Rezultaty wyszukiwania dla: 12
Tom czwarty Koła Czasu już niebawem w sprzedaży!
Strażnicy Galaktyki #02: Jeźdźcy na niebie
Gerry Duggan swoim albumem „Brak porozumienia” zaliczył bardzo dobre otwarcie nowych przygód Strażników Galaktyki w ramach cyklu Marvel Now 2.0. Sprawdźmy, czy kontynuacja czyli album „Jeźdźcy na niebie” również trzyma wysoki poziom.
Małym minusem pierwszego tomu był fabularny chaos. Częściowo powodem tego było niechronologiczne zestawienie zawartych w nim zeszytów. Drugi album uzupełnia braki, gdyż w jego skład wchodzą nieparzyste zeszyty z „All-New Guardians of the Galaxy”: #3, #5, #7 i #9. Ponadto zawiera on dwa: #11 i #12, które są już bezpośrednią kontynuacją fabuły.
W pierwszych czterech zeszytach Duggan skupia się na solowych przygodach poszczególnych członków Strażników Galaktyki. Rozpoczynamy od historii Gamory, której to cząstka została uwięziona w Kamieniu Duszy. Spotyka ona tutaj nie tylko dusze innych poległych bohaterów, ale również starszą wersję samej siebie. Ten krótki epizod rzuca nowe światło na przedstawioną w poprzednim albumie obsesję najniebezpieczniejszej kobiety w Galaktyce na punkcie jednego z Kamieni. Opowieść ta utrzymana jest w dość mrocznym i niepokojącym klimacie.
Następnym bohaterem jest Star Lord. Peter podczas kradzieży części do mecha, którego buduje Rocket, uszkadza swoją kasetę magnetofonową. Szuka więc teraz sposobu, aby wrócić na Ziemię do lat 80. w celu ponownego nagrania składanki największych hitów Johna Lennona. Szybka i przyjemna w odbiorze kosmiczna historia ukazuje Quilla trochę w innym świetle - jako sentymentalnego człowieka, który dla ukochanej muzyki jest w stanie wiele uczynić.
Dwie kolejne historie rozwiązują największe zagadki, które pojawiły się w poprzednim albumie. W zeszycie #7 mianowicie zostaje wyjaśnione, skąd nagle Drax stał się pacyfistą i za wszelką cenę unika agresji. Zeszyt #9 wyjaśnia dlaczego Groot jest ciągle mały i przestał rosnąć oraz jaki w tym udział miał Rocket. Obu historiom Duggan nadał dość poważny ton, a wątek człekokształtnego drzewa naprawdę chwyta za serce.
Przedostatni rozdział tego albumu, czyli zeszyt #11 to bardzo ciekawa geneza tajemniczego członka Bractwa Raptorów – Szpona-R, którego to mieliśmy okazję już poznać w poprzednim tomie. Historia ta ukazuje nam jego powiązania z Korpusem Nova, którego wielki powrót był wcześniej zapowiadany.
Na zakończenie albumu wracamy do głównego wątku serii, czyli poszukiwania przez Strażników Galaktyki wszystkich zaginionych Kamieni Nieskończoności. Choć nie mamy tutaj tym razem dynamicznej akcji, to historia ta nadrabia dużym poczuciem humoru. Szczególnie że swój udział w niej zaliczyły takie gwiazdy z uniwersum Marvela jak Deadpool, Ant-Man, Cable czy Doktor Strange.
Podobnie jak zróżnicowane są wszystkie zawarte w tym albumie historie, tak również zróżnicowana jest oprawa graficzna. Za rysunki odpowiadało łącznie siedmiu grafików, kolejno: Frazer Irving, Chris Samnee, Greg Smallwood, Mike Hawthorne, Terry Pallot, Roland Boschi, Rod Reis. Dzięki temu każda część została zaprezentowana w innym stylu. Np. Irving w mrocznie zobrazował Gamorę uwięzioną w Kamieniu Duszy, Samnee oldschoolowo idealnie wpasował się w sentymentalny powrót Petera do lat 80. Mi osobiście najbardziej do gustu przypadł styl Hawthorne’a i Pallota, czyli ich piękna wizualizacja przygód Groota i Rocketa.
„Jeźdźcy na niebie” to idealne uzupełnienie głównego wątku rozpoczętego w poprzednim „Braku porozumienia”. Bardzo dobrym posunięciem było ostatecznie zebranie nieparzystych zeszytów w osobnym tomie, gdyż dzięki temu poprzedni stworzył spójną fabułę (choć trochę to spotęgowało odczucie małego chaosu). Tutaj zaś Duggan skupił się na indywidualnych historiach i problemach poszczególnych bohaterów Strażników Galaktyki. Lekko prowadzone opowieści, wartka akcja oraz humor to nadal niezmienny wyznacznik tego cyklu. Z czystym sumieniem mogę polecić ten album, podobnie jak poprzedni, nie tylko fanom Marvela, ale i adeptom komiksowych historii czy osobom znającym Strażników Galaktyki tylko z MCU i ekranów kin.
Frigiel i Fluffy, Sami najlepsi
To już drugi tom niesamowitych przygód miencraftowych bohaterów: Frigiela, jego psa Fluffiego i przyjaciół Alice i Abla. Tym razem komiksową wersję także narysował i pokolorował Minte. Choć świat Minecrafta musi być kwadratowy, to rysownik nadał mu więcej kolorów, a nawet nieco mniej toporne kształty, dzięki czemu możemy cieszyć oko całkiem szczegółowymi, przypominając sobie wokselowy pierwowzór gry, rysunkami. Jednak czy tym razem fabuła bardziej wciąga niż w pierwszym tomie?
Nasi bohaterowie wprawdzie rozwiązali w poprzedniej części dość tajemniczą zagadkę, jednak wcale nie sprawiło to, że stali się rozpoznawalni. Nawet gorzej – nikt nie wierzy, ze to ich sprawka, wszak są tacy młodzi. Wychodzi na to, że do prawdziwej sławy potrzeba czegoś więcej niż jednorazowego osiągnięcia. Okazuje się, że jest taki turniej, który może zrobić z nich gwiazdę. W tym celu wyruszają do miasta Famouz, niesamowicie podobnego do Las Vegas połączonego z Hollywood. To tu znajduje się sala z posągami wszystkich znanych, gwiazd poprzednich turniejów.
O ile Alice za bardzo nie obchodzi sława, wszak ona chce być złodziejką, więc nie może być rozpoznawalna, a Abel za bardzo się wstydzi, by wejść na scenę, Frigiel to prawdziwa sceniczna bestia. Rozprawia się z kolejnymi zadaniami z palcem w nosie. Jednak nawet nie przypuszcza, że wygrany wcale nie będzie wygrany, bo cała ta maskarada jest podłym podstępem. Tymczasem Alice gdzieś przepada…
Liczyłam na to, że w drugim tomie dostanę więcej humoru, tego, który tak lubię z innej serii komiksowej opartej na minecraftowych mechanikach („Pamiętnik 8-bitowego wojownika”). Jednak jestem połowicznie ukontentowana. Owszem, otrzymałam znacznie ciekawszą historię niż w pierwszym tomie „Tajemnica zaginionych arbuzów”, ale nadal nie ma tu tego czegoś, co porywa. Fabuła jest dobra, ale nie powala oryginalnością, nie pozwala zrywać boków i nie zmusza do zaopatrzenia się w kolejne, zapowiedziane odsłony serii. Jest tylko poprawnie, a ja czekałam na coś więcej.
Świąteczne tajemnice. Najlepsze świąteczne opowieści kryminalne
Wigilijne opowieści
Noli me tangere!
Urzekła mnie jej okładka – utrzymana w czerni i bieli, na których tle doskonale wyróżniała się czerwona szata spowijająca ciało człowieka, prawdopodobnie kobiety. Zastosowanie takiej oszczędnej kolorystyki wywołało we mnie, jako przyszłym czytelniku, poczucie grozy, ale też ekscytacji przed nieznanym.
Historia zawarta w tej krótkiej, liczącej zaledwie nieco ponad dwieście stron powieści, toczy się w kilku różnych okresach historycznych. Z jej pomocą czytelnik ma okazję poznać Krzysztofa Tuczyńskiego de Wedel, lokalnego możnowładcę i krzewiciela wiary chrześcijańskiej. To on, chcąc zhańbić luterankę, mieszkającą na terenie jego majątku, zgwałcił ją, pozostawiając samą sobie w lesie. Dopiero poniewczasie dowiedział się, że nosząca imiona Maria Magdalena kobieta, była gorliwą katoliczką... Co ciekawe, prawie czterysta lat później, w tym samym miejscu, ktoś morduje młodą dziewczynę, która nie dość, że pośmiertnie została upozowana na świętej Marię Magdalenę, z obrazu znajdującego się w pobliskim kościele, to dodatkowo nosiła właśnie te dwa imiona!
Konstrukcja książki jest uporządkowana, ale przez to momentami nudna. Teraźniejszość – Przeszłość – Teraźniejszość. Jeśli autor poprzeplatałby te wątki nieco, opowieść zyskałaby z pewnością nieco więcej dynamiki. Przyznam szczerze, że chociaż uwielbiam wstawki historyczne, to wolę, aby dostarczano mi ich w małych porcjach, na poszczególnych etapach rozwoju współcześnie toczącej się akcji.
Drugim zgrzytem jest zakończenie powieści. Morderca wydaje mi się na siłę przypisany do tej okropnej zbrodni. Mimo przedstawionych powodów, ze względu na które dziewczyna „musiała” zginąć, jakoś w nie nie wierzę.
Jednak niech Was to nie zraża. Książka ma również wiele plusów. Język zastosowany przez autora jest lekki i przyjemny w odbiorze, a samą powieść czyta się szybko. Całkiem udanie wyszła również stylizacja językowa przenosząca czytelników w XVII wiek. Andreas Hoff zagłębił się w realia epok, które opisał w swojej historii. Perełką jest scena rozmowy polskiego szlachcica z przyszłą sułtanką – Hürrem i oczywiście niesławne kalesony posłane w prezencie królowi Polski.
Ciekawym zabiegiem było wplecenie losów Kościoła Katolickiego oraz wpływ na dzieje Europy (i nie tylko), jego machinacje i afery pedofilskie.
Bohaterowie są całkiem nieźle zarysowani. Pamiętajmy jednak, że na dwustu stronach trudno jest umieścić postacie wielowymiarowe z bogatą przeszłością i rozbudowanym zapleczem psychologicznym. Niestety, żaden z bohaterów nie utkwił mi jakość szczególnie w pamięci.
Podsumowując: Ciekawy kryminał z nieco rozczarowującym zakończeniem. Warty przeczytania ze względu na wątki historyczne, ale też nawiązania do dawnych, słowiańskich wierzeń.
Paprocany
Miałam okazję czytać kilka poprzednich książek Pauliny Świst, dlatego bez większej zachęty, zdecydowałam się sięgnąć po jej ostatnią powieść - „Paprocany”. Zdradzę, że kiedy rozpoczęłam lekturę, nie mogłam się od niej oderwać, obiecując sobie, że „skończę tylko ten rozdział i pójdę spać”.
Pierwszą rzeczą, jaka mnie zastanowiła to jej tytuł. Na szczęście Google pośpieszyło z pomocą, ujawniając, że jest to nazwa ośrodka wypoczynkowego w Tychach. Okładka nawiązuje głównie do tytułu, nie zdradzając niczego z treści i przedstawia pomost oraz idącą po nim kobietę. Umiejętnie dobrana fotografia w tym przypadku spotęgowała tajemnicę i emocje ukryte w treści.
W śląskich Tychach wybucha ogromny skandal – kilku policjantów pobiło i brutalnie zgwałciło jedną z prostytutek, pracujących w lokalnym burdelu. Wskazywany przez kobietę sprawca to wzorowy funkcjonariusz Krzysztof Strzelecki, który zostaje zawieszony w pracy. W jego niewinność wierzy jedynie przełożony, którego bratanica zniknęła w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Mając dużo wolnego czasu, główny bohater rozpoczyna śledztwo.
Styl Pauliny Świst jest specyficzny i wyrazisty. Łatwo go rozpoznać i polubić. Podoba mi się sposób, w jaki autorka dojrzewa, tworząc coraz to ciekawe historie. Bohaterowie, przynajmniej ci główni, to postacie nieoczywiste, mocno rozbudowane, a jednocześnie bardzo ludzkie. Mistrzostwem jest Zofia – pyskata pani adwokat. Podobał mi się w sposób, w jaki bohaterka, oczywiście z pomocą tworzącej ją pisarki, bawiła się własnym wizerunkiem, kształtując go wyłączenie na potrzeby sytuacji i otoczenia.
Książka reklamowana jest trzema hasłami: ”Ostry seks. Ostry język. Ostra jazda”. Sceny erotyczne faktycznie są, ale nie można ich nazwać przesadnie rozbudowanymi, ani wulgarnymi. Stanowią uzupełnianie akcji i całkiem naturalnie wpasowują się w akcję samej historii. Jeśli chodzi o język, nie zauważyłam zbytniego nagromadzenia słownictwa powszechnie uznawanego za obraźliwe. Moim zdaniem bardziej chodzi tu o sarkastyczne komentarze bohaterów, które doskonale wpasowały się w moje własne doświadczenia, dlatego uznaję je za jedną z największych zalet tej powieści. Co do ostrej jazdy – kilka wątków bez trudu da się przewidzieć, inne będą dla czytelników sporym zaskoczeniem.
Podsumowując: przyjemny, lekki kryminał z dużą dawką sarkazmu oraz specyficznego poczucia humoru, wzbogacony o kilka „pieprznych” scen.
Śreżoga
Władcy czasu
Mogą być drzwiami do innego świata, pocieszać i łagodzić smutek. Bawić i uczyć, rozgrzewać i studzić zarówno złość, jak i ekscytacje. Być dodatkiem do naszych działań lub stanowić ich podstawę. Książki. W historię w nich zapisane możemy nie wierzyć lub czerpać z nich pełnymi garściami.
Vitoria roku 2019. Nikomu nieznany autor skrywający się pod pseudonimem Diego Veilaz, publikuje powieść Władcy czasu. Wydarzenia w niej zawarte mają miejsce w średniowiecznej Vitorii i z miejsca podbijają czytelnicze serca. Unai López de Ayala- Kraken prowadzi kolejne śledztwo, które składa się z zagadkowych morderstw popełnianych zgodnie ze średniowiecznym modus operandi. Dotychczasowe wydarzenia łudząco przypominają te spisane na kartach powieści tajemniczego autora. Krok po kroku śledztwo zaczyna nabierać mocy i prowadzi Krakena wprost do wieży Nograro, którą od niemalże tysiąca lat nieprzerwanie zamieszkuje pierworodny rodu. Jego główny podejrzany cierpi na dysocjacje psychiczne, a każda kolejna poszlaka prowadzi inspektora w nieznane. Władcy czasu łączą się z jego przeszłością, czy jest na nią gotowy?
Vitoria roku 1192. Tu rozgrywa się pozornie odmienna historia. Legendarny hrabia don Vela właśnie wraca z wyprawy trwającej dwa lata, na której to wypełniał obowiązki powierzone mu przez króla Nawarry. Po powrocie nie czeka go jednak ciepłe przywitanie. Mężczyzna dowiaduje się, że podczas jego nieobecności jego brat zdążył mu odebrać narzeczoną. Co łączy oba okresy? Jak losy hrabiego mogą wpłynąć na wydarzenia kilka wieków później?
Cisza białego miasta kupiła mnie mnóstwem Hiszpanii, zagadkami i świetną kreacją postaci. Całość pochłaniałam z ciekawością. Teraz przyszedł czas na rozwiązanie wątków i spięcie dużą klamrą losów Krakena. Czy Władcy czasu przekonały mnie do siebie równie mocno, co poprzednie dwa tomy serii?
Mogłabym się przyczepić do rozciągania niektórych wątków, czy ciągłego popełniania błędów w śledztwach, jednak każde niedociągnięcie zdaje się tkwić w odpowiednim miejscu i świetnie współgrać z całością historii. Władcy czasu nie trzymają już w tak dużym napięciu, jednak wciąż wszechobecny jest klimat baskijskiej społeczności i przeszłości, która tym razem odegra w fabule sporą rolę. Autorka postawiła na nietypowe i dość ryzykowne połączenie gatunków i podwójną linię wydarzeń. Na szczęście wyszło nieźle. Czytelnik nie czuje się przytłoczony wątkiem historycznym, a wręcz chłonie go całym sobą. Z ciekawością śledziłam zarówno wydarzenia współczesnej Vitorii, jak i tej średniowiecznej.
Nie zabrakło też zagadek, poszlak i tajemnic, które połączone z klimatem tego rejonu Hiszpanii wypada świetnie. Jest lżej niż wcześniej, ale nadal czuć niepewność i lęk przed wydarzeniami, które ktoś z lekkością opisał, a drugi postanowił wprowadzić je w życie. Całość nie jest skomplikowana, ale czyta się ją z przyjemnością. Klimatycznie i szczegółowo przedstawiona powieść z pewnością się broni i jest godnym zakończeniem serii.
Bohaterowie
Nowi i ci już dobrze znani. Jak zwykle autorka wyważyła idealną proporcję w ich kreacji. Niesztampowi i realni zarazem. Czasem się gubią, popełniają masę błędów i uciekają przed problemami. To właśnie to czyni ich tak łatwymi do polubienia. Kraken z tomu na tom pokazywał ciut inne oblicze. Jego skomplikowana przeszłość odbijała się na jego pracy, jednak życiowo wypada dużo lepiej. Zresztą trzeba go poznać w każdej części i śledzić jego przemianę.
Tę część absolutnie pokochałam za historię rodów, ciągłość przekazywania zarówno genów, jak i losów poszczególnych jej członków. Zakorzenienie i siła rodziny plus niesamowicie realne przedstawienie realiów średniowiecza z pewnością stanowią mocną podstawę Władców czasu. Czuje jednak niedosyt. Wizja niespotkania już na kartach powieści Krakena trochę mnie smuci, a rozwiązanie zagadki, cóż, ciut naciągane, ale i tak dałam się porwać tejże opowieści całkowicie. Władcy czasu stanowią ciekawy i dość satysfakcjonujący finał trylogii, który zaraził mnie na nowo miłością do Hiszpanii i kryminałów.