa.

Dział: Książki
czwartek, 11 styczeń 2018 10:47

Początek

Trzynastoletniemu osieroconemu chłopcu o imieniu Mags udaje się wydostać z kopalni kamieni szlachetnych, w której zmuszany był do niewolniczej pracy. Dzieje się tak dzięki temu, iż magiczny koń, Towarzysz, wskazuje go jako Wybranego – kogoś, kto w przyszłości stanie się Heroldem. Mags wyjeżdża do Haven i niespodziewanie znajdzie się w samym centrum dworskich intryg, gdzie nikomu nie może ufać. Nagle odkrywa, że posiada talent, o którym wcześniej nie wiedział, stając się jednocześnie świadkiem tworzącej się legendy – formowania Kolegium Heroldów.

Dział: Zakończone
środa, 03 styczeń 2018 19:32

Wyspa

Wydawnictwo Literackie proponuje niezwykłą dystopię, której akcja rozgrywa się na przepięknej, acz surowej Islandii. Premiera już w lutym.

Twój świat też może stanąć nad przepaścią. Co wtedy zrobisz?
Najważniejsza islandzka książka ostatnich lat.
Błyskotliwa powieść o miłości, władzy i manipulacji. Prawdopodobna i przez to przerażająca wizja naszej przyszłości.

Dział: Książki
piątek, 29 grudzień 2017 22:04

Daleka droga do małej, gniewnej planety

Becky Chambers w „Podziękowaniach” napisała: „Miałam dwumiesięczną przerwę między płatnymi występami i zaczęło się wydawać, że skończenie książki i utrzymanie dachu nad głową wzajemnie się wykluczają. Miałam dwie możliwości: odłożyć książkę na bok i wykorzystać ten czas na szukanie pracy albo znaleźć sposób na utrzymanie książki (i siebie). Wybrałam możliwość B i zwróciłam się do Kickstartera.” Dzięki Bogu za plany B, za kreatywnych ludzi, którzy stworzyli Kickstartera, autorce, że się nie poddała i pięćdziesięciu trzem fundatorom, którzy ją wsparli. Gdyby „Daleko droga do małej, gniewnej planety” nie wypłynęła na szeroki przestwór oceanu na skrzydłach społecznego wsparcia, to wielkie rzesze fanów piekielnie zawadiackiej space opery utraciłoby kawałek rewelacyjnej, pełnej lekkiego humoru powieści.

A o czym jest ta piekielnie zawadiacka space opera? Jak tytuł dobitnie i jednoznacznie sugeruje... o dalekiej drodze do małej, gniewnej planety. Ale może zacznę od początku. Akcja powieści rozpoczyna się, gdy na statek zajmujący się budową korytarzy międzyprzestrzennych, przybywa nowy członek załogi, Rosmary Harper, która ma się zająć bardzo odpowiedzialną pracą, a mianowicie uporządkowaniem dokumentacji oraz wsparciem administracyjnym jednostki. Kapitan, Ashby, właściciel statku, w niedługim czasie uzyskuje lukratywne zadanie zbudowania tunelu łączącego Przestrzeń Centralną Wspólnoty Galaktycznej z Hedrą Ka, stołeczną planetą terytorium toremich Ka. Zadanie lukratywne, ponieważ tunel ma przypieczętować nowo nawiązaną współpracę z Toremi. Jak to jednak bywa z lukratywnymi zleceniami, mają one czasem haczyki, czasem nawet haki, a ten tutaj tkwi w tym, że Hedra Ka, jest właśnie tą małą, gniewną planetą. A podczas długiej drogi do celu załogę „Wędrowca”, spotka naprawdę wiele przygód.

Lektura powieści Becky Chambers jest po prostu czystą przyjemnością, z wielkim entuzjazmem towarzyszy się załodze „Wędrowca” w jej podróży, bo w tej książce nie cel, lecz podróż jest najważniejsza. I mogłabym takim pięknym zdaniem po prostu zakończyć swoją recenzję. Ale jak tu miałabym nie wspomnieć o krwi i duszy całej tej książki, czyli o załodze „Wędrowca”, która swoją różnorodnością i lekkością bytów po prostu uskrzydla czytelnika i wynosi na wyżyny lepszego humoru; o świrniętej Kizzy, mechtechu, która zawiesza zasłony w meduzy w kajutach i ma wystrzałowych tatków, Jenksie, drugim mechtechu, który nie grzeszy wzrostem, za to miłości ma w sobie tyle, że aż przelał ją na SI, Andrissce Sissix, napisałabym, że jaszczurkowatej członkini zespołu, gdyby nie było to gatunkistowskie, więc powiem, że najbardziej fizycznie otwartej na uczucia osobie na pokładzie, a fachowo zajmującej się pilotażem, oczywiście jest jeszcze doktor Kucharz, należący do wymierającego gatunku, algelolog Corbin, bardzo ciekawy typ, choć jeszcze bardziej zrzędliwy, a i jeszcze jest sianacki duet Ohan, nawigator, rozkosznie kudłaty,niestety nie do głaskania. Czym byłby jednak statek bez kapitana Ashby'ego, zakochany beznadziejnie w przedstawicielce najpiękniejszego gatunku galaktyki, Aeulonce Pei, i SI Lovey. Zespół marzeń na klekoczącym statku przebijającym się w kierunku najbardziej agresywnej cywilizacji, jaką znała galaktyka. Ale jazda.

Generalnie z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach, z TĄ chcielibyście zamieszkać!

Dział: Książki
piątek, 29 grudzień 2017 10:13

Ręka Umarlaka

Seria Dzikie Karty zaczęła kształtować się w latach 80. Wybitni autorzy, którzy zarówno wtedy jak i teraz stanowili filar literatury, głównie fantastycznej, zaczęli łączyć siły, by wydać na światło dzienne cykl znakomitych historii, które do dzisiaj zachwycają czytelników w kolejnych już, nowych wydaniach. Zapraszam zatem to lektury tomu numer 7 - Ręki Umarlaka.

Książki z serii przedstawiają nasz świat w nieco alternatywnej wersji. II wojna światowa nie przebiegła do końca tak, jak znamy ją z podręczników historii. Okazuje się, że pewien tajemniczy wirus zaatakował naszą planetę, tworząc mutacje wśród wybranych ludzi. I właśnie w ten sposób narodzili się bohaterowie, którzy posiadają nadprzyrodzone moce fizyczne czy umysłowe. Niektórzy nazwani zostali asami, inni dżokerami - wszystko ze względu na podział swoich sił. Oczywiście nie każdy swoje zdolności wykorzystuje w obronie dobra, a wręcz przeciwnie... Z czym zmierzymy się zatem w tomie numer 7?

Poczwarkę, kobietę o przezroczystej jak szkło skórze, będącą królową dżokerskiego półświatka, brutalnie zamordowano w jej popularnym lokalu, Kryształowym Pałacu, odwiedzanym przez wiele sław świata dzikich kart.. Jej zabójcy poszukują dwaj mężczyźni: Jay Ackroyd, pracujący jako prywatny detektyw as, który znalazł jej zmasakrowane ciało, oraz samozwańczy stróż sprawiedliwości i dawny kochanek zamordowanej, Yeoman, którego ktoś próbuje wrobić w tę zbrodnię. Ich poszukiwania przeradzają się w koszmarną odyseję pełną przemocy i politycznych intryg, która na zawsze zmieni los dżokerów i asów na całym świecie.

Cały cykl przedstawia jeden spójny, alternatywny świat. Historie tam przedstawione nie są jednak ze sobą powiązane na tyle ściśle, żeby czytać serię chronologicznie, aczkolwiek jak najbardziej zachęcam to czytania książek właśnie w prawowitej kolejności. Na kartach powieści znajdziemy bohaterów, którzy pojawiali się już w poprzednich tomach, więc fajnie byłoby mieć chociaż jakąś podstawę, aby czuć się swojsko wśród ich losów. Ręka Umarlaka zachwyca przede wszystkim intrygującą fabułą. Od pierwszej do ostatniej strony mamy do czynienia z niesamowicie wartką akcją, co jest wizytówką literatury urban fantasy. Na kartach powieści dzieje się naprawdę wiele, przeskakujemy z wątku na wątek poznając po drodze mnóstwo postaci, co absolutnie daje niesamowitą frajdę czytelnikowi. To, co zasługuje na uznanie, to także klimat brudnego, ponurego amerykańskiego miasta. Autorzy idealnie oddają mroczną atmosferę, w której działa nasz lubiany prywatny detektyw w duecie z samozwańczym stróżem sprawiedliwości. Wszystko to okraszone politycznymi intrygami, mnóstwem fantastyki i dobrego, solidnego kryminału!

Nie pozostaje mi nic innego jak gorąco polecić książkę każdemu, bo to pozycja naprawdę warta przeczytania. Zresztą, nie tylko Ręka Umarlaka, ale rzecz jasna cały cykl Dzikie Karty zasługuje na słowa uznania. Polecam!

Dział: Książki
sobota, 09 grudzień 2017 09:41

Star Wars: Więzy krwi

Uniwersum Gwiezdnych Wojen jest tak rozległe, że aktualnie, komuś, kto nie jest na bieżąco ze wszystkimi seriami, kanonami ciężko odnaleźć się i zdecydować tak naprawdę od czego zacząć. Czy rozpocząć czytać książki według chronologii ich wydawania, czy według chronologii wydarzeń? Każdy, kto pierwszy raz sięga po pierwszą powieść z serii Star Wars musi sam podjąć taką decyzję, która należy do tych z gatunku „osiołkowi w żłobie dano...”.

„Star Wars : Więzy Krwi” to druga powieść napisana przez Claudię Gray , której akcja osadzona jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Pierwsza, „Utracone Gwiazdy”, została w Polsce wydana w 2016 roku, w rok po jej napisaniu, a trzecia, „Leia, Princess of Alderaan”, ukazała się na razie za granicą we wrześniu tego roku.

Akcja „Więzów krwi” rozgrywa się na kilka lat przed Przebudzeniem mocy, kiedy Leia Organa jest członkiem senatu, Han Solo, nadzoruje kolejną rundę lotów podświetlnych Pięciu Mieczy, a Luke Skywalker wychowuje Bena Solo. Fabuła powieści skupia się wokół problemów wewnętrznych Nowej Republiki, która pomimo ciężko wywalczonego pokoju, po wielu latach walki z Imperium, teraz nie umie poradzić sobie z biurokracją, marazmem politycznym, proceduralnością i wewnętrzną kłótliwością stronnictw. Zmęczona apatią i impasem działań Senatu Leia postanawia odejść z życia politycznego i przyłączyć się do męża. Jednak w ostatniej chwili z tego letargu i poczucia bezsilności wyrywa ją nagła chęć pomocy delegatowi, który przybył do Senatu z prośba o ingerencję w sprawie kartelu, który rozszerza niebezpiecznie swoją działalność, i który wg emisariusza, Yendora z Ryloth, może być zagrożeniem dla wolnego handlu całej galaktyki. Leia decyduje się, że jej ostatnim dziełem, będzie właśnie faktyczne przysłużenie się obywatelom Nowej Republiki i wraz ze swoją załogą, a także przedstawicielem opozycji, Ransolmem Casterfem, udaje się w misję dyplomatyczną. Co z tego wyniknie i co tak naprawdę kryje się za działaniami kartelu Rinnrivina, a także jaki to będzie miało finalny wpływ na Leie i całą Galaktykę, nikt nie mógł przewidzieć.

Sięgając po „Więzy krwi” wiedziałam, że nie będzie fajerwerków i że nie będzie to space opera, wszystkie wcześniej przeczytane opinie, wskazywały, że jest to dobrze napisana powieść, ponoć jedna z lepszych, ale bez wartkiej, porywającej akcji. I rzeczywiście tak jest. Niewątpliwie urzekły mnie w niej opisy odległych planet. Podróże dyplomatyczne załogi „Lustrznej Tafli”, statku Lei, pozwoliły na zwiedzenie i odkrywanie różnorodnych ekosystemów Galaktyki. Świetnie też zbudowała Claudia Gray relacje pomiędzy Leią a Ransolmem, jako inteligentnymi, otwartymi, o bogatej, bolesnej przeszłości ludźmi, ale posiadającymi różne wizje polityczne. Sam wątek spisku prowadzony jest ciekawie, ale dość nierównomierne tempo akcji, przesuwa punkt ciężkości w kierunku relacji Lei i Ransolma, niż samego problemu związanego z kartelem Rinnrivina, dlatego bardziej jest to powieść z kręgu obyczajowego, niż nawet politycznego. Najbardziej drażniące wydały mi się dialogi prowadzone pomiędzy Hanem i Leią, które były sztuczne, drętwe, bez życia, sama postać Lei, poza drobnymi chwilami zrywnej akcji, jest dość sztywna, jakby autorka nie umiała zmierzyć się z legendą.

Podumowując. „Więzy krwi” są powieścią napisana poprawnie, jej niezaprzeczalnym atutem jest analiza psychologiczna relacji pomiędzy jednostkowymi członkami wrogich obozów politycznych, a także światy przedstawione Galaktyki. Jednak osobiście, nie tego chyba szukałam w Gwiezdnych Wojnach, każda chwila akcji, która się w powieści pojawiała przyprawiała mnie o palpitacje serca, co oznacza, że jednak jednoznacznie Star Wars równają się dla mnie ze space operą i chyba poszukam właśnie takich tomów.

Dział: Książki
poniedziałek, 04 grudzień 2017 23:28

Złe

Na świecie pełno jest małych miasteczek. Takich, w których sąsiedzi znają historię twojej rodziny lepiej niż ty sam. Niewątpliwie należy do nich Baskin Zachodnie, leżące na zachodnim wybrzeżu Polski. Dla wielu jest po prostu domem, w którym spokojnie żyją od początku swoich dni, aż po ich kres. Dla innych miejscem, do którego przyjeżdżają po latach, gdy wszystko się sypie, by pozbierać swoje myśli i powspominać stare dobre czasy. Dla niektórych pułapką, z której nigdy się nie wydostaną.

Sześć tysięcy ludzi, z pozoru dużo, ale wciąż wystarczająco mało, żeby każdy każdego kojarzył. Andrzej Jasiński uchodzi wśród mieszkańców za porządnego człowieka. Ciężko pracuje na utrzymanie pięcioosobowej rodziny, czasem, co prawda, można go spotkać z piwem czy butelką wódki, ale przecież każdy musi jakoś odreagować. Jednak nikt nie ma pojęcia o tym, jaki dramat codziennie rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami jego domu. Ani o tym do jakiej tragedii może to doprowadzić.

Powieść Chmielewskiego uderza swoją brutalnością i prawdziwością. W telewizji słyszymy o strasznych zakończeniach, jakie często przytrafiają ‘rodzinom z problemami’. O latach cierpień, które je poprzedzały, się nie wspomina. Te wiadomości zazwyczaj jednym uchem wpadają do naszej głowy, drugim za chwilę z niej wypadają. Przecież nas nie dotyczą, to dzieje się daleko stąd. Czasami w głowie zostanie pytanie: „gdzie byli sąsiedzi, rodzina, władze?”. Nie uzmysławiamy sobie, że taka sama historia, jak ta opisana w książce, może rozgrywać się właśnie w tej chwili, gdzieś obok nas. Może za drzwiami obok, może kilka domów dalej.

Autor pisze o ludzkiej tragedii, o niewyobrażalnym cierpieniu, bezradności i konieczności podejmowania trudnych decyzji, nie tylko przez dorosłych, ale też przez kilkunastoletnie dzieci, które wiele już przeszły. Mimo wszystko książkę czyta się wyjątkowo łatwo i szybko. Dopiero zaczynałam, a już wertowałam ostatnie kartki. Chmielewski unika zbędnych opisów. Pisze zwięźle i mocno. Idealnie oddaje klimat i uczucia towarzyszące bohaterom. Stopniuje napięcie, nie dając czytelnikowi odpowiedzi na wszystkie pytania, podanych na tacy. Ujawnia je powoli, zmieniając z każdą stroną nasze podejście do poszczególnych postaci.

„Złe” jest książką nieprzewidywalną, bezbłędnie pokazuje jakie konsekwencje mogą wyniknąć z podjętych przez nas decyzji, nawet tych pozornie nic nieznaczących. Wwierca się w umysł i na długo zostawia w nim po sobie ślad. Z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę każdemu, kto szuka czegoś prawdziwego do bólu, dynamicznego i przesyconego akcją, a do tego wszystkiego skłaniającego do poważniejszych refleksji nad naszymi zachowaniami i spojrzeniem na świat. Ostrzegam jednak, że nie jest to książka dla każdego, powiedziałabym wręcz, że raczej dla ludzi, o mocniejszych nerwach.

Słowo które moim zdaniem doskonale opisuje to dzieło? Szokująca.

Dział: Książki
sobota, 02 grudzień 2017 09:42

Nadzór

„Mroczna, dickensowska opowieść”, tak wytłuszczonym drukiem zachęca nas do sięgnięcia po „Nadzór” Charlie Fletchera Fabryka Słów. Ilustracja na okładce fabrycznego wydania też mało optymistyczna, choć owszem konweniuje z innymi okładkami w serii, pomiędzy dziełami Gołkowskiego, Noczkina i Przechrzty, to raczej radosnym uniesieniem nie napawa. Gdyby jeszcze do tego dodać moje prywatne nastawienie do magii, tajnych stowarzyszeń i na wszelkie sposoby wyeksploatowanego miejsca akcji, jakim jest Londyn, to nie ma co się dziwić, że delikatnie określiwszy, moje nastawienie do powieści Charlie Fletchera było powiedzmy, że sceptyczne. A realnie ujmując odczucia, które towarzyszyły mi, gdy sięgałam po książkę, zbliżone były do męczarni w katuszach i powolnej agonii.

Akcja „Nadzoru” rozpoczyna się zgodnie z opisem na okładce, od sytuacji, gdy do domu Żyda przy Wallclose Square zostaje dostarczona dziewczyna. Dosłownie dostarczona, bo zakneblowana i spacyfikowana, w worku. Osobnikiem tym jest zilustrowany na okładce Bill Ketch, nic nie znaczący dla fabuły osobnik, ale który trafił na okładkę (!). Natomiast zawartość worka jest jak najbardziej istotna, choć może nie najistotniejsza. Panna Lucy Harker okaże się bowiem tą iskrą, która zapali lont akcji, całej tej awanturniczej powieści. W Londynie działa Wolne Bractwo do spraw Regulacji i Nadzoru Enigmatycznych Sytuacji Krytycznych i Ponadnaturalnych Obyczajów, choć prawdę powiedziawszy swoje lata świetności ma już za sobą, a i współpracownicy zawiódłszy się, nie ufają im, to jednak pomimo tego, oni trwają na posterunku i starają się, aby nie dochodziło do wydarzeń tajemnych i niefortunnych pomiędzy śmiertelnikami i istotami nadnaturalnymi. Problem polega na tym, że Nadzór od wieków ma swoich wrogów, którzy pragną odzyskać, to co do nich należy i zagwarantować sobie należyte miejsce w świecie. A Lucy Harker to narzędzie, które ma stworzyć wyłom, umożliwiający przeciwnikowi zdobycie przewagi nad odwiecznym przeciwnikiem w tej grze o władzę.

Jeżeli piszę tę recenzję, oznacza to, że nie umarłam w agonii. Co więcej przyznaję z cudownym zaskoczeniem, że się wspaniale rozczarowałam. Po pierwsze ilustracja na okładce może pasuje do pierwszych dziesięciu stron treści, konweniuje się z serią, pasuje do określenia „dickensowski”, ale za grosz nie oddaje ducha powieści. Pasuje do niej jak pięść do nosa, pomijając fakt, że osobnik Bill Ketch nie jest postacią żadno-planową. Po drugie opis na okładce może nie do końca jest o innej książce, ale lekko wprowadza w błąd. Sięgając po tę powieść obawiałam się, że będę czytała mroczną powieść o gnuśnej magii, brudzie, nudzie, smrodzie i biedzie (no dobrze o tych ostatnich ciut ciut było), a dostałam awanturniczą powieść przygodową z pogranicza płaszcza i szpady z elementami dickensowskimi – właśnie wymieniony wyżej smród, bieda i pełno sierot.

Tak naprawdę Charlie Fletcher stworzył Nadzór trochę na wzór muszkieterów walczących w szlachetnej sprawie, bawiących się w kotka i myszkę z przeciwnikiem, który reprezentowany jest przez Obywatela, wspieranego przez Francisa Blackdyke’a, naukowca, i bliźniaków prawników Templebane’ów. Każda ze stron próbuje przechytrzyć drugą, dzięki czemu fabuła obfituje w zwroty akcji. Nadmienić trzeba, że autorowi przede wszystkim udało się od samego początku przywiązać czytelnika do bohaterów i to zarówno do tych pozytywnych, jak i negatywnych. Posiada on niebagatelną umiejętność kreślenia postaci, które porywają swoim temperamentem i wydają się wyjątkowo prawdziwe i wiarygodne. Osobiście do gustu najbardziej przypadło mi środowisko cyrkowców, a także wyjątkowo żywotnego Kowala, którego wzorował, co można przeczytać w Podziękowaniach, na swoim ojcu.

„Nadzór” przyniesie czytelnikowi przede wszystkim przyjemność czytania. Jest to powieść lekka i przyjemna, awanturnicza i pełna przygód, ale nie płaska, a fabuła wcale nie jest taka oczywista, jak wydawać by się mogła na pierwszy rzut oka. Owszem świat przedstawiony to koniec epoki wiktoriańskiej, po wojnach napoleońskich, ale to tylko drobne elementy, tak naprawdę ta powieść to urban fantasy przeniesiona do przeszłości. Co więcej umiejętność niektórych członków Nadzoru do wymazywania pamięci albo odwracania uwagi ludzi od tego, co się wokół nich dzieje, aby nie dowiedzieli się o istnieniu świata nadnaturalnego, oraz, a raczej forma w jaki sposób jest to robione, wydało mi się po czasie bezczeną-sprytną kalką z „Facetów w czerni”. Jak widać dzięki wielu skojarzeniom kulturowym, które zastosował Charlie Fletcher, nie wspominając już o skojarzeniach z Susanny Clarke „Jonathanie Strange'u i Panie Norellu”, czy Neila Gaimana „Nigdziebądź”, to jest to naprawdę kawałek przyjemnej i ciekawej literatury.

Dział: Książki
niedziela, 26 listopad 2017 19:55

Murder park. Park morderców

Weekend z mordercą


Nie ma chyba osoby, która jako dziecko nie odwiedziła parku rozrywki i nie zakochała się w jego dźwiękach, kolorach i oferowanych atrakcjach. Moc adrenaliny, nowe doświadczenia i różne słodkości, w połączeniu z elementem zaskoczenia i dreszczyku emocji sprawiają, że takie chwile pamiętamy przez całe życie. A jednak nie dla każdego wizyta w parku związana jest z miłymi wspomnieniami – są osoby, dla których widok uśmiechniętego clowna, baloniki, czy migotanie lampek (nie mówiąc już o wizycie w tunelu strachu), zawsze będzie się wiązać z traumą.

Co tak naprawdę przyciąga ludzi, do takich miejsc, jak Parki Rozrywki? Czy chcemy choć przez chwilę znaleźć się w innym, wyimaginowanym świecie? Być może w tym pragnieniu oderwania się od rzeczywistości, tkwił sukces Zodiac Island, wyspy u wybrzeży USA, odciętej od świata, skąpanej w cieniu rzucanym przez znaki zodiaku i ... przez mordercę. Park, poświęcony zodiakalnej tematyce, podporządkowany Zwierzyńcowi Niebieskiemu, niestety nie rozbrzmiewał wyłącznie śmiechem zadowolonych osób, ale i krzykami niewinnych ofiar. Na jego terenie zostały bowiem zamordowane trzy kobiety, które przed śmiercią przeżyły prawdziwe katusze. Po odnalezieniu trzeciej ofiary, po Nancy Cass i Patricii Tartaglione, park został zamknięty, zaś wyspa na ponad dwadzieścia lat pogrążyła się w zapomnieniu. Morderca, który tak bestialsko traktował kobiety, został schwytany i stracony, ale mieszkańcy okolicznych domów wciąż z lękiem spoglądają w kierunku Zodiac Island.

Pewnego dnia pojawia się jednak ktoś, kto pragnie wykorzystać tę upiorną sławę wyspy i stworzyć na niej ... Park Morderców, w którym osoba Bohnera, stałaby się jedną z czołowych atutów parku. Hasło reklamowe „Twój weekend z mordercą” przyciągać ma singli, bowiem cały park i jego atrakcje są adresowane do spragnionych adrenaliny oraz towarzystwa drugiej połowy osób. Wycieczkowicze mają być wciągnięci w skomplikowaną grę, którą wygrywa ten, kto nie oddali się zbytnio od grupy i ... przeżyje.

Choć pomysł wydaje się ekscytujący, oparty na sukcesie gier typu escape room, zaś wystrój wyspy czy zgromadzone eksponaty, powiązane z seryjnymi mordercami, tworzą niezwykły klimat, to nastrój zabawy pryska w chwili, kiedy ginie pierwsza osoba. A jej śmierć nie ma nic wspólnego z przypadkiem – wydaje się, że dziewczyna została zepchnięta z klifu. Czyżby morderca znów grasował na Zodiac Island? Tylko kto nim jest, skoro Bohner już nie żyje? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Jonas Winner, a właściwie wykreowani przez niego bohaterowie, fenomenalnej książki „Murder Park. Park morderców”. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Initium powieść, to nie tylko mrożący krew w żyłach thriller, to wręcz reportaż z miejsca zbrodni, skompilowany z wywiadami przeprowadzonymi z osobami powiązanymi w pewien sposób z wyspą. To lektura adresowana do osób o mocnych nerwach, lubiących ciągle towarzyszące zagłębianiu się w książkę napięcie, a choć nie można tu mówić o lawinowo toczących się wydarzeniach, czy szybkim tempie akcji, to nie sposób się przy powieści nudzić.

Otwarciu nowej atrakcji towarzyszy wizyta grupy osób, którzy mają zadbać o stronę promocyjną Murder Park. Zgromadzone na wyspie dwanaście osób, reprezentujących (przypadkowo?) dwanaście znaków zodiaku, wśród nich Paul Greenblatt, prowadzący popularnego bloga i piszący o policyjnych śledztwach, będzie musiało się zmierzyć ze wszystkimi atrakcjami przygotowanymi przez pracowników parku. Problem w tym, że oni sami wydają się zaskoczeni rozwojem wypadków, sami znajdują się w niebezpieczeństwie. Czy morderca znów czai się w mroku, jako trzynasty rezydent wyspy, czy może jest wśród osób zgromadzonych na wyspie? To pytanie, na które odpowie nam lektura książki, stanowiącej mocne, emocjonalne uderzenie. „Murder Park. Park morderców”, to znacznie więcej niż thriller – to analiza psychopatycznych umysłów morderców, to plastyczny opis tortur, jakie wobec swoich ofiar stosowali, to zbliżenie się do potworów w ludzkiej skórze i próba igrania z dewiacyjną stroną ich osobowości, a także świadectwo ciemnej strony ludzkiej duszy. Czy wyjdziemy z tego zwycięsko?

Dział: Książki
niedziela, 26 listopad 2017 17:14

Pocałunek zdrajcy

„Znakomita lektura dla fanów serii Rywalki” – głosi zachęta na okładce „Pocałunku zdrajcy”, debiutanckiej powieści Erin Beaty i jednocześnie „jednej z najbardziej oczekiwanych powieści dla młodych czytelników fantasy 2017 roku”. Jeśli dostrzegacie tu pewną sprzeczność, to nie martwcie się – polski wydawca wybrał najłagodniejszy zabieg marketingowy z szerokiego wachlarza zastosowanego przez wydawcę w USA („retelling Mulan”, „Jane Austen z bandytami”). Ten amerykański marketing bardziej zniechęca niż zachęca, tym bardziej, gdy człowiek pamięta o zmarnowanym potencjale Rywalek, natomiast opis na okładce powieści wydaje się intrygujący. Dziewczyna, która nie chce wyjść za mąż, zostaje asystentką swatki i szpieguje damy z wpływowych rodzin oraz kandydatów dla nich. Brzmi jak coś nowego w literaturze młodzieżowej ostatnich lat.

Główna bohaterka, Sage Fowler, to wychowywana przez wujostwo sierota, którą ojciec-buntownik nauczył nonkonformizmu. W skrajnie patriarchalnym społeczeństwie, w którym przyszło żyć Sage, dziewczyna uczy się czerpać wiedzę z książek i nie liczyć tylko na dobre małżeństwo, ale na swoje własne możliwości. Wuj Sage ma na ten temat inny pogląd i próbuje wydać ją za mąż, by chociaż w ten sposób polepszyć jej pozycję w świecie. Podczas spotkania ze swatką okazuje się jednak, że Sage to fatalny materiał na żonę. Zajmująca się łączeniem ludzi w pary Darnessa Rodelle uznaje za to dziewczynę za idealną przyszłą pomocnicę. I tak Sage otrzymuje zadanie bojowe. Wkrótce ma się odbyć Concordium – uroczystość, podczas której młodzi przedstawiciele najważniejszych rodów w kraju mają znaleźć sobie żony. Sage ma szpiegować potencjalne kandydatki na małżonki i pomagać swatce zdobywać informacje. Dziewczyna nie podejrzewa jeszcze, że drogi zdążających na Concordium dziewcząt skrzyżują się z drogami strzegących granic państwa żołnierzy dowodzonych przez kapitana Alexandra Quinna. I że jej postanowienie „nigdy nie wychodzić za mąż” mogło być odrobinę pochopne. Do czego zmierza ta historia? Czy się domyśliliście, czy nie, resztę musicie doczytać sami.

Erin Beaty miała dobry pomysł. Miała wizję skomplikowanych stosunków rodzinnych głównej bohaterki – szczególnie relacji z wujem, który, jak się wydaje, nie miał być stereotypowym złym krewnym. Wspomnienia dziewczyny z pierwszej ucieczki i zachowanie Williama wyraźnie wskazuje, że autorka chciała stworzyć wielowymiarową postać. Tylko że ten wątek urywa się w powieści brutalnie. I jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej problemów, które mam ze światem „Pocałunku zdrajcy”.

No właśnie, świat. Świat przedstawiony. Wiem, że akcja toczy się w jakiejś fikcyjnej rzeczywistości, w której jest kilka krain (ich mieszkańcy różnią się przede wszystkim kolorem skóry), dzieci z nieprawego łoża otrzymują imiona od nazw roślin, wszyscy posługują się językiem angielskim (na co wskazują angielskie imiona oznaczające rośliny)... i to właściwie tyle. Geografia świata przedstawionego to kilka rzuconych nazw i kompletny brak pogłębionej informacji. Nie wiadomo nic o genezie konfliktu Demory z Kimisarą, o ustroju samej Demory, o stopniu rozwoju cywilizacji i korzeniach karykaturalnego patriarchatu, w którym kobieta musi przepraszać męża, jeśli urodziła mu córkę zamiast syna. Tak radykalne założenie musi mieć bardzo dobre wyjaśnienie, by czytelnik zechciał uwierzyć w jego prawdopodobieństwo. Nie wiem tez, paradoksalnie, nic o funkcjonowaniu swatek: jakie warunki musi spełnić kobieta, by zostać swatką, czy może być zamężna i dlaczego swatki – rodzaju żeńskiego, zaznaczmy – cieszą się aż takim poważaniem, skoro są kobietami, czyli w założeniu świata przedstawionego tą głupszą i gorszą płcią. Z logicznego punktu widzenia swatami powinni być mężczyźni, oni wszak w ocenie możnych znają się lepiej na ludzkiej psychice i dobieraniu ludzi w pary.

To dość znamienny przykład głównego problemu tej książki. Autorka miała sporo dobrych pomysłów: sprytna asystentka swatki, wykorzystywanie Concordium (którego przebieg koniec końców nie został nawet opisany), trudne relacje rodzinne Sage. Tymczasem na pierwszy plan szybko wybił się wątek romantyczny i nie minęło wiele czasu, a zredukował całą resztę fabuły do dekoracji pojawiających się w zależności od potrzeb autorki. Świat przedstawiony to Nigdzie i Nigdy, postacie są papierowe, ich motywacje – albo słabe (co kierowało Darnessą, kiedy proponowała Sage stanowisko?), albo pominięte, a niektóre chwyty fabularne sprawiają, że czytelnik łapie się za głowę. Fascynuje mnie chociażby wrzucenie do fabuły Charliego – dziewięciolatka, który z uwagi na koligacje rodzinne z przyszłym ukochanym Sage podróżuje razem ze strzegącymi pogranicza żołnierzami. Wszyscy organizatorzy misji wiedzą, jak bardzo jest ona niebezpieczna. I mimo to postanawiają, że może z nimi jechać dzieciak wysoko postawionych rodziców. Rozumiem konieczność ocieplenia wizerunku kapitana Quinna i pokazania jego relacji z młodszym bratem, ale nie rozumiem, dlaczego to się odbywa kosztem elementarnej logiki. Charlie nie musiał być dzieckiem. Mógł być nieznacznie młodszy i zapatrzony w Alexa jak w obrazek. Niestety, takie i podobne nieprzemyślane decyzje kompletnie rujnują tę książkę.

Od strony strukturalnej książka też wzbudza wątpliwości – narracja przedstawiająca Quinna i jego towarzyszy mogłaby spokojnie zniknąć, ponieważ poza ukazaniem bohatera nie wnosi do tekstu absolutnie nic. Gdyby dostarczała czytelnikowi informacje o Demorze i konflikcie, miałaby rację bytu, ale to po prostu chodzący w kółko żołnierze i krótkie zaspojlerowanie ich strategii (co mogłoby pozostać tajemnicą i tekst lepiej by na tym wyszedł). Język jest poprawny, bez fajerwerków. Tłumaczenie – tak samo. Można by się paru drobiazgów przyczepić („odziedziczył ciemne kolory po swojej matce” czy podobne kalki), ale to potknięcia, których nie wyłapała redakcja. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tłumaczka próbowała uratować tekst, ale poległa, ponieważ „Pocałunku zdrajcy” uratować się nie da. To książka słaba, miałka, a jedyne, co jest w niej spektakularne, to zmarnowany potencjał.

Dział: Książki