Rezultaty wyszukiwania dla: 2
Nienawidzę Baśniowa Tom 1 : I żyli długo i burzliwie
Ten komiks to istna petarda!
Nawet nie pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałam „Nienawidzę Baśniowa”, ale od pierwszego rzutu okiem na okładkę, wiedziałam, że będzie to nieprzyzwoicie niepoprawna miłość od pierwszego wejrzenia. Bo jak tu szacowna rodzicielka, stateczna pani domu ma się przyznać do zauroczenia tak słodkim i lepkim aż od krwi komiksem? Toż to nie przystoi.
A fuj to!
O Skottie Youngu – rysowniku, Jeanie Francoisie Beaulieu – koloryście i Nate Piekosiu – literniku, nigdy nie słyszałam. Co oznacza nie tyle, że jestem ignorantką, co jak zapewne wielu z was, laikiem w dziedzinie komiksu, i że w tej dziedzinie sztuki dopiero się rozkręcam. Dlatego plus dla wydawcy, a raczej nieskromnego Skottiego, któryż to opatrzył komiks notą biograficzną. Dzięki niej dowiedziałam się o takim zawodzie artystycznym, jak liternik, który odpowiada za krój i wygląd liter w komiksie, a którego toż owoc pracy nie dostrzegałam i brałam za coś oczywistego, dopóki nie spojrzałam na komiks jeszcze raz, właśnie przez pryzmat słowa pisanego. Okazało się również, że została wydana, niestety jeszcze nie w polskiej wersji językowej, komiksowa wersja „Na szczęście mleko” Neila Gaimana, po którą też chętnie sięgnę przy nadarzającej się okazji. Tak też kwestie porównywania prac panów na tle innych ich dzieł, osobistego rozwoju i wielu innych kwestii merytoryczno-historycznych, w tej recenzji nie znajdziecie.
A fuj z nimi!
Czy ja już pisałam, że to NIE JEST komiks dla dzieci? Nie, to teraz napiszę – TO NIE JEST ZDECYDOWANIE komiks dla dzieci. Po takim oświadczeniu wystosowanym do jedenastolatki, musiałam zastosować dodatkowe procedury, jak z ulotek z medykamentami – trzymać poza zasięgiem dzieci. To, że w tytule jest Baśniowo, że bohaterką z pozoru jest dziewczynka i kolory przypominają te z May Little Pony, to złudne elementy chorej popkultury.
A fuj...
„Dawno, dawno temu, żyła sobie dziewczynka imieniem Gertrude, która marzyła o niezwykłej krainie, pełnej cudów, magii, śmiechu i radości”, a jej marzenie się spełniło. Jak to jednak bywa z marzeniami, lepiej uważać, czego sobie człek życzy, bo a nuż to dostanie. I tak Gert trafiła do Baśniowa, pełnego niezwykłych istot, wszystkich w cudownych odcieniach landrynek, w której panuje, o rozkosznie brzmiącym imieniu, królowa – Chmuria. Dzielna dziewuszka, by wrócić do domu musi zdobyć klucz do drzwi do swojego świata. Nic prostrzego, gdy się ma specjalnego przewodnika i mapę...
27 lat później...
Poznajcie Gert, trzydziestosiedmioletni, sfrustrowany postrach Baśniowa uwięziony w ciałku dziesięcioletniej dziewczynki z rzygozielonymi lokami. Pałęta się zmora po Baśniowie w poszukiwaniu klucza, a że można być wykończonym życiem w słodkolepkim świecie, to dziewcze sobie nie żałuje. Każdy, kto jej się nawinie pod topór zostaje wypatroszony, dekapitowany lub posiekany. A do tego mała chleje, przeklina i prowadzi się nad wyraz niehigienicznie. A doskwiera wszystkim tak mocno, że, wiadomo, dobry władca musi wziąć sprawy w swoje ręce.
Zaczyna się rozgrywka na siłę i intelekt... dobrze, zostańmy przy sile. Kto wygra krwawa Gert, czy podstępna Chmuria?
„I żyli długo i burzliwie” to pierwszy tom „Nienawidzę Baśniowa” i jeśli miewacie dni, w których czujecie, że otaczają was wyłącznie ludzie z intelektem obrażającym robactwo, kiedy mielibyście ochotę poczuć nieskrępowane żądze niszczenia wszystkiego bez ponoszenia konsekwencji i jesteście na tyle dojrzali, by wiedzieć, że „nie należy tego robić samemu w domu”, to to jest komiks skrojony na wasze biedne potępieńcze dusze. Ta nieskrępowana swoboda Gert do likwidowania wszystkiego, co jest irytujące wokół niej, pozwala doznać katharsis każdemu, kto chciałby pozbyć się ze swego otoczenia wszystkich zakłamanych, słodkich gęb, które musi czasem oglądać. Nie należy natomiast w „I żyli długo i burzliwie” doszukiwać się żadnego głębszego i moralnie usprawiedliwionego sensu, na tę całą krwawą jatkę, którą urządza bohaterka o dziecięcym obliczu. Czasami nawet akcja bywała dla mnie zbyt obrzydliwa wizualnie, ale teksty, które przewijały się w chmurkach rekompensowały estetycznie nieapetyczne doznania. Liternictwo, słownictwo, humor i kalki językowe okazały się mistrzostwem, które nie jeden raz wywołały banana na moich ustach. Nie miałam możliwości porównania edycji polskiej z oryginalną w całości, ale te fragmenty plansz, które dostępne są w sieci, pozwoliły naprawdę docenić zarówno humor oryginału, jak i kunszt tłumaczenia Marcela Szpaka.
Niecierpliwie czekam na kontynuację mocnej dawki krwawych przygód Gert.
Ziemia złych uroków
Seria FABRYCZNA ZONA, a szczególnie „pomarańczowy trójkąt” S.T.A.L.K.E.R.A. to już marka sama w sobie. Książki z serii bardzo szybko zyskały rzesze wiernych fanów i w bardzo krótkim czasie stały się kultowe. W 2013 roku Michał Gołkowski jako pierwszy wprowadził uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a na polski rynek, potem dołączył do niego absolutny klasyk – Wiktor Noczkin, pisarz zza wschodniej granicy, jeden z twórców scenariuszy do gry S.T.A.L.K.E.R. Kolejne premiery wyniosły na stalkerskie salony takie nazwiska jak Krzysztof Haladyn i Sławomir Nieściur, którzy o swą pozycję wśród autorów z Zony nie muszą się od dawna martwić. W tym roku, z przytupem debiutowała Joanna Kanicka.
Tej jesieni Fabryczna Zona wzbogaci się o tytuł, który całą redakcję Fabryki Słów
i Fabrycznej Zony rzucił na kolana!
Mam na imię Zero
Parzyło. Ból był tak wielki, że nie potrafił powstrzymać krzyku. Nigdy jeszcze tak bardzo nie cierpiał. Wielokrotnie łamał sobie kości, wykonując wszystkie ćwiczenia. Gdy był chory lub się zranił, Madar zawsze była przy nim. Czuł, że jest jego rodziną. Kimś, na kim zawsze może polegać. Wspierała go, uczyła i czyniła lepszym. Tym razem nie mogła mu pomóc. Trafił na przeszkodę, której nie potrafił pokonać. Nikt nie mógł mu pomóc. Na początku padła elektryczność w jego Świecie. Zapadła ciemność. Nie wiedział co robić. Był tak bardzo przerażony, aż w końcu otworzył sekretne drzwi, których nigdy wcześniej nie widział. Przeszedł przez nie i trafił do jakiegoś dziwnego miejsca. Biały puch parzył go swym zimnem w bose stopy, dziwny podmuch z klimatyzacji, której tak naprawdę nie było widać, szargał jego włosy. W tym dziwnym miejscu było tak bardzo czysto. Musiał znaleźć Madar. Tylko ona mogła mu pomóc. Pamiętał, że po kilku kwadransach nie miał już siły iść dalej. Padł na zabrudzony puch i zamknął oczy. Nie potrafił ich już otworzyć, ale wtedy przez resztki świadomości poczuł, że ktoś jest przy nim. Usłyszał głos. Kogoś dziwnego, obcego. Bał się. Nie miał sił się bronić. Zapadł w sen. A teraz, obudził się i został zraniony. Ta osoba. Kobieta... Położyła swoją dłoń na jego ramieniu. Zabolało. Nigdy nikt go nie dotykał. Nigdy przy nim nikogo nie było. Myślał, że jest sam, a tu nagle zobaczył kogoś jeszcze...
Twórczość Luigi'ego Ballerini nie była mi znana. Przyznam z ręką na sercu, że jeszcze nigdy nie słyszałam o tym autorze. Kiedy zobaczyłam, iż na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka o zachwycającym opisie (musicie mi wybaczyć, ale historie, w których nastoletni bohater mimo lat zaniedbań, zyskuje możliwość nowego życia, fascynują mnie od dzieciństwa) i intrygującym, a zarazem z lekka dziwnym tytule ,,Mam na imię Zero", postanowiłam, że muszę się z nią zapoznać. Oczekiwałam powieści, która wywoła we mnie wiele emocji. Zszokuje, ale również pokaże, że zawsze istnieje wyjście z beznadziejnej sytuacji. Czy spełniła moje wymagania? Zapraszam do zapoznania się z recenzją!
,,Nie wymazuje się niczego z własnego życia, niczego nie wyrzeka. Sens ma cała historia, nie tylko jej kawałek.
I każde zakończenie bez początku robi się niezrozumiałe."
Zero nigdy jeszcze nie dotknął żadnej żywej istoty, nie doświadczył zimna ani gorąca, nie wie, co to wiatr i śnieg. Żył w Świecie, strzeżonej przestrzeni, gdzie został wyszkolony do pilotowania wojskowych dronów. Jego przewodniczką była Madar: głos, który go nagradzał i pocieszał. Kiedy pewnego dnia w Świecie zapadła ciemność, Zero uznał, że to nowy sprawdzian jego umiejętności. Zdołał wydostać się na zewnątrz. Do prawdziwego świata, w którym występują śnieg i mróz, a komunikacja nie odbywa się za pośrednictwem ekranów dotykowych... Czy nauczy się w nim funkcjonować? Niełatwo zapomnieć, jak się zostało wychowanym...
Wirtualny Świat, złożony z nieprzerwanej gotowości, intensywnych szkoleń i realizowania celów. Mimowolna ucieczka i zderzenie z rzeczywistym światem.
Zero musi wybrać. Wrócić? Zmierzyć się z nowym życiem? Co jest właściwe? I do jakiego świata naprawdę należy?
,,Dum, dum, dum.
Du, dum, dum.
Dum, dum, dum.
Teraz to już naprawdę jest za głośno, otwieram oczy.
NIE, NIE RÓB TEGO.
Otwieram."
Zero nigdy nie widział żadnej żywej istoty. Nigdy nie poczuł dotyku kochającej dłoni. Nikt się nim nie zajmował ani przytulał. Miał tylko Madar - głos, który towarzyszył mu we wszystkich etapach życia, które przeżył. Jego jedyna rodzina. Jedyna istota, z którą mógł porozmawiać. Choć teoretycznie przeczuwał, że gdzieś są inni, bał się ich. Madar zawsze powtarzała, że osoby, które raz na jakiś czas przychodzą posprzątać jego Świat, są niebezpieczne. Nie mógł z nimi rozmawiać ani nigdy ich nie widział. Gdy przychodzili, musiał wychodzić do swojego pokoju. Nie mógł z niego wyjść bez pozwolenia.
Zero stał się narzędziem w rękach kogoś, kto oczekiwał od niego pełnego wyszkolenia z zakresu wojny. Ten chłopiec stał się żołnierzem, choć o tym nie wiedział. Prawdopodobnie nigdy nie poznałby prawdziwego świata, gdy nie to, że pewnego dnia w Świecie zapadła ciemność...
Nastolatek nie wiedział, co robić. Jeszcze nigdy nie pozostawał sam. Madar zawsze przy nim była, a tu nagle wszystko się zepsuło. Sądząc, że to sprawdzian nowych umiejętności, Zero postanowił znaleźć wyjście i w ten sposób trafił do dziwnego, przerażającego miejsca, gdzie jego bose stopy zagłębiały się w lodowatym białym puchu, a zimno wychładzało jego ciało. Ogłuszająca pustka, żadnych ekranów dotykowych. Przedziwne miejsce rodem z koszmarów. Czy Zeru uda się przetrwać w świecie, który znał tylko ze starych filmów? Czy na jego drodze stanie ktoś, kto odmieni jego całe życie? Jedno jest pewne! Ci, którzy zamknęli go w Świecie, wiedzą, że znalazł wyjście i nie zawahają się przed niczym, aby go odzyskać...
,,Nic nie pamiętam... Chociaż nie, pamiętam, że było ciemno, śnieg kuł w stopy, ekran dotykowy nie działał i pamiętam jeszcze okropny strach, który zalągł mi się w głowie. I tę masę powietrza ciągnącego się bez końca."
Miałam duże oczekiwania co do powieści stworzonej przez pana Ballerini. Przygotowałam się na istny rollercoaster emocji, który zwali mnie z nóg oraz historię ukazującą przemianę człowieka o 180 stopni. Spodziewałam się, że Zero w ciągu kilku chwil zrozumie, że całe życie był oszukiwany i z pomocą pewnych ludzi rozpocznie nowe życie, walcząc w dorosłości z organizacją, która mu to uczyniła. Tymczasem dostałam powieść opowiadającą o największej z potrzeb - kontaktu z drugim człowiekiem oraz strachu przed tym, co nieznane. Główny bohater nie może pogodzić się z tym, że istnieje inny Świat, który tak naprawdę nie znajduje się w sterylnym pomieszczeniu, tylko na łonie natury. Zero boi się tego, co nadejdzie. Do ostatniej chwili sądzi, że organizacja była dobra, a to, co mówią mu ci dziwni ludzie, którzy nie powinni istnieć to same kłamstwa. Zamiast mocnej powieści opowiadającej o walce ze złem, dostałam emocjonującą, piękną w swoje delikatności książkę skupiającą się na aspekcie psychologicznym postaci, jej obawach, strachach oraz nadziejach. ,,Mam na imię Zero" to pozycja dla tych, którzy pragną krótkiej powieści dającej wiele do myślenia, ale zarazem niezwykle intrygującej w swojej prostocie.
,,Nie, nie mogę wierzyć w ani jedno słowo. To wszystko kłamstwa, brednie, zmyślone historie."
,,Mam na imię Zero" to świetnie napisana powieść skupiająca się na badaniach zachowania osoby/ chłopca, który nigdy nie miał kontaktu z drugim człowiekiem i został wyszkolony na ponad przeciętnie inteligentnego żołnierza, a który w wyniku jednej awarii trafia do prawdziwego świata. Te nowe miejsce go przeraża. Nie potrafi w nim odnaleźć samego siebie. Choć widzi, że słowa Madar to same kłamstwa, to czuje wielki strach na myśl, że jego dotychczasowe życie tak naprawdę nie było życiem. Łudzi się do ostatniej chwili, mając nadzieję, że to tylko zły sen. Koszmar, z którego niedługo się obudzi. Mogę z czystym sumieniem polecić tę powieść osobom pragnącym czegoś nowego. Historii, która powoli rozbudzi wyobraźnię i zachęci do zagłębienia się w ludzki umysł. Polecam!
Młoda krew
“Młoda krew” Wojciecha Wójcika to thriller z CIA, wywiadem wojskowym i polską historią w tle. Jej główny bohater - Michael - to chłopak wychowany w dwóch kulturach. Jako czterolatek opuścił z matką Polskę i dzięki matce zachował polską tożsamość i znajomość języka. Dzięki temu - jako tłumacz - rusza z doświadczonym oficerem amerykańskiego wywiadu oraz agentką CIA do Polski, szukać tajemniczego “Josepha” - zdrajcy przekazującego Rosjanom tajemnice NATO. Przy okazji budzi demony z własnej przeszłości.
Co z tego wyniknie - warto przeczytać. Wojciech Wójcik rozwija się bowiem jako autor i “Młoda krew” jest godną następczynią “Jeziora pełnego łez”. Wprawdzie konsekwentnie narracja przeprowadzona jest w pierwszej osobie, ale tu akurat jakoś specjalnie to nie przeszkadza. Być może to efekt ogólnej sympatii jaką wzbudza sam Michael. Chłopak, dla którego Ameryka stała się domem, ale który mimo wszystko ma dużo szacunku dla Polski i jej historii najnowszej. Nawet pomimo tego, że ta historia wcale łatwa nie jest. Zimna wojna, służba bezpieczeństwa, wojsko, potem czasy przemian i brudnych interesów. Wojciech Wójcik cały ten galimatias zebrał w zgrabną, ciekawą, a przede wszystkim trzymającą w napięciu powieść. I chociaż poddał się manierze wprowadzenia do powieści super agentki, radzącej sobie nawet z kilkoma bandziorami na raz, to spokojnie można mu to wybaczyć. W czasach galopującego feminizmu i ogólnej poprawności takie wątki chyba są już obowiązkowe. Inna rzecz, że sama Agnes naprawdę uroczo prezentuje ludzkie cechy, jak zazdrość chociażby.
Momentami akcja jest dość naiwna, fakt. Taka w stylu “zabili go i uciekł”. To też dość charakterystyczne dla autora i chyba z powieści na powieść razi coraz mniej. Ot, taki urok Wójcika. Kto wie - może nawet jego znak rozpoznawczy na przyszłość.
Całą powieść czyta się lekko. To też charakterystyczne dla autora. Ma on dar “lekkiego pióra”, który sprawia, że tak naprawdę te 617 stron można pochłonąć w trzy dni. I to nie zaniedbując innych, bardziej przyziemnych obowiązków. Co więcej - im dłużej czytałam, tym bardziej łapałam się na tym, że chętnie zobaczyłabym ekranizację. Z takim Jakubem Gierszałem w roli Michaela na przykład. I jestem przekonana, że wówczas polskie kino zyskałoby naprawdę dobry thriller.
Mroczny duet
Lubię historie, które oprócz przyjemności samego czytania, dają mi do myślenia, przywołują problemy bardziej ogólnoludzkie, pytania o sens życia. Dylogia Victorii Schwab idealnie oddaje tego typu powieści. W pierwszym tomie, Okrutnej Pieśni na kartach ciekawej i wciągającej historii autorka przemyciła pytania o ludzkie zbrodnie i granice człowieczeństwa. W "Mrocznym Duecie" również odnaleźć można pytania dotykające każdego człowieka.
Pierwsze spotkanie Kate i Augusta zmieniło wiele w każdym z nich. Po pół roku zarówno bohaterowie jak i miasto stoją w zupełnie innym miejscu. Kate, teraz prawdziwa łowczyni potworów, stara się zapomnieć o Prawdziwości i swojej przeszłości. August przestał walczyć ze swoją naturą, stając się przywódcą polującym na potwory. Wszystko znów wywraca do góry nogami pojawienie się nowego potwora, najbardziej niematerialnego, jednocześnie przerażającego w swojej naturze.
Kate i August, których poznaliśmy w pierwszym tomie, powoli przestają istnieć. Wydarzenia, których doświadczyli, ich zmagania ze sobą i światem, wszystko wywarło znaczący wpływ na ich psychikę i postępowanie. Ale ta zmiana może okazać się tylko otoczką, bo wewnątrz wciąż istnieją silne postacie, które nie poddają się otoczeniu, podążają jedynie sobie znanymi ścieżkami, walcząc ze sobą i światem. Ich rozłąka, wyjazd Kate do Dobroczynności, jej tamtejsze doświadczenia, wszystko to jest ciszą przed burzą, która zbliża się bardzo szybko.
Autorka postawiła na spokojny początek, rozdzieliła ścieżki bohaterów, żeby dać nam chwilę oddechu, wszystko to zmierza w jednym, słusznym kierunku. Wydarzenia powoli nabierają rozbiegu, znów przecinając ścieżki Kate i Augusta.
Podczas tych wydarzeń powoli zaczynają klarować się kolejne pytania, które stały się dla mnie wyraźnym tłem tej historii: Czy nasze wybory definiują naszą przyszłość? Czy błędne kroki ciągnąć się będą już zawsze? Ludzie się zmieniają, często ucząc się na własnych błędach. Czy można oceniać innych i ich uczynki? I ostatnie, czy zło wyrządzone w obronie powinno być tak samo karane? Autorce udało się zawrzeć te pytania w tle wydarzeń, tak, że nie są natrętne, a jednocześnie zmuszają do przemyślenia wielu spraw.
„Tam gdzie byli ludzie, tam był bałagan. Definiowało ich nie tylko to, co robili, ale również to, co mogli zrobić, w innych okolicznościach. Definiowało ich to, co zrobili, i czego niezrobienia żałowali; podjęte decyzje i te, które najchętniej by cofnęli. Oczywiście nie dało się wrócić do przeszłości - czas płynął wyłącznie do przodu - ale ludzie mogą się zmienić.
Na gorsze.
Albo na lepsze."
Walka Kate z własnym słabościami i chęć pomocy innym, staje się pierwszą naturą dziewczyny. To właśnie te kwestie sprawiają, że wraca do miasta i staje przed drzwiami OSF. Jako Harkerówna nie może liczyć na miłe przyjęcie, a jednak nie poddaje się. Nowa społeczność nie chce się do niej zbliżyć, jedynie August odnajduje w niej dziewczynę, którą miał okazję poznać bliżej.
Wizja przedstawiona przez pisarkę pokazuje świat na krawędzi, ciemny, brutalny i niebezpieczny. Ciężko w nim przeżyć zwykłemu człowiekowi, to raczej silne jednostki są w stanie przetrwać. Zarówno te dobre jak i złe, które tworzą ten świat pod siebie i swoje wyobrażenie.
"Mroczny Duet" jest ciekawą kontynuacja poprzedniego tomu, zadaje inne pytania i pokazuje inne zachowania bohaterów. Autorka nie daje wytchnienia aż do ostatniej strony, właśnie wtedy przedstawiając najwięcej wydarzeń, które przetaczają się w tempie lawiny. Jak skończy się ta historia, musicie sami się przekonać. Mnie lekko przygniotła, jednocześnie jednak, każde inne zakończenie byłoby zbyt odrealnione. Ta historia warta jest poznania.
Zanim zawieje wiatr
Podróż, która ma odmienić twoje życie. Ludzie tak odmienni i nieprzewidywalni stają się jedynymi kompanami. Majaki ze starej legendy i skarb dający władzę. Tylko jaka jest cena tej władzy? Kto pierwszy zdradzi i spróbuje sam zawładnąć światem? Czemu prawdziwa nauka zasłonięta przez cienie pozostaje niewidoczna? Ile jesteś w stanie poświęcić w drodze ku władzy?
Wiele wieków temu, gdy chciwość wyszła przed szereg, ucierpiały królewskie ziemie. Dziś spopielenie i wydarzenia sprzed wieków to zatarte wojenne wspomnienia. Jednak wciąż żywa pozostaje legenda o kamieniach Lyshanach i ich mocy, które miały zapewniać potęgę. Wiele lat później wiedziony słowami nieznajomego w kapturze Yun decyduje się opuścić wioskę i wyruszyć w podróż. Na swej drodze spotka młodą Alchemiczkę Minę oraz Skrytobójcę Garetta. Podróż po Czterech Krainach dla tak osobliwej grupy okaże się niebywale niebezpieczna, a jakże odmienne motywy poszukiwania legendarnych kamieni nie pozwolą na swobodę i pełne zaufanie. Zdrada czai się dookoła, pytaniem jest, kto zdradzi jako pierwszy.
Urzeczona okładką i zachęcona porywającym, choć ciut tajemniczym opisem z radością sięgnęłam po tę cegiełkę. Cóż tu dużo mówić, książka jest spora i miałam nadzieje, że historia nie tylko obiecuje masę emocji, ale również je zapewnia. Czy tak było?
I tak i nie. Sam pomysł na fabułę, kreacja bohaterów i misternie stworzony świat były elementami porywającymi i spełniły moje oczekiwania. Jednak radość z poznawania historii momentami zaburzały zbyt długie i dość nudne opisy. Nie sądzę, by zmniejszenie ich liczby odebrałoby fabule cokolwiek. Raczej przyspieszyłoby tempo akcji i pozwoliło na całkowite skupienie się na jakże ciekawych wątkach.
A tych tu nie brakuje. Autorka ma ciekawy styl, bardzo obrazowy i poprawny. Czasami zbyt dokładny, jednak mam wrażenie, że spowodowane jest to chęcią dokładnego wyjaśnienia wszystkich piętrzących się zdarzeń i zobrazowanie zależności między przeszłością i teraźniejszością. Skupmy się jednak na całokształcie, gdyż dostajemy do rąk ciekawą fantastykę z sympatycznymi bohaterami. Pełno w niej przygód, niewyjaśnionych zdarzeń, bestii i dzielnych rycerzy. Jest również chciwość, zazdrość, kłótnia dwóch braci doprowadzająca do wielkiej wojny. Podróż po kamienie mające dać władze to równocześnie wyprawa obcych ludzi muszących ze sobą współpracować, by przetrwać i osiągnąć cel.
To trochę powieść drogi, bohaterowie przemierzają świat, w poszukiwaniu jednej rzeczy, którą każde z nich chce dla siebie. Ich wędrówka pozwala czytelnikowi na wciągnięcie się w atmosferę powieści i czerpanie przyjemności z czekających przygód.
Książka ta ma kilka mankamentów, jeśli jednak skupić się na tym, co dobre, to plusy z pewnością przeważą nad drobnymi uchybieniami, a sama historia zainteresuje nie jednego fana magii, bestii i rycerzy. Każdy z bohaterów, choć na chwile przykuje waszą uwagę i da się polubić. Ich różnorodność niweluje nudę a dobre odwzorowanie cech charakteru, czyni ich naturalnymi i żywymi.
Nie bez niedociągnięć i błędów, jednak z potencjałem. Historia o tym, jak ważne jest niepowielanie błędów innych, jak ciężko jest się oprzeć chciwości i jak ważne jest zaufanie, wiara w innych i ciągłe szukanie dobra w sobie.
Księżna jeleń
Księżna jeleń to wyprawa w poszukiwaniu naszych wewnętrznych demonów, a także refleksja nad władzą, zniewoleniem i wolnością.
Po wielkim popisie narracyjnym, jakim była powieść Lśnij, morze Edenu, w swojej nowej książce Andrés Ibánez zagłębia się w świat średniowiecznej fantastyki, żeby opowiedzieć historię Hjalmara, ucznia czarnoksiężnika, oraz jego spotkania z fascynującą księżną Pasquis. I oto ukazuje się naszym oczom osobny świat, żywy w każdym szczególe: ludne miasto Irundast, nad którym góruje Wieża Magów, gdzie mieszkają piękna Olcha, król Urbán i arcymag Saamsar de Olden, a dalej całe uniwersum nieogarnionych imperiów, fanatycznych religii i prastarych legend. Znajdziemy tu kolejne etapy magicznych wtajemniczeń, wielką miłość, długą podróż, niekończącą się wojnę. A przecież ten świat z obłoków i wyobraźni boleśnie przypomina nasz własny.
Detektyw - sukces
Premiera Detektywa: Kryminalnej Gry Planszowej
26 września swoją premierę miał Detektyw: Kryminalna Gra Planszowa. Od razu cały nakład gry został wyprzedany przez wydawnictwo.
Gra nie jest już dostępna w Sklepie Internetowym Portal Games, ale można ją nabyć w dobrych sklepach z grami planszowymi, zarówno online, jak i stacjonarnie. Jednocześnie Portal Games chciałoby zapewnić, że dodruk gry jest w toku.
Detektyw to kolejna - obok obsypanych nagrodami Robinsona Crusoe czy Osadników: Narodziny Imperium - głośna na całym świecie premiera studia developerskiego z Gliwic. W ostatnich miesiącach tytuł zdominował amerykańskie zestawienia najbardziej oczekiwanych gier planszowych roku (tzw. The Most Anticipated Game of the Year) publikowane przez najważniejsze serwisy i blogi branżowe.
NOWE PRZYGODY STARYCH BOHATERÓW
NOWE PRZYGODY STARYCH BOHATERÓW
Blisko po 30 latach,
nowa pierwsza pełnometrażowa historia Kajko i Kokosz
Tworzone przez wspaniałego scenarzystę i rysownika Janusza Christę (1934–2008) przygody dwóch słowiańskich wojów są od dziesięcioleci jedną z najpopularniejszych polskich serii komiksowych. Teraz Kajko i Kokosz, po śmierci autora, powracają w pierwszej pełnometrażowej historii „Królewska konna”! Kontynuacji kultowego komiksu podjęli się Maciej Kur (scenariusz), Sławomir Kiełbus (rysunki) i Piotr Bednarczyk (kolor), którzy podeszli do zadania z miłością i pasją. Tego wydarzenia fani Kajka i Kokosza nie mogą przegapić! Premiera albumu już w listopadzie br. nakładem wydawnictwa Egmont.
Magia zabija
- Kiedy proponowałeś mi ten interes, myślałeś, że będę siedzieć w biurze przez cały dzień piekąc ciasteczka?
- Nikt nigdy nie umarł zastrzelony przez ciasteczko.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz!*
Bycie samotnikiem ma swoje plusy, jednym z nich jest przywilej niemartwienia się o nikogo. Jesteś tylko ty, więc tylko ty się narażasz, tylko ty odniesiesz rany, tylko ty umrzesz... Nic ani nikt cię nie rozprasza, jesteś sobie sterem i okrętem. Inaczej jest, gdy zaczyna ci na kimś zależeć, czujesz odpowiedzialność i strach przed utratą, nie myślisz pierw o sobie, tylko chronisz co twoje. Czy warto nawiązywać więzi?
Kate w końcu ryzykuje i wiąże się z Jego Futrzastością, o przepraszam, Władcą Bestii. Odchodzi też od Zakonu i próbuje na własną rękę rozkręcić swoją firmę. Nie idzie jej to tak, jakby sobie życzyła, ale się nie poddaje. Spokój i nuda stają się odległym wspomnieniem, gdy jednego dnia Kate pomaga Panu Umarłych, zatrudnia swoją przyjaciółkę Andree i przyjmuje swoje pierwsze zlecenie od tajemniczej kobiety. Szybko okazuje się, że Atlancie i jej mieszkańcom ponownie zagraża wielkie niebezpieczeństwo, a Kate teraz nie walczy tylko za siebie, ale i za tych, których kocha. Czy starczy jej czasu? Jakie tym razem straty poniesie?
Za każdym razem, gdy sięgam po kolejne tomy Kate Daniels wiem, że czeka mnie kilka godzin świetnej zabawy. Magia zabija zbiera różne oceny i ja sama przez chwilę miałam lekkie obawy, ale ostatecznie stwierdzam, że ta część nie zawodzi.
Pisanie serii jest ryzykowne, w końcu kończą się pomysły, może spaść poziom, a fabuła robić się kopią poprzednich tomów. Ilonie Andrews to jednak nie grozi, znaczy ok, jest tu powtarzalność zdarzeń (chociażby ciągłe wpadanie Kate w kłopoty, problemy z rodziną). To wszystko jest jednak tak przedstawione i wplecione w szereg innych wydarzeń okraszonych zabawnymi lub wzruszającymi momentami, walkami, odkrywaniem tajemnic, że doprawdy nijak to nie wpływa na odbiór czytanej książki. Fabuła jak zwykle wciąga od pierwszych stron i trzyma w swoich szponach do samego końca, zapewniając nieprzewidziane zwroty akcji, odkrywając nowe elementy układanki oraz zasypując kolejnymi niewiadomymi. Magia zabija pomimo tego, że to już piąty tom nie obniża poziomu serii, a idealnie go podtrzymuje.
Jeśli chodzi o postacie, to mogę się powtarzać, ale uwielbiam Kate. Nie jest jak większość bohaterek. Ona pali się do walki, samodzielność to dla niej jak oddychanie. Jest uparta i ciężko ją przekonać do zmiany zdania, tak samo jest z tym że może mieć bliskie sobie osoby i na nich polegać i korzystać z ich pomocy. Curran też się nie zmienił i chyba nawet nie chcę, by do tego doszło, bo kocham ich sprzeczki i to jak na siebie działają. Każdy bohater ma w sobie coś takiego, że wydaje się realny i taki żywy. Często zaskakują i sprawiają, że muszę zmienić o nich wyrobione już zdanie.
Magia zabija to kontynuacja, która mnie nie zawiodła, chociaż przez chwilę bałam się, że Ilona Andrews pójdzie w dramacik miłosny. Na szczęście tak się nie stało, ponownie dostałam powieść, która wciąga od pierwszych stron i utrzymuje w napięciu do samego końca. Mnóstwo humoru, walki i magii, urban fantasy, któremu nie mam nic do zarzucenia. Uwielbiam ten duet pisarski za ich sarkastyczne poczucie humoru, zamiłowanie do mitologii, magii, plątania i zaskakiwania. Ani przez chwilę nie nudziłam się w trakcie czytania i chętnie ponownie powrócę do tej części.
Polecam wszystkim sympatykom Kate Daniels lub samego gatunku Urban fantasy, zapewniam, że nie będziecie zawiedzeni. Magia zabija to porządna dawka dobrego humoru, niebezpiecznych walk, mitologii i tajemnic czekających na ich odkrycie.
- Jestem zmęczona. Znowu boli mnie kolano i próbuję teleportować się na górę.
- Hm, Kate, nie możesz tego zrobić
- Wiem. Ale bardzo mocno próbuję. Dasz mi znać, jak zacznę blednąć?*