Rezultaty wyszukiwania dla: humor
Grimms Manga #02
Baśnie braci Grimm są niezwykłe. Jednocześnie pełne piękna, niesamowitości i okrucieństwa. Przerażają i wciągają w swoją głębię. Trudno ich nie doceniać. Kei Ishiyama w tomach komiksu „Grimms manga" interpretuje je na swój własny, dość niecodzienny sposób. Szczerze żałuję, że tom drugi jest zarazem ostatnim.
Tym razem otrzymujemy cztery kolejne tytuły: „Królewnę Śnieżkę", „Kota w butach", „Żabią księżniczkę" oraz „Śpiewającego, skaczącego skowronka". Baśnie oczywiście przedstawione zostały z humorem i w możliwe jak najbardziej nietypowy sposób. Królewna Śnieżka zaprzyjaźnia się z malutkim krasnoludkiem o imieniu Światełko i razem psocą w lesie. Kot w butach przemienia się w straszliwego potwora, jeżeli pozwoli sobie na nadmierne wykorzystywanie magii. Nie chce tego jednak robić, ponieważ boi się, że jego ludzka rodzina przestanie go kochać. Księżniczka przemieniona w żabę nie zadowoli się jakimkolwiek księciem – ona chce prawdziwej miłości. Historia skowronka natomiast jest tak zagmatwana, że nawet nie będę próbowała jej streszczać, najwięcej chyba jednak ma wspólnego z „Piękną i bestią". W każdym razie spodobała mi się bardzo.
Oprócz dobrego humoru i ciekawej fabuły, manga ma w sobie coś jeszcze – genialną kreskę. Rysowana jest przecudnie. Zachwyciły mnie zwłaszcza kolorowe ilustracje z początku tomu. Także od strony graficznej jestem w niej zwyczajnie zakochana. Jedyne co mi się w tomie nie podobało to zbyt proste rozwiązania fabularne, oczywiste zakończenia i brak choć odrobinę bardziej skomplikowanych, nieprzewidywalnych rozwinięć akcji. Sądzę jednak, że te braki z nawiązką nadrabiają rysunki. Myślę, że nawet tylko dla nich warto przeczytać tą mangę.
Potwory, magię, królewny, królewiczów, baśniowe stwory, ponadczasową miłość – to wszystko, i znacznie więcej, znaleźć można w „Grimms mandze". Jej świat został zapożyczony z baśni braci Grimm, przerobiony na papkę i utworzony ponownie, o dziwo przy takim misz-maszu, z naprawdę dobrym skutkiem. Komiks niesie ze sobą przyjemny powiew świeżości, a historie wciągają i bardzo przyjemnie się je czyta. Postacie są ujmujące (naprawdę ciężko byłoby nie polubić Światełka czy Karola – niezwykłego Kota w butach) i z przyjemnością śledzi się ich losy. Lekturę mangi jak najbardziej polecam, bo jestem przekonana, że każdemu jest w stanie umilić nieco czas.
Carciphona #02
Drugi tom „Carciphony" rozpoczyna się podróżą. Uciekając przed gniewem króla, trójka przyjaciół postanawia szukać schronienia w Arenscurze u lorda Rae, który Weirin traktuje niczym własną córkę. Okazuje się jednak, że piękne miasto, będące pod jego władaniem, również ma swoje problemy. Z jakiejś przyczyny opanowała je plaga kocich bestii, które dopuszczają się drobnych kradzieży i innych przestępstw. Nie byłoby to może takie straszne, gdyby nie fakt, że są ich setki. Na dodatek nie czynią nic na tyle poważnego, żeby generał Des mógł temu zbrojnie zaradzić...
Manga coraz bardziej zaczyna przypominać mi „Final Fantasy". Grupa przyjaciół się powiększa, postacie stają się coraz zabawniejsze. Mimo groźnych sytuacji, klimat stał się pełen uroku i humoru. Do tego przygody bohaterów są żywcem wyjęte z gry RP; wypisz-wymaluj „Final Fantasy". Nie jest to jednak w najmniejszym stopniu wadą, ponieważ naprawdę uwielbiam tę serię i dzięki tym podobieństwom również „Carciphonę" przyjemnie mi się czyta.
Bardzo podoba mi się kolorowa wstawka na samym początku tomu, na której zostały umieszczone i opisane główne postacie z mangi. Uważam, że to był dobry pomysł. Rysunki z mangi również przypadły mi do gustu – choć przyznam, że niektóre są dość chaotyczne (zwłaszcza sceny walk). Inne jednak są bardzo dobrze zrównoważone. Pojawiają się zarówno komiczne i urokliwe, jak i zupełnie poważne, pełne emocji. Naprawdę polubiłam kreskę Shilin Huang i choć nie podoba mi się to, co reprezentuje sobą Keritzel, to w Veloce jestem po prostu zakochana.
Fabuła i pomysł na przygody są naprawdę interesujące. Akcja toczy się wartko, a w towarzystwie dziwnie dobranej paczki bohaterów nie sposób się nudzić. „Carciphona" to historia fantasy, w której nie brakuje humoru, ale momentami również tej niezbędnej w tego typu opowieściach powagi. Wszystko to w pięknym stylu okraszone zostało dużą dawką przyjaźni i wzajemnego przekomarzania się postaci oraz odsłanianą powoli tajemniczą przeszłością Veloce. Intrygująca jest również pojawiająca się od czasu do czasu postać Blackbird. W dalszym ciągu nie odsłoniła wszystkich swoich kart i nikt nie wie, co tak naprawdę czarodziejka ma na celu.
„Carciphona" to pozycja ciekawa i warta uwagi. Drugi tom jest jeszcze bardziej wciągający od pierwszego i czytelnik z przyjemnością poznaje świat, w którym zakazana jest magia. Okazuje się przy tym, że tylko ludzie nie mogą nią władać. Kocie czy psie bestie, to zupełnie co innego... Rzeczywistość pełna jest dziwacznych i niezwykle zabawnych stworzeń, a z każdą kolejną kartką dowiadujemy się czegoś nowego.
Podsumowując, w rysunkach z mangi bez trudu można się zakochać. Veloce to odważna, pewna siebie, tylko nieco samotna i wredna dziewczyna. Nie sposób się nudzić w jej towarzystwie. Komiks jak najbardziej polecam. Na czytelników czeka przygoda, którą zwyczajnie warto przeżyć!
The Breaker #02
Doczekałam się! W sklepach dostępny jest już drugi tom komiksu „The Breaker”. Właściwie to można nabyć już trzeci, ale w moje ręce obydwie części trafiły jednocześnie. Zdążyłam się już porządnie stęsknić za głupkowatym, czarnym i nieco pikantnym humorem koreańskiego scenarzysty Geuk-Jin Jeon.
Do szkoły Shi-woon’a przybywa znajoma nauczyciela Chan-Woo Hana. Z jakiejś przyczyny postanowiła zatrudnić się na stanowisku pielęgniarki. Główny bohater w dalszym ciągu dręczony przez rówieśników, pod okiem swojego mistrza nieudolnie próbuje doskonalić swoje umiejętności. W końcu, zdesperowany, przyjmuje tajemniczą tabletkę, która ma za zadanie uczynić z niego prawdziwego wojownika lub, ze znacznie większym prawdopodobieństwem, po prostu go zabić.
Szczególną cechą „The Breakera” są zakończenia każdego z tomów. Na ostatnich stronach pojawiają się drastyczne, pełne akcji, trzymające w napięciu sceny, które się urywają w kulminacyjnym momencie, by w następnej części, zostać kompletnie zlekceważonymi. Jeżeli autorzy chcieli wywołać uczucie irytacji, to cóż – udało im się perfekcyjnie.
Akcja w mandze toczy się coraz bardziej wartko. Pojawia się morze nowych bohaterów, zamieszanych w różne sprawy Chan-Woo Hana – zarówno z teraźniejszości, jak i przeszłości. Shi-woon oczywiście dzielnie pakuje się we wszystkie możliwe kłopoty, z każdą stroną ubarwiając fabułę komiksu. Postacie należą do kanonu tych zdecydowanie ciekawszych – kryją w sobie wiele tajemnic, a kierujących nimi motywów zazwyczaj bardzo trudno się domyślić.
Kreska koreańskiego rysownika Park’a Jin-Hwan jest niezwykle dynamiczna. Wymyślił ciekawy sposób na prezentowanie walk – pełne ruchu rysunki wrzuca na strony tomu niczym kliszę filmową. W drugiej części „The Breakera” zabrakło mi jedynie tych kilku kolorowych ilustracji, na które czasami przyjemnie popatrzeć.
Nieprzewidywalność mangi jest jej zdecydowanym plusem. Historia skierowana jest raczej do starszego czytelnika – obfituje w zboczone podteksty, wulgarny, dosadny język oraz brutalne sceny przemocy. W tym tytule nie sposób znaleźć sielankowych, łagodnych scen i fruwających dookoła kwiatków. Nic nie jest również czarno-białe, za to wszędzie widnieją różnorodne odcienie szarości.
„The Breaker” to akcja z domieszką fantastyki. Komiks typowo męski i to właśnie mężczyźni są głównym jego targetem (choć przyznaję, że mnie samą historia również zaciekawiła). Manga jest ciekawa i wciągająca, tomik bardzo szybko się czyta, a na koniec pozostaje niedosyt i ochota na kolejną część. Polecam!
The Breaker #01
"The Breaker" to pierwsza od wielu lat manhwa, jaka ukazała się na polskim rynku. Co to takiego i dlaczego nie „manga"? Otóż „manhwa" to ogólny termin, którym określa się komiksy pochodzenia koreańskiego. Są to zbiory inspirowane przez klasyczne sztuki Azji (zwłaszcza chińską). Technicznie manhwy przypominają mangę, przez co często są z nimi utożsamiane. Istnieje jednak zasadnicza różnica. Czyta się je jak książkę – od lewej do prawej, a nie odwrotnie jak to jest w systemie japońskim (co akurat, żeby było zabawniej, w przypadku polskiego wydania „The Breakera" się nie zgadza).
Lee Shi-woon jest uczniem koreańskiego liceum. Bezustannie prześladuje go grupa rówieśników. Niejednokrotnie jest oskarżany o wdawanie się w bójki, mimo że tak naprawdę to on jest ofiarą. Pewnego dnia w szkole pojawia się nowy nauczyciel, który w dość znaczący sposób odbiega od przyjętych norm. To właśnie on mówi chłopakowi, żeby wziął się w garść i postawił się swoim prześladowcom. Lee zapewne zignorowałby jego słowa, gdyby nie to, że staje się świadkiem ulicznej bójki, w której okazuje się, że Chun-woon – na pozór zwyczajny nauczyciel angielskiego i rasowy kobieciarz, jest mistrzem sztuk walki. Od tej pory Lee zrobi wszystko, by stać się jego uczniem. Jest gotowy zaufać mu nawet na tyle, by zaryzykować własnym życiem.
Scenariusz pierwszego tomu jest prosty i niewymagający, pozostawia po sobie jednak kilka niewyjaśnionych zagadek. W komiksie jest sporo niewyszukanego humoru, niewybrednych żartów oraz bijatyk. Czytając odniosłam wrażenie, że to twórczość skierowana typowo do chłopców. Jestem przekonana, że wartkiej akcji, wielu scen walki, brutalnych momentów i innych tego typu atrakcji nie zabraknie również w kolejnych tomach.
Kreska „The Breakera" jest dość realistyczna. Pod względem graficznym nie mam tomikowi nic do zarzucenia. Rysownik wyolbrzymia dowcipy i konsternację bohaterów oraz wyraźnie przedstawia stan, w jakim najczęściej znajduje się Lee. To ciekawe zabiegi, a artysta używa ich w dobry sposób. Wydanie również jest ładne – pierwsze kilka stron w kolorze, obwoluta, na której znajduje się krótkie wprowadzenie oraz informacje o autorach. Z tyłu książeczki natomiast pojawiają się ciekawostki. Tłumaczenie i edycja tekstu w tym wypadku również przypadły mi do gustu.
„The Breaker" to prosta, ale wciągająca historia. Niewiele trzeba przy niej myśleć – została stworzona w celach czysto rozrywkowych i swoje zadanie spełnia. Przeczytać, zająć chwilę czasu, zapomnieć. Myślę, że to dobry sposób na chwilową nudę – tak samo genialny w swej prostocie, jak choćby filmy akcji czy gry komputerowe.
Reguła Dziewiątek
Czy to bohaterowie zwariowali, czy otaczający ich świat jest szalony? Magia nie istnieje, to fakt... no cóż... przynajmniej nie w tej rzeczywistości. Jednak według reguły dziewiątek Alexander Rahl jest jedyną osobą mogącą otworzyć przejście pomiędzy światami, by umożliwić terrorystom przeniesienie przez bramę broni, dzięki której podbiją tamten drugi, nie mieszczący się w granicach ludzkiej logiki i pojmowania, wymiar.
Fani fantastyki dobrze znają sagę Terrego Goodkinda zatytułowaną „Miecz prawdy". „Reguła dziewiątek" nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń dziejących się po rozdzieleniu świata magicznego od tego zwykłego, w którym rozwijała się technika. Alex jest niemagicznym potomkiem rodu Rahlów. Utrzymuje się z malowania obrazów. Pewnego dnia spotyka dziwną i niesamowitą kobietę, Jax Amnell, którą ratuje przed pędzącą ciężarówką. Okazuje się, że dziewczyna przybyła z innego świata, by uchronić oba miejsca przed złym i okrutnym Radellem Cainem. Od tej pory losy bohaterów splatają się nierozłącznie.
Postacie stworzone przez Terry'ego Goodkinda niewiele się różnią od tych, które były bohaterami cyklu „Miecz prawdy". Alexander to idealna kopia Richarda, a Jax od Kahlan różni się jedynie kolorem włosów. Pytanie tylko czy to dobrze czy źle? Jak dla mnie rewelacyjnie, ponieważ tamtych bohaterów szczerze kochałam. Dla osób sięgających najpierw po „Regułę dziewiątek", nie będzie to miało specjalnego znaczenia, aczkolwiek jestem pewna, że fani, którzy spodziewali się czegoś nowego, podniosą głośny protest. Kolejnym, ostatnim już podobieństwem jest to, że matka Alexandra została uwięziona w szpitalu psychiatrycznym, a chłopak mieszka wraz z Benem (który jest wierną kopią czarodzieja Zeda).
Fabuła rozgrywa się w rzeczywistym świecie przy udziale pistoletów, paralizatorów, samochodów i wybuchów bombowych. Akcja jest wartka i dobrze przemyślana – rodem z książki sensacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Do morderstw dołączmy twardą i niezachwianą postawę Alexa oraz wątek romantyczny i odrobinę ciętego humoru (np. gdy Jax nie mogła się nadziwić, dlaczego ludzie sprzedają w sklepach dziurawe spodnie), a otrzymamy mieszankę wybuchową i fantastyczną książkę roku. Może podchodzę do tego subiektywnie, ale jak zwykle, dziełem tego autora jestem zwyczajnie oczarowana. Goodkind wie, jak przemówić do czytelnika, by słowa go porwały i zapadły głęboko w serce i pamięć.
Książka została wydana w twardej oprawie z obwolutą. Jest porządnie szyta i wygląda rewelacyjnie. Zarówno korekta jak i tłumaczenie są również bardzo dobre. Dodatkowo na oficjalnym kanale Youtube Terrego Goodkinda znaleźć można sześciominutowy film oparty na fragmencie powieści (choć aktor grający Alexa nie przypadł mi do gustu). Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach zarówno przez samego autora jak i polskie wydawnictwo. Do tego, tak jak lubię, mimo że zaplanowane są kolejne części, książka ma wyraźnie zarysowane zakończenie, które jednak pozostawia przyszłość domysłom czytelników. Jest to bardzo sprytna sztuczka, która nie drażni fanów, a jednocześnie daje możliwości dalszego rozwoju akcji. Autor już niejednokrotnie udowodnił jak sprawnie potrafi ją zastosować.
Moja ocena „Reguły dziewiątek" jest daleka od obiektywizmu. Rzeczywistość stworzona przez pisarza jest moim zdaniem genialna, a ja jestem nią zachwycona w każdym calu. Tak jak kocham „Pierwsze prawo magii", tak i ta książka zajmuje miejsce na półce moich ulubionych pozycji. Przygoda, akcja, rewelacyjni bohaterowie – tacy z prawdziwym charakterem, a nie „praworządne elfy z Warhammera". Dla mnie jest to lektura obowiązkowa, więc gorąco ją polecam.
Nieboszczyk wędrowny
Widmo krąży nad Polską. Jest to niewątpliwie widmo Joanny Chmielewskiej, królowej kryminału z przymrużeniem oka. Chociaż bowiem Chmielewskiej nie ma już wśród nas, jej literacka spuścizna przetrwała, a humorystyczne kryminały mają się dobrze jak nigdy. Taką właśnie post-Chmielewską jest „Nieboszczyk wędrowny” Małgorzaty J. Kursy.
Historia zaczyna się niewinnie – od apteki. Młode małżeństwo farmaceutów, Marylka i Sławek, w spadku po ciotce Marylki otrzymuje dom wraz z apteką. Sprawa wydaje się dziwna, ponieważ ciotka była ślepo zapatrzona w swojego jedynego syna i spadek powinien przypaść właśnie jemu. Notariusz uspokaja bohaterów, że ciotka wiedziała, co robi, kuzyn Marylki – rzeczony syn ciotki – przepada bez wieści, a sąsiedzi z zaciekawieniem obserwują prace porządkowe nowych lokatorów. W pracach owych intensywnie uczestniczy także nieodłączny towarzysz małżeństwa, czarny kot o wdzięcznym imieniu Belzebub… To właśnie on dokonuje najważniejszego dla powieści odkrycia – znajduje zwłoki. Trup odkryty przez Belzebuba wkrótce dokona fascynującej wędrówki po okolicy, kąpiąc się w baliach, tarzając w tujach i spacerując po parku. Jak to możliwe? Tego już Wam nie powiem, żeby nie psuć przyjemności z lektury.
„Nieboszczyk wędrowny” to tak właściwie krótka książka o bardzo prostej fabule, pozbawiona spektakularnych zwrotów akcji i rozbudowanej psychologii postaci. Próżno w niej szukać także skomplikowanej intrygi kryminalnej, wszystko okazuje się dość banalne. Ale podobnie jak przy kryminałach Joanny Chmielewskiej, nie te elementy są w „Nieboszczyku wędrownym” najistotniejsze. Z każdej strony powieści Kursy leje się humor, smaczny, życiowy, sytuacyjny. Zabawne są perypetie małżeńskie Sławka i Marylki, zabawny jest ich kot i jego podejście do otaczającej rzeczywistości, zabawne jest też przerzucanie się kłopotliwym trupem. Jeżeli już trzymać się porównania z królową humorystycznej literatury kryminalnej, Małgorzata J. Kursa zdecydowanie przypomina swoją twórczością wczesną Chmielewską, jej bezpretensjonalne fabuły, satyrę na życie codzienne, cięty humor słowny. Ileż warte jest chociażby takie zdanie, jedna z perełek „Nieboszczyka wędrownego”: „Dlaczego ta… ten… Cholera, dlaczego ten gender o tej porze zażywa kąpieli w twojej balii?”!
Trudno streścić tę książkę tak, żeby nie zdradzić całej fabuły. Być może to największy problem powieści Kursy – treści w niej mało, chciałoby się więcej: więcej tych bohaterów, więcej Belzebuba (mistrzowsko wykreowana postać!), więcej śledztwa i może nawet więcej wędrówki nieboszczyka. Powiedzieć, że łyknęłam tę książkę w jedno popołudnie, to jak nic nie powiedzieć. Lektura zajęła mi nieco ponad godzinę i zostawiła ze sporym fabularnym niedosytem. Ale poza tym – palce lizać! Jeżeli podobał się Wam „Trudny trup” albo „Wszyscy jesteśmy podejrzani” Chmielewskiej, to „Nieboszczyk wędrowny” też jest dla Was! Ja sama liczę na więcej i na to, że wkrótce Kursa stanie się marką samą w sobie i nie będę musiała rekomendacji podpierać porównaniami do innych twórców.
Królestwa Nashiry. Marzenie Thalithy
Z twórczością Licii Troisi miałam przyjemność zapoznać się w zeszłym roku dzięki trylogii pod tytułem „Legendy Świata Wynurzonego", która niesamowicie przypadła mi do gustu z powodu lekkiego stylu pisarki oraz wspaniałej wyobraźni i pomysłowości. Kiedy na rynku pojawiła się najnowsza powieść Włoszki postanowiłam za wszelką cenę ją przeczytać, a jak się czegoś bardzo mocno pragnie, to się to dostaje. Wcześniej czy później. Tak samo było z pierwszym tomem najnowszej trylogii Troisi pod tytułem „Królestwa Nashiry". Kiedy już wyciągnęłam książkę z pieczołowicie oklejonej koperty przez głowę przemknęła mi przykra myśl, że „Marzenie Talithy" może być niewypałem. Sama nie wiem, skąd się to wzięło, ale mimo chęci przeczytania prześlicznie wydanej powieści odłożyłam ją na bok i zabrałam się za przygotowanie materiału do prezentacji mojego tematu pracy magisterskiej, a potem przyszła okropna niechęć do czytania czegokolwiek i książka zaczęła kurzyć się na jednej z półek mojej biblioteczki. Kilka dni przed świętami dopadło mnie paskudne przeziębienie i chcąc poprawić sobie humor oraz przeżyć jakąś przygodę podszytą klasyczną fantasty sięgnęłam po „Marzenie Talithy".
Główną bohaterką najnowszej powieści Troisi jest rudowłosa, siedemnastoletnia Talitha, córka niezwykle okrutnego i bezwzględnego hrabiego Megassy, władcy Krainy Lata. Dziewczyna ma duszę wojowniczki i szkoli się na gwardzistkę pod opieką Roye'a – mistrza Gwardii w Messe, mieście, w którym mieszka Talitha. Najbliższym przyjacielem nastolatki jest uroczy, zielonowłosy Saiph – jej osobisty niewolnik, którego wcale nie traktuje jak swojego sługi. Spokojne, wypełnione ukochanymi przez dziewczynę treningami życie zmienia się, gdy Lebitha, siostra głównej bohaterki, zakonnica i pretendentka do roli Małej Matki klasztoru poważnie podupada na zdrowiu. Ojciec dziewcząt żądny władzy wysyła swoją zbuntowaną latorośl do zakonu. Nowy dom Talithy i Saipha nie ma nic wspólnego z miastem w Krainie Lata, w którym oboje się wychowali. W zakonie panują brutalne, nieludzkie reguły i dotkliwe kary zahaczające o bestialstwo w czystej postaci. Dziewczyna, w której drzemie duch wojownika nie jest w stanie znieść atmosfery ponurego zakonu, zakazów, nakazów oraz kar i po kilku dniach pobytu postanawia uciec z tego przeklętego miejsca razem ze swoim przyjacielem. Niestety, ucieczka z więzienia strzeżonego przez śmiertelnie niebezpieczne kombatantki – zakonnice-wojowniczki wcale nie będzie łatwa.
Powiem szczerze, początek „Marzenia Talithy" boleśnie mnie rozczarował, a pierwsze rozdziały rozłożyły mnie na łopatki sączącą się z nich nudą. Zmęczona brakiem jakiejkolwiek akcji odłożyłam powieść na stolik i wróciłam do niej dopiero po kilku dniach z silnym postanowieniem, że przeczytam ją do końca, nawet, jeśli miałaby być niemiłosiernie nudna. Po mordędze, którą zafundowały mi pierwsze rozdziały w końcu dotarłam do akcji właściwej, która wciągnęła mnie bez reszty. Przypominało to kolejkę górską: najpierw długi podjazd w górę, a potem gwałtowna jazda w dół z głośnym, niekontrolowanym piskiem. Z wypiekami na policzkach chłonęłam kolejne strony, rozdziały i części „Marzenia Talithy" totalnie zaskoczona kreatywnością i pomysłowością młodej pisarki. Swoją drogą dziewczyna jest niesamowita – napisać tyle powieści i jeszcze mieć nowe niebanalne pomysły? Szacun.
Troisi stworzyła kolejny fantastyczny, niebezpieczny, tajemniczy i interesujący świat dopracowany w najmniejszym nawet szczególe. Mamy tutaj intrygujących mieszkańców Nashiry – Talarytów (dominująca rasa w Nashirze) i Femtytów (niższa, podporządkowana Talarytom rasa, która nie odczuwa fizycznego bólu), cztery Królestwa, bardzo szczegółowo opisaną religię wyznawaną przez jedną z ras i precyzyjnie przedstawioną hierarchię panującą w klasztorach, a wszystko opisane przyjemnym, lekkim stylem, którzy czytelnicy mogli poznać podczas lektury poprzednich powieści Troisi.
„Marzenie Talithy" to, jak już wspomniałam, klasyczna powieść fantasy, więc panuje tutaj utarty, znany wszystkim schemat, który często stosuje sama pisarka: młodziutka, zbuntowana i mężna wojowniczka w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela przeciwstawia się rozkwitającemu czernią i brutalnością złu. Nuda i banał? Może, jednak autorka ten utarty schemat zaklęła w niesamowicie wciągającą, porywającą, pełną emocji i przygód powieść, która sprawi, że czytelnik na chwilkę straci dech w piersi, jego serce zerwie się do galopu, a rzeczywistość przestanie być istotna.
Co z tytułową bohaterką?
Talitha to prześliczna, młoda, nieco porywcza i niezwykle charakterna osóbka z duszą wojownika. Jej największym marzeniem jest służenie w Gwardii, nic więc dziwnego, że w zakonie nie ma łatwego życia: upokarzające kary to nic w porównaniu do intryg tkanych przez Grele – kandydatce do roli Małej Matki klasztoru i córki króla Królestwa Jesień. Na szczęście młodą hrabiankę na duchu podtrzymuje zielonowłosy Saiph, który skradł moje serce delikatnością i oddaniem względem swojej właścicielki, nauczycielka magii Pelei i nowicjuszka Kora, która stała się przyjaciółką Talithy. Sama Talitha jest nieco irytująca. Fajnie, że jest to buntowniczka z charakterem, jednak jej ośli upór, który niejednokrotnie sprawiał dziewczynie i jej niewolnikowi kłopoty jest po prostu nie do zniesienia. Dziewczyna jest niecierpliwa i pała taką nienawiścią do zakonnic, które ukrywają przed ludem zbliżający się koniec świata (swoją drogą, Troisi, która z wykształcenia jest astrofizykiem wykorzystała swoją wiedzę i 'wrzuciła" do swojej powieści motyw o dwóch słońcach, które zagrażają Nashirze), że czasami przestaje myśleć logicznie przez co cierpi jej przyjaciel, ale mimo to nie da się jej nie polubić.
Czarne charaktery, które czytelnik spotka podczas przygody w świecie stworzonym przez pisarkę wzbudzą w nim przeróżne emocje zaczynając od złości, a na czystej nienawiści kończąc. Sama momentami miałam ochotę zrobić krzywdę pannie Grele, która swoim zachowaniem doprowadzała mnie do furii.
Co jeszcze mogę powiedzieć?
„Marzenie Talithy" zostało bardzo pięknie wydaje. Baśniowa okładka niesamowicie zachęca do sięgnięcia po najnowszą powieść Troisi, jednak niech jej urok was nie zwiedzie – nie znajdziecie tam magii w postaci barwnego, migoczącego pyłu. W świecie Talithy magia jest śmiertelną bronią, a także praktycznym narzędziem na przykład do otwierania zamkniętych na głucho drzwi. Poza prześliczną okładką czytelnik w pierwszym tomie przygód młodej wojowniczki znajdzie niezwykle czytelną mapkę Talarii (zresztą we wszystkich książkach Troisi pojawiają się mapki magicznego uniwersum) oraz spis imion i nazw, który pomoże mu odnaleźć się w świecie Talithy i Saipha.
Podsumowując, „Marzenie Talithy" jest historią zbudowaną na klasycznym schemacie, na którym opierają się powieści fantasy, pełną wartkiej akcji, która wynagradza nudnawy początek i ciekawych, budzących w czytelniku skrajne emocje, bohaterów. Samo uniwersum jest dopracowane w najmniejszym szczególe, a pomysłowość autorki powala czytelnika na kolana. Z ręką na sercu przyznaję, że sama jestem zachwycona najnowszą książką Włoszki i z niecierpliwością czekam na drugi tom „Królestw Nashiry".
Klątwa tygrysa. Przeznaczenie
„Przeznaczenie" jest czwartym, kończącym całą tygrysią serię, tomem. Kelsey wraz z zaklętymi w drapieżniki książętami wykonała już trzy misje, teraz wspólnie stoją przed czwartą – ostatnią. Jeśli uda im się wykonać zadanie, czar przestanie działać, Ren i Kishan odzyskają swoje ludzkie postacie, a klątwa zniknie na zawsze. Bohaterowie są już o krok od przełamania tytułowej „klątwy tygrysa". Ostatnim zadaniem, które na ich drodze stawia bogini Durga jest niebezpieczna i niezwykle ryzykowna wyprawa na wyspy Adama w Zatoce Bengalskiej, gdzie na odnalezienie czeka ostatni już dar. Czy i tym razem uda im się wykonać misję?
Podczas akcji „Wyprawy" Kelsey została porwana przez Lokesha – potężnego, żyjącego już kilkaset lat czarnoksiężnika i zagorzałego wroga młodych książąt. Ma on wobec dziewczyny swoje własne plany, jednak Ren i Kishan nie zamierzają zostawić ukochanej na pastwę losu. W poprzedniej części bohaterka zdecydowała się związać z młodszym księciem, gdy jednak pamięć – a wraz z nią miłość – Rena powracają, sprawy zaczynają się ponownie komplikować. Jak zwykle pisarka położyła duży nacisk na wątek romantyczny i zawiłe uczucia ulubionych postaci. Oprócz tego oczywiście nie zabrakło akcji w stylu filmów „Indiana Jones". „Klątwa Tygrysa: Przeznaczenie", to po raz kolejny przygodowo-uczuciowy miszmasz.
Oprócz ogólnej radości i dobrego humoru do powieści wkradają się również melancholijne i bardzo smutne momenty. Pisarka traktuje swoją sagę niczym małe dziecko i stara się ją dopieścić niemalże do perfekcji. To już czwarta część i – moim zdaniem – obok pierwszej, jest jedną z najlepszych. Wszystkie tajemnice, zagadki i niedopowiedzenia zostały w „Przeznaczeniu" rozwikłane, a podobno ma ukazać się kolejna książka. Bardzo ciekawi mnie jej zawartość. Choć chyba i tak ten właśnie tom liczony jest jako ostatni i miał właśnie zamknąć całą historię. Co pisarka stworzy później, musimy przekonać się już sami.
Ciekawy pomysł, wymyślna fabuła, wartka akcja, wątki nadprzyrodzone i romantyczne – pokusiłabym się o stwierdzenie, że „Klątwa Tygrysa" ocieka tym wszystkim. Momentami powieść wydaje się nieco płaska, ale z tomu na tom autorka staje się coraz lepsza. Wyraźnie widać, że uczy się na własnych błędach. I cała, pomysłowa przygoda staje się lekturą, którą warto przeczytać. Czasami jeszcze infantylizm i bezmyślność niektórych postaci może rozbawić, ale z pewnością nie odbierze uroku i ciekawości pozostałej części książki.
Powieść Colleen Houck od samego początku kojarzyła mi się z barwnym scenariuszem filmowym i najwyraźniej nie było to jedynie moje zdanie. Ineffable Pictures nabyło prawa do ekranizacji bestsellerowej sagi „Klątwa tygrysa". Wytwórnia planuje rozpocząć zdjęcia w przeciągu najbliższych dwóch lat. Scenarzystką została Julie Plec, która pracowała między innymi przy produkcji ABC Family's "Kyle XY" i dla CW przy „Pamiętnikach Wampirów". Wyczekiwany przez fanów film najprawdopodobniej ukaże się w 2015 r. Póki co śledzić możemy jedynie wybór wymarzonej obsady – typowanej zarówno przez fanów jak i samą autorkę.
„Klątwa Tygrysa" to wreszcie coś nowego w świecie literatury paranormal romance. Jest to powieść zupełnie inna od tych wampirzo-wilkołaczych serii i przypomina bardziej barwną baśń niż mroczną, gotycką sagę. Pomysłów autorce z pewnością nie brakowało, a i ich realizacja nie pozostawia wiele do życzenia. Myślę, że jeżeli ktoś ma ochotę na lekką fantastykę i udział w dobrej przygodzie, to jest to idealna seria dla niego. Polecam również lekturę wywiadu z Colleen Houck, która w „Klątwę Tygrysa" włożyła całe swoje serce.
Czasodzieje. Klucz czasu
Czasem powieść dla młodzieży potrafi wciągnąć na równi z powieścią dla dorosłych, wystarczy wciągająca fabuła, zaskakujący pomysł i po prostu dobre pióro.
Generalnie staram się trzymać z daleka od powieści dla młodzieży. Nie przepadam za nastoletnimi romansami, bohaterami i ich problemami, które szczęśliwie zostawiłam za sobą dobrych naście lat temu. Dla „Czasodziejów” jednak zrobiłam wyjątek. Dlaczego? W pierwszej kolejności dlatego, że mam spore zaufanie do pisarstwa autorek zza wschodniej granicy; często ich powieści odznaczają się nietuzinkowym humorem, lekkim piórem i brakiem truizmów. Po drugie autorka była wielokrotnie nagradzana, w tym również za tę powieść; wystarczy wspomnieć o nagrodzie „EuroCon 2010” (ESFS Awards) w kategorii „Najlepszy debiut”, czy o I miejscu w konkursie „Nowa książka dla dzieci”, przeprowadzonym przez wydawnictwo „Rosman”. A to nie wszystkie powody. „Czasodzieje” zostali naprawdę pięknie wydani; twarda okładka z intrygującą ilustracją, tematycznie spójne akcenty graficzne wewnątrz książki, a także trochę większy format i czcionka, ułatwiające czytanie młodemu czytelnikowi. Właśnie z tych powodów zainteresowałam się tą powieścią, a czy treść ujęła mnie równie mocno, o tym poniżej.
„Czasodzieje” to historia Wasylisy, niespełna trzynastoletniej dziewczynki o rudych włosach, pasjonującej się gimnastyką artystyczną. Wychowywana jest ona przez rzekomą kuzynkę babci, Martę Michajłownę, w zastępstwie rodziców, którzy porzucili swoją córkę. Dość trudna sytuacja społeczna i ekonomiczna Wasylisy wydaje się, że ulegnie diametralnej poprawie, gdy pojawia się bogaty ojciec. I rzeczywiście jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z biednej sierotki, Wasylisa staje się bogatą dziedziczką, przyjeżdżającą do szkoły limuzyną i mieszkającą w okazałej rezydencji. Historia jakby wyjęta z klasycznej literatury dla dzieci, wystarczy wspomnieć „Tajemniczego opiekuna” Jean Webster, czy „Małą księżniczkę” Frances Hodgson Burnett. Nic jednak bardziej mylnego. Wasylisa pomimo nagłego odzyskania rodziny, ojca, a także nie znanego dotąd rodzeństwa, trafia do domu, w którym nie jest ani mile widziana, ani właściwie traktowana, co więcej cała familia okazuje się okropna, tajemnicza i okrutna. Odkrywane powoli sekrety, rodzą kolejne, coraz trudniejsze pytania? Co kryje się za zegarem w bibliotece? Kim była mama Wasylisy? Kto to są czasodzieje i czasomajstrowie? I dlaczego nikt jej nie ufa?
Powieść białoruskiej pisarki, Natalii Sherby, rozpoczyna się tam, gdzie zazwyczaj kończą się powieści dla młodszego czytelnika, a mianowicie biedna sierotka nagle odzyskuje rodzinę i należny jej status społeczny. W „Czasodziejach” jest to punkt wyjścia. Zaskakującym, przewrotnym wręcz pomysłem, jest to, że odzyskana rodzina jest wrogo nastawiona do nowo poznanej członkini rodu Ogniewów. Gdy główna bohaterka trafia do świata równoległego, na Eflarę, co również jest klasycznym elementem powieści fantasy („Przygody Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carolla, cykl Opowieści z Narnii C. S. Lewisa, czy cykl Świata Czarownic Andre Norton), ponownie wszystko nie jest tak jak powinno; nowo poznani przyjaciele jej nie ufają, czasodzieje pragną ją zabić, wróżki uwięzić lub wykorzystać do swoich gier politycznych, a Norton Ogniew (ojciec) wraz ze swoim potomstwem pragnie ją dożywotnio więzić. Nie zdradzając więcej z fabuły chciałam podkreślić, że jest to powieść dość przewrotna, która zaskakuje permanentną wrogością wszystkich postaci wobec głównej bohaterki. Jest to na tyle mocno zaakcentowane, że czytelnik zdaje sobie nagle sprawę, że oto ta młoda dziewczyna musi nauczyć się podejmować decyzje, ufać własnym sądom, uczyć się na własnych błędach, a pozostawiona bez wsparcia, zmuszona zostaje do samodzielności. Najtrudniejsze dla młodej Wasylisy jest umiejętne rozpoznanie, kto tak naprawdę jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Powieść napisana jest sprawnie, lekkim piórem, a fabuła ze swoimi niedomówieniami i zagadkami, wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do ostatnich stron. Jednak w tej beczce miodu, musi być łyżka dziegciu, a mianowicie irytowały mnie nieustające uprowadzenia Wasylisy, a ich sposób przeprowadzania, często był mocno naciągany. Rozczarowana jestem również całkowitym brakiem typowego dla wschodniego pisarstwa fantasy, poczucia humoru, choć w tym przypadku, można to tłumaczyć treścią książki, która skłania się bardziej ku grozie niż humoresce.
Powieść Natalii Sherby „Czasodzieje”, to bardzo dobra powieść dla młodego czytelnika. Główna bohaterka dostaje się do świata, w którym musi poruszać się po omacku, samodzielnie zdobywać wiedzę, doświadczenie, odkrywać prawdę i szacować, kto jest jej prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem. A czy nie właśnie na tym polega dorastanie? Autorka wprost chce przekazać młodemu czytelnikowi, że sami jesteśmy odpowiedzialni za własne życie, decyzje i ponosimy konsekwencje swoich działań, zarówno te dobre, jak i te złe.
Zdecydowanie jest to warta uwagi powieść, która rozpoczyna wielotomowy cykl „Czasodziejów”.
Gra o Tor
Nadchodzi zima. Warunki są trudne, więc tylko najlepszy pociąg może dotrzeć do Westoros w jednym kawałku. W grze o tor zwycięża się albo umiera.
Torion Lannistor
Wiek: 8+
Czas gry: ok. 30 minut
Liczba graczy: 2-4 osób
Cel i fabuła gry
Rozgrywka polega na odpowiednim zbudowaniu pociągu. Na początku gry gracze mają przed sobą lokomotywę, do której przyczepione jest siedem ponumerowanych wagonów, ustawionych w malejącej kolejności. Celem gry jest sprawienie, by ich kolejność była rosnąca.
Strona wizualna
Zapewne każdy, nawet mało spostrzegawczy gracz, zauważył czcionkę jaką napisana została nazwa „Gry o Tor". Jeżeli chodzi o grafikę i różnego rodzaju nawiązania, zapewniam, że w środku pudełka również nie wygląda to gorzej. Gra została wydana ładnie i starannie, ale tak naprawdę to po prostu talia kart i z tłumu wyróżniają ją jedynie humorystyczno-fantastyczne akcenty.
Przygotowanie
Gracze otrzymują karty lokomotyw, za którymi rozkładają swoje siedem, losowych wagonów. Muszą jednak pamiętać, by ułożyć je w szereg o malejących liczbach. Następnie gracze dobierają karty z tych, które pozostały w talii. Ich liczba zależna jest od kolejności: pierwszy gracz jedną kartę, drugi dwie, trzeci trzy i czwarty cztery. Każdy z graczy wybiera jedną z dobranych kart i zastępuje nią dowolny ze swoich wagonów. Pozostałe karty musi odrzucić.
Przebieg rozgrywki
W każdej turze gracze mają do wyboru dwa rodzaje akcji - mogą albo dobrać kartę i wymienić jeden z wagonów, albo użyć jednej ze zdolności kart wagonów, które wcześniej zostały odrzucone na stół. W momencie gdy na stole pojawi się druga karta z taką samą zdolnością, obie odrzucane są do graveyardu. Gra toczy się do momentu aż któryś z graczy nie ułoży swoich wagonów w odpowiedniej kolejności.
Wrażenia
Bardzo spodobał mi się humor ilustratora gry. Pojawiają się takie karty jak wagon przewożący samochód pogromców duchów czy potwora z Loch Ness. Sama rozgrywka natomiast nie wyróżnia się niczym szczególnym, chociaż trzeba przyznać, że w ogólnym rozrachunku jest całkiem fajna. Sporą zaletą gry są je niewielkie rozmiary - można ją zabrać ze sobą wszędzie, gdzie tylko się chce.
Podsumowanie
„Gra o Tor" to ciekawy, zawierający wiele zabawnych nawiązań do popkultury projekt. Zasady gry są bardzo proste, a wygrana w sporej mierze zależy po prostu od odrobiny szczęścia. Nie jest to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli „gier bez prądu", ale z pewnością warto ją mieć pod ręką kiedy na przykład szykuje się jakiś rodzinny wyjazd lub ma się ochotę na szybką partyjkę w gronie przyjaciół. Na takie okazje serdecznie ją polecam!