Rezultaty wyszukiwania dla: humor
"Pył Ziemi" jeszcze w marcu!
W XXIV wieku Ziemia umiera. W przestrzeń kosmiczną zostaje wystrzelony Yggdrasil, statek pokoleniowy, który ma zapewnić przetrwanie gatunkowi ludzkiemu. Ponad siedemset lat później para nieśmiertelnych istot, technologicznie podrasowanych Ziemian, wraca na błękitną planetę. Od powodzenia ich misji zależy ocalenie statku i wszystkich osób znajdujących się na pokładzie. Muszą odnaleźć tajemniczą Bibliotekę Snów, w której zapisano ogół wspomnień ludzkości.
Za garść amuletów
- Na litość Dzwoneczka, ani się waż – mruknął. – Nie potrafię już nawet sypać pyłkiem. Wiesz, że zamiast tego się pocę? Zamiast pyłku wychodzi ze mnie woda. I co ja, do diabła, mogę zrobić z potem? Otrzeć się o kogoś i sprawić, żeby zwymiotował z obrzydzenia? Widziałem jak się pocisz, i nie jest to ładny widok. Nawet nie chce myśleć o seksie – dwa spocone ciała przyciśnięte do siebie. Obrzydliwość. I co tu mówić o kontroli urodzeń – nic dziwnego, że macie tylko po garstce dzieci.
Podchodząc do ”Za garść amuletów” Kim Harrison byłam odrobinę sceptyczna. Jest to bowiem 4 tom cyklu Zapadlisko, a pozostałych części niestety nie miałam przyjemności czytać, choć na pewno to nadrobię. Bałam się, że nie będę w stanie ogarnąć wszystkiego, że będzie mnóstwo odnośników do pozostałych tomów. Myliłam się jednak i to bardzo. Mimo iż jest to kolejna część sagi to czytało mi się tę książkę naprawdę dobrze, szybko, a co najważniejsze nie odczuwałam zbyt dużego dyskomfortu spowodowanego brakami w wiedzy o fabule.
Kim Harrison dała nam świat pełen magii, czarów i stworzeń ze świata fantasy. Jest to świat w jakiś sposób zrównoważony, gdzie mimo wszystko, wszystkie gatunki są w stanie w jakimś stopniu ze sobą żyć. Autorka jako główną bohaterkę obsadziła charyzmatyczną, nie bojącą się wyzwań ani niebezpieczeństw łowczynię nagród, która jest czarownicą – Rachel Morgan. Choć w sporym stopniu identyfikuję się z Rachel, to mimo wszystko według mnie najwięcej sympatii z całej książki zyskuje jej partner w pracy - maleńki Jenks. Jest postacią z niesamowitym poczuciem humoru, który pomimo swoich niewielkich rozmiarów jest niesamowicie niebezpieczny. Wielokrotnie ratuje Morgan życie, nawet nie narażając swojego. Pisarka daje nam również dwa wampiry – Ivy, która próbuje zapomnieć o mrocznej przeszłości i Kistena, chłopaka Rachel. Oboje niesamowicie troszczą się o bohaterkę, oboje chcieli by ją ze sobą związać i uczynić swoją potomkinią.
Co mogę powiedzieć o fabule? Jest to na pewno miła odskocznia od szarej rzeczywistości. Harrison bowiem daje nam historię, w której akcja dzieje się cały czas, od pierwszej do ostatniej strony. Czytelnik nie ma prawa się nudzić. Jest intryga, jest zagrożenie wojny między dwoma rasami i ostatecznie jest wielkie poświęcenie mające na celu uratowanie świata. Czy bohaterom się to udaje? O tym wam nie powiem. Jedyne co mi przeszkadzało w czytaniu były pojawiające się od czasu do czasu literówki. Nie wiem czy to wina mojego egzemplarza, czy wszystkie tak mają, ale na przyszłość wydawnictwo powinno nad tym popracować.
Podsumowując. Na pewno polecam tą książkę wszystkim fanom fantastyki, nawet tym, którzy tak jak ja z cyklem Zapadlisko nie mieli wcześniej do czynienia. Ja na pewno, spróbuję dostać gdzieś poprzednie części i dowiedzieć się jakie przygody przeżyła Rachel i jej przyjaciele do tej pory.
Czarodziejka
Dziecko, które matka "wyrzuca" do kosza, bo za głośno krzyczy. Matka, krzycząca i bijąca, bo jej czterolatka znów pobrudziła nową sukienkę. Dziewczynki, które miały umrzeć z głodu. I ona, Czarodziejka- ratująca każde małe, bijące serduszko, dająca... nowy dom?
Julia i Mania prowadzą wspólnie kawiarnię; pewnego dnia jedna z klientek, zaprzyjaźniona z Manią pani Zofia, prosi dziewczynę o przysługę- ma ona przetrzymać dla niej pewną przesyłkę. Następnego dnia jednak kobieta zostaje odnaleziona w swoim mieszkaniu, a policjanci określają zdarzenie jako morderstwo. Jakub oraz Tomek, prowadzący dochodzenie policjanci, biorą na celownik dwie młode kobiety, wiedząc, iż były ostatnimi, z którymi widziała się denatka. W międzyczasie, przy drobnej pomocy Julii i tajemniczej przesyłki, dokopują się do bardziej skomplikowanej sprawy- dzieci, które ponoć zmarły w dzieciństwie...
Zauważyłam, że rzadko zdarza mi się sięgać po twórczość polskich autorów, a jeżeli już, to częściej wybieram powieści obyczajowe, niż thrillery, kryminały czy horrory. Kilka razy się sparzyłam i ta niepewność co do czekającej na mnie historii zawsze delikatnie powstrzymuje mnie przed sięgnięciem po coś polskiego (choć przecież ostatnio "rodzi" nam się tylu świetnych autorów, jak grzybów po deszczu). Zdecydowałam jednak dać szansę Czarodziejce i szczerze powiedziawszy, decyzji nie żałuję.
Julia i Mania to przyjaciółki, choć ktoś patrzący na nich z boku mógłby rzec, iż Julia matkuje drugiej dziewczynie. Różnią się niczym ogień i woda- Mania jest lekko nierozgarniętą, blondwłosą pięknością, która z łatwością pakuje się w kłopoty, zaś buntownicza Julia przeciwnie, stara się trzymać od problemów jak najdalej, czuwając nad przyjaciółką. Specyficzny duet, prawda? Cóż, chcieć uniknąć kłopotów a naprawdę ich uniknąć to dwie różne sprawy...
Spodziewałam się po książce pani Płoszaj poważnego charakeru, wiecie, tak charakterystycznego dla lektur tego gatunku, a dostałam pełną humoru opowieść, w czym zdecydowanie przoduje nieogarnięta Mania, ale i Julia o ciętym języku nie zostaje w tyle. To nie tak, żebym płakała ze śmiechu nad jakimiś fragmentami, ale ten humor da się zauważyć. Nie rzutuje to w żaden sposób na całą fabułę, bowiem wydarzenia są tam jak najbardziej poważne. Policyjny duet w postaci Kuby i Tomka rozpracowuje nie tylko sprawę morderstwa pani Zofii, ale także tajemnicze akty zgonu dzieci, które wpadły im przypadkiem w ręce. Do tego dochodzi jeszcze cały gangsterki, łódzki światek, który w mniej lub bardziej zauważalny sposób próbuje zaznaczyć swój udział w całej historii.
Przeczytanie tej publikacji zajęło mi nieco dłużej, winę za to ponosi jednak mój brak czasu, nie trudności w odbiorze lektury. Bardzo ciekawiła mnie sprawa zaginionych, a ponoć uznanych za zmarłe, dzieci i nie mogłam się doczekać, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Wszelkie gangsterskie porachunki czy przeszłość Julii interesowały mnie nieco mniej, ale jako całokształt Czarodziejka zapisała się w mojej pamięci jako dobra książka. Szczególnie, iż (jak czytałam) jest to pierwszy tom serii, więc myślę, że kolejne części mogą być jeszcze ciekawsze. Książka pani Płoszaj to kolejny dowód na to, że polskie nie znaczy gorsze.
Książka Was zainteresowała? Polecam więc sięgnąć po nią, może ktoś z Was będzie miał jeszcze lepsze wrażenia po zakończeniu lektury niż ja.
Taniec wdowca
Tresowi Navarre brakuje zaledwie kilku godzin do uzyskania upragnionej licencji detektywa. Jego ostatnim zadaniem przed tym swoistym "awansem" jest śledzenie kobiety, podejrzanej o kradzież dema pewnej rozpoczynającej dopiero karierę piosenkarki country. Życie potrafi jednak spłatać figla w czasie krótszym niż dziesięć godzin- podejrzana zostaje zamordowana w swoim samochodzie, tuż pod nosem Tresa. Mimo że Navarre licencji nie uzyskuje, to znajdą się ludzie, którzy chętnie zapłacą mu za bliższe zbadanie okoliczności całej sprawy. A Tres nie odpuści, póki nie pozna wszystkich tajemnic.
Taniec wdowca to drugi tom serii o Tresie Navarre, samozwańczym detektywie. Co prawda nie znam jego perypetii z poprzedniej części, jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze lektury. Autor skrzętnie wtapia czytelnika w rozpalone od słońca wydarzenia, gdzie burza toczy się wokół jednej, niepozornej piosenkarki o cudownym głosie- Mirandy Daniels.
Jako, że tajemnicą była dla mnie twórczość pana Riordana, aż do momentu otrzymania książki nie wiedziałam, co za historia na mnie czeka. Już sama okładka nasunęła mi pewien trop; wiadomo, kaktus na pierwszym planie, do tego pustynne widoki. A z każdą kolejną stroną miałam wrażenie, jakbym trafiła do westernu. Kowboje, strzelaniny, dama w opresji- tak można to ująć w wielkim skrócie. Ale, oczywiście, diabeł tkwi w szczegółach.
Taniec wdowca cechuje się dość charakterystycznym poczuciem humoru. Postać Tresa Navarre w całości została zbudowana właśnie na tym. Mężczyzna jawnie drwi sobie z wrogów (nawet tych, którzy kurczowo zaciskają dłoń na pistolecie), a jego wypowiedzi rzadko kiedy można było uznać za poważne. Bardzo ciekawy bohater, z jednej strony zajmuje się sprawami, które z poczuciem humoru mają naprawdę niewiele wspólnego, z drugiej zaś wydaje się, jakby nic nie mogło go złamać. Zawsze znajdzie ciętą ripostę, humor to poniekąd jego tarcza obronna. Może przed własnym życiem? Kto wie.
Historia poszukiwania złodzieja demo, walki firm wydających płyty o talent Mirandy Daniels, bójki, krew- to wszystko kojarzy się nam z thrillerem. Owszem, w tej książce jest całkiem sporo różnego rodzaju rozbojów (od popychanek w barach po prawdziwe "burdy"), jednak przez całą tą humorystyczno- westernową otoczkę ciężko mi było uwierzyć, że stawką jest czyjeś życie. Thriller/ kryminał raczej kojarzy mi się z czymś mrocznym, tajemniczym czy nieodgadnionym. Z wyprawą wgłąb ludzkiej psychiki. W tym przypadku słońca było tak wiele, że przyjęłam literackie dziecko pana Riordana jako lekką, sympatyczną lekturę, nie budzącą mojego niepokoju.
Owszem, Taniec wdowca w jakimś stopniu mnie zaintrygował (głównie postać prawie- detektywa Navarre), jednak szczerze brakowało mi tej nutki niepewności. Tutaj znaczą część wydarzeń można przewidzieć. Nie jest to zła lektura, aczkolwiek brak w niej tego "czegoś", tak skrzętnie poszukiwanego przez niemal każdego czytelnika. Spotkanie z twórczością pana Ricka Riordona zaliczam do udanych, jednak nie porywających. Może to sprawka głównej tematyki, może po prostu autor ma taki styl pisania (lekko o ciężkich historiach).
Lubicie zagłębiać się w pustynne historie? Jako dziecko chcieliście zostać kowbojem/ kowbojką, a do tego nie straszne Wam pustynne słońce? Jeśli tak, myślę, że opowieść o skradzionym demo będzie dla Was idealna. Jeżeli jednak szukacie czegoś mocniejszego, zapadającego głęboko w pamięć i budzącego refleksje na długo po przeczytaniu, lepiej skierujcie swoje kroki gdzie indziej. Taniec wdowca oceniam pozytywnie, ale wyczuwam w nim pewne braki.
"Rok Potopu" Margaret Atwood
Na 2 marca Prószyński i S-ka zapowiedział tom II Maddaddam - "Rok Potopu". Tom pierwszy, "Oryks i Derkacz", wydany został w styczniu 2017r.
II TOM TRYLOGII MADDADDAM
Czasy i gatunki błyskawicznie się zmieniają, zgoda społeczna chyli się ku upadkowi,
równowaga ekologiczna ulega zachwianiu. Adam Pierwszy, dobrotliwy przywódca Bożych Ogrodników – sekty religijnej dążącej do połączenia nauki z religią oraz ocalenia światowej flory i fauny – od dawna przepowiada nadejście katastrofy, która odmieni Ziemię nie do poznania. I oto spełnia się jego przepowiednia. Ginie prawie cała ludzkość. Z życiem uchodzą dwie kobiety: Ren, młoda tancerka trapezowa zamknięta w ekskluzywnym klubie ze striptizem, i Toby, Boża Ogrodniczka zabarykadowana w luksusowym spa, w którym wiele produktów kosmetycznych jest jadalnych.
Czy przeżył ktoś jeszcze? Przyjaciółka Ren, bioartystka Amanda? Ekowojownik Zeb, jej ojczym? Dawny kochanek Ren, Jimmy? A może krwiożerczy paintbólowcy? Nie wspominając o KorpuSOKorpie, tajemniczej, skorumpowanej służbie bezpieczeństwa strzegącej interesów władzy…
W czasie gdy Adam Pierwszy i jego zwolennicy przemierzają zmieniony świat, Ren i Toby szukają z niego ucieczki, co prowadzi do niespodziewanego, poruszającego zakończenia powieści.
„Rok Potopu” to powieść mroczna, subtelna, brutalna, dająca do myślenia i pełna posępnego humoru. Margaret Atwood w najwyższej formie.
Tłumaczenie: Marcin Michalski
Tytuł oryginału: The Year of the Flood
Liczba stron: 560
ISBN: 978-83-8097-080-9
Cena detaliczna: 39,90 zł
Bramy Światłości. Tom 1
Lektura „Bram Światłości”, to był eksperyment czytelniczy. Nie zapoznałam się wcześniej z czterema poprzednimi tomami Zastępów Anielskich. Co więcej, nigdy nie czytałam tekstów Mai Lidii Kossakowskiej, jej „Grillbar Galaktyka” nadal czeka na półce aż nastaną lepsze czasy.
Maja Lidia Kossakowska to weteranka polskiej literatury fantasy, która swoją pisarską działalność rozpoczęła w 1997 roku, ale dopiero po publikacjach „Soli na niebiańskich pastwiskach” (1999r.), „Beznogiego tancerza” (2000 r.) i pierwszej antologii angelologicznej „Obrońców Królestwa” (2003 r.), zdobyła prawdziwą popularność. Po sześciu latach autorka wraca do tematyki anielskiej z piątą już książką Zastępów Anielskich, a mianowicie z „Bramami Światłości”, wydanymi przez Fabrykę Słów na początku stycznia 2017 roku.
Do Królestwa przybywa „stara” uczennica Razjela, Sereda, słynna z książek naukowych podróżniczka, taka Elżbieta Dzikowska i Martyna Wojciechowska w jednej osobie. Przynosi wesołą nowinę, a mianowicie podczas jednej z wypraw doznała emanacji Światłości. Oczywiście wszyscy bardzo się „ucieszyli”, najpierw podejrzewając Seredę o postradanie zmysłów, a następnie, gdy okazało się, że jednak uczona nie popadła w osłabienie intelektualne, wpadli w panikę. Chaos jednak został szybko opanowany, a jego niszczycielskie moce ukierunkowano poza granice Królestwa, organizując monstrualnie wielką ekspedycję naukową do Stref Poza Czasem. A, jest jeszcze Otchłań i podejrzliwy Lucek, który wraz ze Zgniłym Chłopcem cały czas trzymają rękę na pulsie.
Zdaję sobie sprawę, że jako nowicjusz czytelniczy Zastępów Anielskich, nie jestem w stanie zrecenzować „Bram Światłości” z uwzględnieniem tła fabularnego, ponieważ moja przygoda z Królestwem rozpoczęła się niejako od środka. Wydaje mi się jednak, że ma to swoje plusy, z pewnością nie miałam żadnych wymagań względem tej książki, a co za tym idzie, nie rozczarowała mnie ona, nie spełniając ewentualnych wyobrażeń o tym, co powinno się w niej znaleźć. Styl pisania pani Kossakowskiej, jak najbardziej wskazuje na duże doświadczenie. Powieść, bowiem napisana jest lekko, widać, że w zaplanowany sposób, na tyle płynnie, że czyta się ją swobodnie i z przyjemnością. Muszę przyznać, że sam początek, ta część związana z przybyciem Seredy do Razjela i przygotowaniami do wyprawy, różni się w stylu od tej związanej z opisem ekspedycji. Pierwsza część zdecydowanie jest bardziej zabawna. Z jednej strony jest to humor ujawniający się z pełna mocą w powiedzonkach, jak: „Jest równie romantyczny, co baran ze stada patriarchy Abrahama” lub w porównaniach, jak: „Asmodeusz obdarzył go krzywym uśmieszkiem, złym i zajadłym jak pocałunek czarownicy”, z drugiej strony ujawnia się on w przerysowanych, kwiecistych opisach pełnych patosu, jak: „Słowa po prostu same wyrywały się na wolność, niby woda w przepełnionym kanale. Albo raczej ostre, kolczaste drobiny, diamentowy pył porażki. Sypały się niczym opiłki, twarde, lśniące, o gniewnym pobłysku żelaza”, czy „Jego przystojną twarz okalały grube, złote pukle godne cherubina z kościelnych obrazów, a oczy, niebieskie niby emalia, były pełne pogardy i chłodne. Chłodne jak nagrobne płyty”. Oczy jak nagrobne płyty! Pozostaje jedynie się śmiać z tak rozkosznego romantycznego patetetyzmu i barokowego kwietyzmu. Niestety, choć akurat nie żałuję zarzucenia tej kwiecistej maniery, w drugiej części książki, tej związanej z podróżą, zabrakło całkowicie poczucia humoru. Ekspedycja opisywana jest w sposób bardzo obrazowy, nasycona jest elementami świata rodem z hinduistycznych mitologii, ale niestety w sposób sztampowy. Czytając wyprawę Abbadona i Seredy w poszukiwaniu Pana, miałam przed oczami przygody Allana Quatermaina, Tomka Wilmowskiego, czy Philesa Fogga. Fabuła niczym nie odstaje od powieści awanturniczych, w których damy są porywane, dzielni bohaterowie wychodzą ze wszystkich opresji cało, a nawet pojawia się rzekomy trójkąt, może nie miłosny, ale emocjonalny. Trzeba nadmienić, że taki efekt właśnie chciała uzyskać autorka, cytując jej wypowiedź z wywiadu (http://niestatystyczny.pl/2017/01/11/wywiad-z-maja-lidia-kossakowska/#.WIsn1lyxIdV) „Bramy Światłości” miały być: „historią inspirowaną książkami przygodowymi, awanturniczymi. Będzie to w pewnym sensie „awantura orientalna”.” I jest to najlepsze podsumowanie powieści. Niestety jak dla mnie stworzenie powieści na kształt powieści przygodowej w stylu kolonialnego ekspansjonizmu jest odtwórcze, a bez elementów humorystycznych i ironicznych, powieść straciła pazura.
Należałoby wspomnieć jeszcze o bohaterach, którzy są bardzo dobrze zarysowani, jak sama pisarka wspominała są z krwi i kości, aniołowie na wskroś ludzcy. Jestem osobiście zachwycona Luckiem i Asmodeuszem oraz Neferem Widmowym Kotem, ale słynny Abaddon, oj ten mnie rozczarował, jego boska bestia, by nie rzec krótko wierzchowiec, Piołun, ma w sobie więcej mocy niż Tańczący na Zgliszczach, a i tak obie postaci są dość słabe i mdłe. Piołun to super towarzysz super bohatera, który wszystko potrafi, nawet uprawiać alpinistykę, a Daimon Frey na odmianę tak naprawdę posiada świetny rynsztunek w postaci Gwiazdy Zagłady, rewelacyjnego towarzysza w osobie Piołuna, genialnych przyjaciół w niebiańskich braciach rzemieślnikach Ribhukszanach, ale sam prawdę mówiąc nie zachwyca, najpierw działa, potem myśli, a jak sknoci, to go konik uratuje. Pewnie gromy z jasnego nieba polecą na mnie za taką opinię na temat ulubionego bohatera, ale trudno, bohater się wypalił.
Podsumowując. Maja Lidia Kossakowska w „Bramach Światłości” czerpała pełnymi garściami z tradycyjnej powieści przygodowej, nasycając ją orientalnymi krajobrazami z pogranicza baśni i mitów, wprowadzając do literatury fantasy element kultury hinduistycznej, dotąd mało wykorzystywany w szczególności w polskiej fantastyce. Bogactwo opisów miejsc, czasami zabawnych (Ocean Masła, Ocean Mleka, Ocean Alkoholu), różnorodność mitycznej fauny i flory, zachwyca i wprowadza w nostalgiczny nastrój tęsknoty za baśniowością. Szkoda, że autorka poszła w stronę baśni dziecięcej, że brak w niej tak naprawdę okrucieństwa, takiego pierwotnego i dzikiego. A fabuła niestety również okazała się przewidywalna i sztampowa, aczkolwiek jak najbardziej wierna klasycznej powieści awanturniczej.
Tłumacz rzeczy. Złożone sprawy w prostych słowach.
Randall Munroe to raczkujący pisarz, jednak jego stronę internetową odwiedza miesięcznie 70 milionów osób. Dzieje się tak za sprawą niezwykle popularnego, stworzonego przez niego komiksu internetowego XKCD. Wcześniej współpracownik NASA, obecnie twórca dwóch oryginalnych książek – „A co gdyby?” oraz „Tłumacz rzeczy”.
„Tłumacz rzeczy”, jak zapowiada sam autor, to książka dla osób od 5 do 105 lat. Nie ma w tym żadnej przesady. W książce tej Pan Munroe, używając raptem 1000 najczęściej używanych słów, opisuje działanie przedmiotów codziennego użytku jak np. długopis, pralka, mikrofalówka. Jednak tłumaczy także działanie bardziej skomplikowanych rzeczy, jak chociażby łazik marsjański, helikopter, laptop, czy nawet ludzkie komórki. Dowiemy się z niej jak wygląda nasz układ słoneczny, jak pilotować samolot, jak powstają mgły, czy w jaki sposób rośnie drzewo. Wszystko to opisane jest w bardzo przyjemny, nieskomplikowany sposób, a dodatkowo okraszone jest schematycznymi, prostymi rysunkami samego autora.
Oprawa graficzna ksiażki jest zachwycająca. Królują tu odcienie szarości i niebieskiego, brak innych kolorów odróżnia ją od podobnych książek tego typu. Duży format (większy niż A4) i twarda okładka sprawia, że książkę tą bierzę się do ręki i eksploruje z ogromną przyjemnością. Bardzo miłym dodatkiem są rozkładane kartki i dodatkowy plakat z opisem drapacza chmur, na który przygotowano na tylnej okładce specjalną kieszonkę.
W książce tej nie ma nic, co by mogło odwracać uwagę, komplikować, zaciemniać ogólny obraz. Do tego napisana jest w sposób bardzo humorystyczny, dlatego doskonale przykłuwa uwagę młodszych czytelników. Przekazuje mnóstwo ciekawych informacji, a także mówi o rzeczach doskonale nam znanych w sposób trochę inny, co pozwala spojrzeć na wiele przedmiotów nas otaczających z lekkim przymróżeniem oka. Autor ani razu nie nazywa rzeczy po imieniu, nie używa ich nazw własnych, przez co czytelnik doskonale bawi się rozpoznając je poprzez rysunki lub opisy.
Muszę przyznać, że lektura tej książki dała mi i mojemu 10-letniemu synowi mnóstwo frajdy. Na przemian parskaliśmy śmiechem, otwieraliśmy szeroko usta ze zdziwienia, skupialiśmy się na bardziej skomplikowanych opisach. To co w niej fajne to to, że nie trzeba jej czytać od początku do końca. Wystarczy otworzyć ją w dowolnym miejscu i cieszyć się tym, co akurat się trafiło. Starsi czytelnicy sięgną po nią zapewne z czystej ciekawości, natomiast dla młodszych będzie ona doskonałym źródłem wiedzy. W książce tej panuje prostota, co pod żadnym pozorem nie czyni jej nudną. Bynajmniej! Odbiega daleko od wszystkich naukowych czy pseudo-naukowych książek w podobnym temacie, przez co jest bardzo ciekawa i niejednokrotnie czytelnicy będą do niej wracać i odkrywać ją na nowo.
Brandon Sanderson i seria książek dla dzieci?
Tak, „Piasek Raszida” I tom serii „Alcatraz kontra Bibliotekarze” to pozycja skierowana głównie do młodszego czytelnika (ale dorosłym też z pewnością się spodoba). Przepełniona jest wartką akcją i absurdalnym humorem, a okładka jest zdecydowanie inna niż przy high fantasy.
Premiera w Polsce już 15 lutego!
Przekraczając granice
„Człowiekowi różnie się może przytrafić. Czasem życie wykręca mu takie numery, jakich nawet w filmie nie uświadczysz”. I właśnie takiej dwudziestojednoletniej studentce hispanistyki taki numer zostaje wykręcony. Olga wracając do domu pada ofiarą psychola, co to bawi się w podrzynanie gardeł i byłby to zapewne koniec opowieści, gdyby nie ten mały życiowy numer, który przerzuca szczęśliwie Olgę do innego świata. Dziewczyna ratuje szyję i trafia do królestwa Ortanu, które przypomina bardzo liberalne średniowiecze. Jak wieki średnie i królestwo, to musi być król, który ubóstwia zagadki, przesiedleńców i namiętnie pali fajkę. Jak jest król to musi być i rycerstwo, tutaj zwane paladynami, którzy ponumerowani, co do jednego przystojni i odważni. Są też magowie, którzy rzucają kule ogniste, podglądają w lustrach, a czasami z innych światów wyciągają dziewice. A i jest smok, smok koniecznie musi być, a ten jest wrednym zbereźnym zboczeńcem. Tak zaczyna się historia o Oldze, która będąc stuprocentowo przeciętną osóbką wplątuje się w przyjacielskie układy z księciem-bękartem Elmarem, staje się obiektem dociekliwych badań króla Szellara, wzbudza nienawiść żeńskiej części dworu, zakochuje się nieszczęśliwie w błaźnie Żaku i próbuje w tym całkowicie nowym świecie odnaleźć swoje miejsce.
„Przekraczając granice” jest udaną powieścią Oksany Pankiejewej, mniej znanej niż Olga Gromyko, pisarki zza wschodniej granicy. Cykl opiera się na pomyśle światów równoległych, do których można się dostać wtedy, gdy umiera mag lub gdy osoba ma zginąć nagłą i niespodziewaną śmiercią, a akurat w tym samym czasie jakiś mag bawi się w teleportowanie przedmiotów z innych wymiarów. Świat Pankiejewej oparty jest na konwencji średniowiecznej, ale potraktowany jest swobodnie i z dużą ilością dodatkowych elementów. W Ortanie spotkać można nimfy, smoki, elfy, ale również zdobycze naszego świata, jak granatniki, pistolety, czy kamizelki kuloodporne. Akcja jest wartka, bo to Olga narazi się metresom królewskim, to ulula się w trupa z pierwszym paladynem królestwa, to zabije wilka, to wpadnie w oko zabójcy lub na odmianę będzie cierpiała w wyniku niefortunnego zaklęcia. Jednak to, co wyróżnia powieści wschodnich pisarek, to nieprzeciętny, lekki i szalenie błyskotliwy humor. Powieść nasycona jest dialogami, czasem nawet bywa przegadana, ale dzięki genialnemu poczuciu humoru, nie dłuży się i nie nudzi.
Szczerze polecam powieść ukraińskiej pisarki, która rozwesela ponure dni, powoduje bóle mięśni mimicznych twarzy i przyprawia o cudowną lekkość bytu.
BFG: Bardzo Fajny Gigant
Bardzo Fajny Gigant” to amerykański film fantasy w reżyserii Stevena Spielberga, zrealizowany w koprodukcji z Wielką Brytanią i Kanadą. Scenariusz oparto na powieści „Wielkomilud” brytyjskiego pisarza Roalda Dahla. W Polsce swoją kinową premierę miał 1 lipca 2016 roku, a od listopada dostępny jest na DVD.
Pewnej nocy mała mieszkanka sierocińca o imieniu Sophie wychodzi na balkon i na ulicy zauważa coś niezwykłego. Przerażona próbuje uciec, ale jest już za późno. Gigant zabiera ją ze sobą do krainy olbrzymów by nikomu nie zdradziła tajemnicy jego istnienia. Tam powoli, krok po kroku, zostają przyjaciółmi. Inne olbrzymy jednak mają zwyczaj pożerania dzieci na śniadanie, a BFG niestety jest najmniejszym z nich. Wspólnymi siłami muszą ułożyć plan, by nie tylko Sophie nie została zjedzona, ale by już nigdy, żadne dziecko nie zostało w środku nocy porwane ze swojego łóżka.
Na okładce filmu zauważyć możemy znane nazwiska. Reżyseria Stevena Spielberga, muzyka Johna Williamsa. Dla wielu osób jest to wyznacznikiem i stanowi wręcz rozkaz, by sięgnąć po film, który na pewno okaże się świetny. Tylko czy przypadkiem wielu z nich srodze się nie zawiedzie? „Bardzo Fajny Gigant” to ciekawy tytuł z kina familijnego i uważam, że należy to wyraźnie podkreślić. Film przygotowany został z myślą o rodzinach z młodszymi dziećmi i jako taki jest naprawdę niezły, nie pojawia się w nim jednak wartka akcja i przerażające momenty jakie mogą się nam kojarzyć z filmami w reżyserii Stevena Spielberga.
Moim zdaniem BFG to produkcja całkiem udana. Ładne ujęcia, zabawne, pełne ciepła sceny, chwile grozy w dawce odpowiedniej dla młodszych dzieci, doskonała muzyka. Dość wolne, ale urokliwe wprowadzenie do realiów przedstawionego świata. Dopracowana fabuła i nieco melancholijne, ale ładne zakończenie.
Główną rolę w filmie otrzymała Ruby Barnhill co uważam było naprawdę świetnym wyborem. Dziewczyna nie ma cudownych blond włosków niczym baśniowa księżniczka ani burzy brązowych kędziorków jak Carly Sue. Jest po prostu zwyczajnym dzieckiem, takim, z którym każdy mały widz może się utożsamiać.
Jeżeli jesteś miłośnikiem kina akcji i uwielbiasz filmy, które trzymają w napięciu, to radzę ominąć „Bardzo Fajnego Olbrzyma” szerokim łukiem. Jeżeli natomiast masz ochotę spędzić miłe, relaksujące popołudnie i obejrzeć film wspólnie z dziećmi, to produkcja jak najbardziej powinna ci się spodobać. BFG to pełna ciepła i humoru opowieść dla całej rodziny i z tym podejściem tytuł jak najbardziej polecam.