lipiec 04, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: humor

sobota, 13 kwiecień 2019 20:26

Zwyczajna przysługa

„Tajemnice są jak margaryna. Łatwo się rozsmarowują, ale szkodzą na serce”.

Ta jakżeż mało wyrafinowana sentencja wygłoszona przez Stephanie, można by uznać za motyw przewodni całego filmu, który ciężko zakwalifikować jako jeden gatunek filmowy. „Zwyczajna przysługa” jest bowiem kombinacją psychologicznego thrillera, zwariowanej komedii, czarnego kryminału, którego akcja toczy się na zwyczajnym przedmieściu.

Bohaterkami filmowej adaptacji książki Darcey Bell są Stephanie (Anna Kendrick) i Emily (Blake Lively), które różnią się od siebie jak woda i ogień, łączy je jedynie fakt, że obie panie są znienawidzone przez lokalne środowisko rodzicielskie, aczkolwiek każda z innego powodu. Stephanie, to wdowa, wychowująca samotnie syna, bezrobotna, która całkowicie poświęciła się macierzyństwu, ognisku domowemu, swojemu vlogowi kury domowej, która nigdy nie jest zmęczona i zawsze pełna cudownych pomysłów, za którą jej tą idealność i świętość inni rodzice by zjedli. Na drugim krańcu jest Emily, wiecznie nieobecna kobieta sukcesu, nie mająca czasu dla syna i męża, zawsze perfekcyjnie ubrana, która celebruje hedonizmowi i wolna od ograniczeń, ukazuje wszystkim marzenia, których nigdy nie ziszczą. Obie panie połączy niezwykle delikatna przyjaźń, nawiązana przypadkiem poprzez znajomość ich synów. Obie dowiedzą się o sobie drobnych tajemnic, które każdą z nich ukażą w innym świetle. Nudna Stephanie okaże się dużo bardziej skomplikowana, a wyrafinowana Emily o wiele bardziej tajemnicza. Ta ekscentryczna niedopasowana przyjaźń zostanie gwałtownie przerwana zniknięciem Emily. Co w takiej sytuacji powinna zrobić przyjaciółka? Stephanie nie mogąc pogodzić się z nagłą pustką, którą pozostawiła po sobie tak niezwykła kobieta, postanawia odnaleźć odpowiedzi na wiele pytań, których źródło kryje się w przeszłości Emily.

Film Paula Feiga pozostawia mieszane uczucia. Jest to historia z pogranicza wielu gatunków, z jednej strony jest intryga i tajemnica, z drugiej strony jest cyniczny, zwariowany humor. Intryga, która rozwija się w trakcie filmu, wciąga, a widz kibicuje Stephanie, która bawi się w amatorskiego detektywa, próbującego odnaleźć przyjaciółkę. Jednak cała konwencja nie do końca do mnie przemówiła. Wątek tajemniczej Emily, granej fantastycznie przez Blake Lively, wciągnął mnie bez reszty, tym bardziej, że jej mroczna przeszłość odkrywana była przez niepozorną „mamuśkę”, która w miarę rozwoju sytuacji okazuje się wcale nie taka głupia, jak wydaje się na początku. Całość jednak zaburzała mi właśnie obraz Stephanie, której postać owszem bardzo ważna w wydźwięku, przedstawiona została miejscami, irytująco głupkowato. Ostatnim i niestety najbardziej bolesnym mankamentem filmu, było dla mnie zakończenie. Kozacki rajd hybrydą w finałowej scenie i komentarze Stephanie, były jakby wyrwane w ogóle z innego filmu. Istna katastrofa.

Film miał być ponoć nie tylko kryminałem, ale również krytyką społecznych zachowań. Emily i Stephanie zostały jednoznacznie zaszufladkowane, jako idealna pani domu i jako kobieta sukcesu, ale suka. Przewijająca się rola vlogu, jako probierza popularności i małomiasteczkowego sukcesu, ukazuje płytkość i pobieżność relacji międzyludzkich. Stephanie nie ma prawdziwych przyjaciół, to subskrybenci są dla niej ważni, ci z najbliższego otoczenia ją obgadują i krytykują, nie wspominając już o jawnej hipokryzji i zakłamaniu. Również romans Stephanie z mężem Emily Seanem (Henry Golding), został wypunktowany jako przykład jawnego dobroczynnego bałamuctwa tzw. pocieszycielek. Chociaż film Paula Feiga można odczytywać na wielu poziomach, osobiście nie doszukiwałabym się w nim nadzwyczaj wielu warstw i głębi przekazu.

Podsumowując. „Zwyczajna przysługa” to dobry film na jeden raz. Zapewne ironicznie idealna postać wykreowana przez Annę Kendrick znajdzie wielu zwolenników, mnie niestety nie przekonała. Intryga wciągnęła mnie, Blake Lively zagrała drapieżny magnetyzm ze swoim klasycznym wyrafinowaniem, ale kryminał stracił na uroku przez głupkowate wstawki. I tak to „Zwyczajna przysługa” ani nie jest krwistym thrillerem, ani czarną komedią, taka ot świnka morska, ani świnka, ani morska.

Dział: Filmy
piątek, 12 kwiecień 2019 10:42

Oczy diabła

To miała być pierwsza (i jak się później okazało, jedyna) akcja; Żenia Pietrowna zbudowała małe urządzenie, które dotarwszy do banku, przedstawiło jej żądania- pieniądze. Czysto, szybko i bez ofiar. Idealnie, czyż nie? Dziewczyna nie zdaje sobie jednak sprawy, że ta na pozór całkowicie bezpieczna dla niej akcja ściągnęła na jej głowę nie lada kłopoty... Teraz, zmuszona do opuszczenia domu na dłuższy czas, wyrusza z ojcem i "sektą", której ojciec jest członkiem, do Zony. W tej czarnobylskiej strefie zamkniętej nie może im spaść włos z głowy, nad czym osobiście czuwa guru ugrupowania, Wiktor Terentiewicz z gronem zatrudnionych najemników. 

Tylko Budda oraz Tolik przeżyli masakrę brygady Zwornika. Nie mają konkretnego planu na przyszłość, ale nie śpieszno im do powrotu do domów. No, przynajmniej dopóty, dopóki nie zdobędą ciekawych artefaktów, a co za tym idzie- większej sumki na umilenie sobie życia doczesnego. Mężczyźni kierują się ku znanym im skupiskom ludzi, po drodze walcząc z mutantami. Jeden nieostrożny, szaleńczy wręcz plan sprawia, że na dłuższy czas zostają rozdzieleni. Tolik musi dawać sobie radę sam, zaś Budda... Budda natrafia na grupę, z którą podróżuje Żenia. I raczej nie stara się specjalnie od niej odłączyć.

Kolejną część przygód bohaterów w Zonie traktuję jak powrót do literackiego domu; oczywiście, nigdy tak naprawdę nie chciałabym tam trafić, aczkolwiek literacko... czemu nie? Tym razem poznajemy myśliciela Buddę, głowę ich dwuosobowej bandy. Tolik z kolei jest bardziej tym, który wykonuje nawet najdziwniejsze zadania. Ale ufa swojemu kompanowi i jak do tej pory Budda nie zawiódł jego oczekiwań, ba- niejednokrotnie nie tylko wychodzili z opałów obronną ręką, ale i z drogimi artefaktami w kieszeni. 

Ta część jest nieco inna od poprzedniczek, choć są to różnice naprawdę niewielkie. Po pierwsze, bohaterowie: Buddy nie nazwałabym typowym stalkerem, raczej osobą, która ma dość duże doświadczenie w temacie wszelkich dziwactw Zony. Nie jest ponurakiem, określiłabym go nawet mianem lekkoducha i krętacza. Wiadomo, że w strefie zamkniętej akurat takie cechy charakteru mogą się bardzo przydać. A skoro jeden z głównych bohaterów ma poczucie humoru i dość lekko bierze do siebie różne sprawy, to i atmosfera jest jakaś... lżejsza. Do czasu, oczywiście. Zona nie byłaby Zoną, gdyby ktoś w niej nie zginął. Jest też to, że autor skupia się tym razem bardziej na ekspedycji naukowej pod wodzą Wiktora Terentiewicza, niż na samotnych wyprawach stalkerów po ziemiach nieodkrytych. Spotykamy mutanty czy aberracje już dobrze nam znane, a i jest ich znacznie mniej, niż dotychczas. Czy przez to Oczy diabła wydają się jakieś gorsze na tle poprzednich tomów? Oczywiście, że nie. Mają swój klimat, jednocześnie zachowując atmosferę standardowych stalkerskich wypraw. 

Warto też wspomnieć o wątku, który z braku lepszego określenia nazwałabym miłosnym. Co prawda do wielkich wyznań między Buddą a Żenią nie doszło, aczkolwiek autor zdecydowanie przesyła nam sygnały, że ta dwójka ma się ku sobie. Miłość w Zonie- chyba nikt nie wpadłby na to, że w takim miejscu można poznać kobietę/ mężczyznę swoich marzeń (choć i wcześniej zdarzały się takie historie). 

Od początku można wyczuć, że Wiktor Terentiewicz wcale nie poprowadził swojego ugrupowania tylko dla ocalenia duszy. Coś kryło się za tym, że z taką chęcią przyjął w -bądź co bądź- męskie szeregi nastoletnią dziewczynę, krnąbrną i wyszczekaną. Wiele się mówi o Zonie, o zamieszkujących ją potworach, ale Terentiewicz natrafił również na świadectwo człowieka, który twierdził, iż został tam uleczony ze śmiertelnej choroby. Czy więc mężczyznę prowadziła niezdrowa ciekawość, a może jednak dbałość o własne życie oraz zdrowie...?

Wystarczy raz wejść do Zony, aby na zawsze zechcieć pozostać w jej ramionach. Wielu jest takich, których nawet po powrocie do domów wzywa jej zew. Jest nieobliczalną, piękną a zarazem przerażającą kochanką- taką, która nigdy Cię nie opuści. I tylko od jej nastroju zależy, czy przeżyjesz kolejny dzień. Zapraszam do Zony, sami przekonajcie się, jak bardzo uzależni Was ta dzika, nieokiełznana kraina.

Dział: Książki
poniedziałek, 08 kwiecień 2019 20:59

Onyx & Ivory

Nazywano ją Zdrajczynią. Nienawidzono jej po tym, co się stało. Każdy zadawał pytanie: dlaczego? Dlaczego jej ojciec to zrobił? Czemu najbardziej zaufany człowiek władcy - półboga próbował go zabić? Rodzina Brighton zawsze była ceniona w stolicy. Ojciec Kate był najlepszym koniuszym, a jego mała córeczka powoli przejmowała po nim pałeczkę. Pozyskali łaskę króla od samego początku. Kate bawiła się z następcami tronu, a jej tatuś szkolił potężne, najlepsze w całej krainie konie wojenne. Nikomu przez myśl by nie przeszło, że Hale postanowi zaatakować króla. Nie on, mężczyzna wykazujący wielką lojalność wobec rodziny królewskiej. Jedna noc zmieniła wszystko. Brighton został skazany na śmierć, a Kate okrzyknięta przez społeczeństwo Zdrajczynią. Nie mając innego wyjścia, uciekła z jedynego domu, który znała i rozpoczęła samotną, niebezpieczną wędrówkę po krainie w poszukiwaniu pracy, która pozwoliłaby jej przeżyć. Choć starała się chronić swoją tożsamość, w każdym mieście w końcu, wcześniej czy później, była rozpoznawana. Wyśmiewano ją, odsuwano, wyszydzano i nienawidzono, aż stworzyła wokół siebie mur, który miał ją ochronić przed całym okrucieństwem posyłanym w nią falami przez ludzi. Jakby tego było mało, Kate posiada pewną umiejętność, która może przynieść na nią zgubę, jeżeli zostanie odkryta. Moc, która może okazać się silniejsza niż kiedykolwiek przypuszczała. Gdy nadciąga wojna, a stara miłość znów daje o sobie znać, tylko zaakceptowanie własnej potęgi może przynieść zwycięstwo...
 
Mindee Arnett po raz pierwszy pojawia się na polskim rynku wydawniczym z niezwykle ciekawą, intrygującą powieścią o Kate Brighton - córce niedoszłego zabójcy króla, która stara się ułożyć sobie na nowo życie jako królewska kurierka, choć przeszłość nie daje o sobie zapomnieć i ma zamiar powrócić ze zdwojoną siłą. Czy dziewczyna z niezwykłym talentem, uważanym przez społeczeństwo za dar ogni piekielnych, zdoła uratować świat przed zagładą? Czy dawne uczucie ugodzone przez zdradę zdoła odżyć na nowo? ,,Onyx & Ivory" zabierze was do świata, gdzie magia towarzyszy ludowi na każdym kroku, a prawda okazuje się niewiarygodna. Spędzicie z tą powieścią wiele wspaniałych godzin, ale zanim oddacie się tej przyjemności, pragnę zaprosić was do zapoznania się z recenzją.
 
„Lepiej mieć dwie osoby, które naprawdę szczerze cię kochają, niż całe miasto niepewnych przyjaciół.”
 
Nazywają ją Zdrajczynią Kate. To przydomek, który Kate Brighton odziedziczyła po ojcu, po tym, jak próbował zabić arcykróla Rime.
 
Wypędzona z szeregów szlachty Kate pracuje jako kurierka pocztowa. W tym fachu mogą przetrwać tylko najlepsi i najszybsi z jeźdźców, bo kiedy zapada noc, na świat wychodzą gadźce – mordercze bezskrzydłe smoki. Na szczęście Kate ma sekret, który zapewnia jej przewagę. Jest dzikunką, władającą zakazaną magią, która pozwala jej wpływać na umysły zwierząt.
 
I właśnie ta magia doprowadza ją do miejsca, gdzie gadźce za dnia dokonały masakry całej karawany, z której ocalał tylko Corwin Tormane, syn króla. Jej pierwsza miłość, chłopak, którego poprzysięgła zapomnieć po tym, jak skazał jej ojca na śmierć.
 
Teraz, gdy ich drogi znów się skrzyżowały, Kate i Corwin muszą zapomnieć o przeszłości, by stawić czoło nowemu zagrożeniu i jeszcze mroczniejszym siłom, budzącym się w królestwie.
 
„Nie możesz pozwolić, by inni określali, kim masz być. To lekcja, którą odrabiam od urodzenia.”
 
,,Onyx & Ivory" wciąga od pierwszej strony, gdy Kate będąca królewską kurierką, stara się wyrwać szponom i zębiskom nocnych gadźców. Trafiamy w sam środek przerażającej walki o życie. Autorka rozpoczynając w ten sposób książkę, wywarła na mnie pozytywne pierwsze wrażenie i wraz z dalszą częścią tylko utwierdzała mnie w przekonaniu, że w moje ręce trafiła intrygująca historia, przy której spędzę wiele przyjemnych godzin. Mindee Arnett powoli wprowadza czytelnika w zawirowaną, pełną niespodzianek opowieść, gdzie pewna młoda kobieta musi nauczyć się posługiwać zakazaną mocą, która w niej drzemie, aby ocalić świat przed wojną oraz poradzić sobie z uczuciem do dawnego przyjaciela, który nigdy nie będzie mógł do niej całkowicie należeć.
 
,,Kocham cię, Kate Brighton. Zawsze cię kochałem. Jestem twój, taki, jakim mnie zechcesz. Książę czy żebrak, mąż czy kochanek. Wybór należy do ciebie i tylko do ciebie."
 
Nie wiem, czy ze mną jest coś nie tak, ale zawsze (Naprawdę zawsze!) najbardziej przypadają mi do gustu drugoplanowe postacie. Dal i Signe zauroczyli mnie swoim poczuciem humoru oraz otwartością. Odkąd tylko pojawili się na stronicach książki, skradli moje serce. Z zapartym tchem śledziłam ich losy, szczerząc się, gdy tylko zaczynali ze sobą rozmowę. Choć to właśnie ich najbardziej polubiłam, muszę oddać autorce sprawiedliwość, że postacie Kate i Corwina zostały bardzo dobrze skonstruowane. Od początku z zapartym tchem śledziłam ich losy. Fascynowały mnie ich przygody oraz więź, która powoli znów pomiędzy nimi odżywała. Gdybym mogła scharakteryzować każdego z nich kilkoma słowami, to powiedziałabym, że Kate jest upartą, ale równie lojalną buntowniczką, która nie pozwoli się nikomu podporządkować, Corwin - rycerzem w lśniącej zbroi, dla którego najbardziej liczy się sprawiedliwość, Dal - casanowo łamiącym kobiece serca, czarusiem, dla którego czytelniczki wzdychają oraz przyjacielem, na którego zawsze można liczyć, a Signe (ach ta Signe) to symbol tajemnicy, intrygująca kobieta, która uratuje cię z każdej opresji. Mindee Arnett stworzyła niezwykły świat, w którym żyją niezwykle intrygujące postacie.
 
,,Miłość to także klatka."
 
,,Onyx & Ivory" zabierze was w malowniczy, ale równie niebezpieczny świat Rime, gdzie przeżyjecie jedną z największych czytelniczych przygód swego życia. Powolutku, coraz bardziej, będzie zagłębiali się w tą fascynującą opowieść, aż w pewnej chwili skradnie wam serce, a wy nawet tego nie zauważycie. Historia Kate - dzikunki, której moc może zmienić cały świat - nie pozwoli wam o sobie zapomnieć. Tak jak ja, będzie niecierpliwie czekali na kontynuację. Pani Arnett zaskoczyła mnie od pierwszej strony. Nie spodziewałam się, że jej książka aż tak przypadnie mi do gustu, a tu proszę... Muszę nauczyć się, żeby niczego wcześniej nie zakładać, ponieważ może czekać mnie wielka niespodzianka lub rozgoryczenie. Na szczęście, tym razem ,,Onyx & Ivory" okazała się strzałem w dziesiątkę. Polecam!
Dział: Książki

Reboot całego uniwersum Marvela po evencie Tajne Wojny w wyniku którego to powstała jedna główna Ziemia 616, dosięgnął również naszego przyjaciela z sąsiedztwa – Spider-Mana. Dan Slott w poprzednim cyklu wydawniczym Marvel Now namieszał sporo w życiu Petera Parkera. Mieliśmy serię z Superior Spider-Manem czy starcie z rodziną Morluna w sporym evencie Spiderversum. Kolejny już raz postanowił rzucić nowe światło na pajęczego bohatera i odświeżyć jego przygody. Oto przed nami pierwszy zbiorczy numer nowej serii „Amazing Spider-Man: Globalna sieć”.

amazing spider man vol. 4 1

We „Wrogim przejęciu” dowiadujemy się, iż Peter w bardzo dużym stopniu rozwinął swoją firmę Parker Industries. Zrobił z niej międzynarodową korporację poprzez otwarcie oddziałów na różnych kontynentach. Spider-Man oficjalnie zaś został ochroniarzem firmy. Peter poradził sobie również z problemem bycia w dwóch miejscach jednocześnie. Zatrudnił dublera, który w stroju Człowieka-Pająka pojawia się wraz z nim przy okazji różnych bankietów. Jakby tego było mało, rozpoczął również oficjalnie współpracę z S.H.I.E.L.D. Nie tylko produkuje dla agencji sprzęt, ale również osobiście bierze udział w akcjach prowadzonych przez Fury’ego. W skrócie Peter Parker niczym Tony Stark żyje teraz w świetle jupiterów, lansuje się na konferencjach, a jako Spider-Man otacza się różnymi nowinkami technologicznymi i korzysta z masy gadżetów. Ma nawet swój Spider-Mobil. Niestety, ale nie jest już tym skromnym i dowcipnym bohaterem z sąsiedztwa. 

W pierwszym numerze Spider-Manowi przyszło zmierzyć się z organizacją Zodiak. Jej członkowie wykradają z firmy Parkera pewne wrażliwe dane. Ich ujawnienie może zaszkodzić nie tylko Peterowi, ale również całej agencji S.H.I.E.L.D.

amazing spider man vol. 4Dan Slott kolejny raz zaserwował nam sporą rewolucję w przygodach pajęczego bohatera. Jednak tym razem mocno przedobrzył. Nie wiem, czy zrobił to z premedytacją, czy po prostu miał zły okres w życiu w trakcie pisania scenariusza. Jego nowy (znowu) Spidey jest nie tylko chaotyczny, jak cała fabuła tego komiksu, ale zgubił gdzieś po drodze swoją sympatyczność. Stał się wręcz arogancki i to mnie najbardziej boli jako fana tej postaci. Jego charakterystyczne z poprzednich serii poczucie humoru teraz jest marginalne. Zdarzają się przebłyski starego, dobrego Spider-Mana, ale cały czas czuć niedosyt. Domyślam się, że zamysłem Slotta było stworzenie bohatera doświadczonego i jednocześnie ustatkowanego. Jednak wyszło coś zupełnie odwrotnego. W poczynaniach Parkera czasami brakuje logiki.

W komiksie tym nie brakuje akcji i może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że mamy sporą ilość wątków. Na dodatek tak po nich i po różnych lokacjach skaczemy, że z powodu tego chaosu zaczyna boleć głowa. Nawet w przewodnim wątku z organizacją Zodiak brakuje trochę ładu i składu.

Jednak na szczęście album ten po części ratuje oprawa graficzna. Według mnie włoski rysownik Giuseppe Camuncoli, którego warsztat mogliśmy poznać m.in. w serii „Superior Spider-Man”, wykonał kawał niezłej roboty. Jego sceny walk są dynamiczne, a postacie szczegółowo oddane. Świetnie prezentują się duże kadry, szczególnie te rozłożone na dwie strony. Dodatkowo dzięki naprawdę dobrym kolorom, wizualnie wszystko stoi na wysokim poziomie.

Na kolejny plus mogę również zaliczyć cztery dodatkowe historie, które zawiera ten zbiorczy album. Na szczególną uwagę zasługuje „Na złą drogę” Robbiego Thomsona o współpracy Silk z Czarną Kotką oraz „Piwnica” Dana Slotta i Christosa Gage’a, w której to wprowadzono postać Regenta.

Podsumowując, „Wrogie przejęcie” jako zbiorczy album pierwszych pięciu zeszytów serii „Amazing Spider-Man: Globalna sieć” wypada blado na tle wcześniejszych przygód Spider-Mana spod znaku Dana Slotta. Nowy pomysł scenarzysty na Petera Parkera jest może i oryginalny, ale za bardzo odstaje od znanej nam koncepcji postaci. Liczę tylko na to, że w kolejnych numerach Slott przystopuje z wielowątkowością i skupi się bardziej na jakimś przewodnim wątku fabularnym. Mam również nadzieję, że choć w połowie powróci zabawny bohater z sąsiedztwa. Aktualnie Slott otrzymuje ode mnie spory kredyt zaufania.

Dział: Komiksy
piątek, 05 kwiecień 2019 20:52

Kot w stanie czystym

Chociaż do tej pory nie udało mi się całkowicie przekonać do twórczości Terry’ego Pratchetta, to jednak nie mogłam przejść obojętnie obok „Kota w stanie czystym”. Praktycznie każda książka o kotach – niezależnie od tego, czy jest to poradnik, powieść czy coś jeszcze innego – musi prędzej czy później trafić do mojej książkowej kolekcji. Czym jednak jest „Kot w stanie czystym”? Odnoszę wrażenie, że to taka refleksja samego autora nad kocim życiem, nad kocimi zwyczajami, nad wszystkim, co z kotami związane… A jest tego sporo.

Pratchett próbuje rozgraniczyć prawdziwe koty od kotów nieprawdziwych, które są przede wszystkim kreowane przez media, ewentualnie przez ludzi, którzy o tych cudownych istotach mało wiedzą i za nimi nie przepadają. W swoim specyficznym, charakterystycznym stylu, prezentuje wiele kocich zachowań i zagrywek. Chociaż wyjaśnia też, skąd można kota przygarnąć i jak się nim zajmować, to zdecydowanie nie należy traktować tej książki jako poradnika – to raczej lekkie i humorystyczne podejście, które w niecodzienny sposób prezentuje kocie sprawy.

To bardzo krótkie, aczkolwiek dosyć treściwie dzieło. Czy refleksyjne? Nie do końca, chociaż faktycznie każdy posiadacz wąsatego czworonoga niejednokrotnie uśmiechnie się w trakcie lektury, gdy tylko natrafi na fragment idealnie odwzorowujący zachowanie jego pupila.

Pamiętajmy jednak, że nie ma dwóch takich samych kotów – chociaż mają typowe dla siebie zagrywki, to mimo wszystko każdy z nich jest inny i potrafi grać na swój własny sposób. Zastanawialiście się kiedyś, czemu mimo tej całej kociej złośliwości czy indywidualności, te cudne istoty aż tak podbijają ludzkie serca? Aż tak nas rozczulają? Myślę, że teraz poprze mnie każdy kociarz – widzisz sobie spokojnie śpiącego kiciusia, swoje maleńkie kocie dziecko, i czyż nie masz wrażenia, że oto obserwujesz najsłodszą istotę na świecie? Doskonałą w każdym calu… Jest tak. Miłość do kotów rządzi się swoimi prawami.

Zdecydowanie trzeba przyznać, że Pratchett ukazuje koty tak, jak nikt inny. W sposób humorystyczny, ale jednak niepowtarzalny. Niby z początku wydaje się to być nieco dziwne, ciężko się przyzwyczaić do jego określeń, aczkolwiek szybko człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że są one niesamowicie trafne. Dodatkowo tekst został uzupełniony o kocie rysunki autorstwa Graya Jolliffe, więc można śmiało napisać, że ta niewielkich rozmiarów książeczka jest naprawdę ładnie wydana, przemyślana i stanowi gratkę dla kociarzy. Nawet jeżeli nie jesteście bliżej zaznajomieni z twórczością tego autora, podobnie jak ja, to wydaje mi się, że ta pozycja wywoła uśmiech na Waszej twarzy. Zwłaszcza jeżeli kochacie koty!

Dział: Książki
czwartek, 04 kwiecień 2019 13:54

Deadly Class. Tom 1

„Deadly Class. Tom 1” to tytuł, który zdecydowanie rzuca się w oczy. Nie mam tutaj na myśli tylko fenomenalnej oprawy graficznej, ale historię zaburzonego psychicznie nastolatka, który trafia do Szkoły Zabójców. Pozycja zdecydowanie wybija się na tle stale eskalującej mody na superbohaterów i… zdecydowanie robi to bardzo dobrze (chętnie użyłabym tutaj innego słowa, ale w recenzji nie wypada).

Komiks rozpoczyna przedmowa Davida Laphama, słynnego amerykańskiego twórcy komiksów. Muszę przyznać, że w dość niepokojący sposób ukazuje ona życie nastolatków w latach 80., ale i jest znakomitym wprowadzeniem do treści, której akcja właśnie na te lata przypada. Pomaga ona wczuć się w klimat, ówczesną popkulturę i muzykę, dalece odmienną od wszystkiego, co dotychczas było mi znane.

W historię Marcusa wsiąkałam już od pierwszych stron. Komiks czytałam nie tylko z żywym zainteresowaniem, ale i niepokojem, niekiedy niesmakiem, obrzydzeniem wręcz (w pozytywnym sensie). Przyznam szczerze, że spodziewałam się po tym tytule makabrycznych jatek, a otrzymałam smakowity, trzymający w napięciu thriller o problematycznych nastolatkach oraz trudnych sytuacjach, w których – niestety – było dane im się znaleźć. Autorzy zaskakują na każdym kroku, bowiem poza trupami mamy tutaj również sporą dawkę tragedii i humoru (szczególnie w momencie, gdy głównemu bohaterowi kwas wchodzi za mocno). Największym atutem treści jest jednak jej… autentyczność. Nie brakuje tutaj chamstwa, wulgaryzmów, poczucia osamotnienia. Najbardziej szokujące jest to, że podobne emocje towarzyszyły Rick Remenderowi w trakcie dorastania i właśnie z tych doświadczeń wyłoniło się „Deadly Class”.

Do całości wiele wnoszą również aspekty artystyczne całości. Ilustracje Wesa Craiga to po prostu mistrzostwo świata. Dawno nie spotkałam komiksu, w którym emocje byłyby tak żywe na twarzach bohaterów, można wręcz z nich czytać. Podobnie z tłem – doskonale obrazuje lata 80. i ich trendy, znane mi z amerykańskich filmów. Lee Loughridge, odpowiedzialny za kolorystykę, również się wykazał. Barwy tutaj są nieoczywiste, wręcz nieco staroświeckie i fantastycznie dopełniają całość, nadając jeszcze więcej mocy zarówno treści, jak i samym rysunkom Po prostu… bomba. Miłym dla oczu dodatkiem są również różne warianty okładek oraz plakatów do serii. Z przyjemnością powiesiłabym jedną z tych grafik na ścianie.

„Deadly Class. Tom 1” to pozycja dla każdego miłośnika mocnych wrażeń. Komiks jest autentyczny, pełen przemocy oraz oryginalnych postaci. Jeśli masz dość przereklamowanych superbohaterów i kiczowatych historii, koniecznie zanurz się w amerykańskim undergroundzie, odpal The Smiths i poznaj nietuzinkowych nastolatków, z którymi raczej nie chciałbyś mieć nic wspólnego. Nie mogę doczekać się kontynuacji. Szczerze polecam.

Dział: Komiksy
niedziela, 31 marzec 2019 13:50

Krew Świętego

Kiedy dwa lata temu zaczynałam lekturę powieści Ostrze zdrajcy, nie przypuszczałam, że historia rozrośnie się w 4-tomową serię i że nabierze takiego rozpędu. Pamiętam też, że miałam mieszane uczucia co do książki. Pomysł na opowieść w stylu płaszcza i szpady wydał mi się niezły, miałam za to niemały kłopot w połapaniu się w narracji, toczącej się na dwóch płaszczyznach. Tymczasem okazało się, że niedługo potem pojawiła się część druga, a obecnie jestem już po lekturze części trzeciej. I nadal nie mogę przestać się zastanawiać, czym jeszcze autor zaskoczy swoich czytelników. Bowiem za każdym razem, gdy już pomyślę, że nic przecież się nie wydarzy, że historia się skończyła i nie ma co tego dłużej ciągnąć, okazuje się, że Falcio i jego doborowa drużyna mają jeszcze wiele do powiedzenia i do zrobienia. A potem tak się już człowiek z nimi zżyje, przywyknie do ich wisielczego poczucia humoru, że gdy dociera do ostatniego rozdziału, bardzo chciałby mieć pod ręką kolejny tom.

Krótko dla przypomnienia.

Akcja powieści toczy się w Tristii, kraju, w którym po śmierci króla Paelisa, zapanowały chaos i bezprawie. Doborowy odział rycerzy stworzonych przez władcę, zwany Wielkimi Płaszczami może być szansą na przywrócenie starego porządku i wprowadzenie na tron córki zmarłego władcy, młodej Aline. Sprawa jednak nie jest taka prosta ani oczywista jak mogłoby się wydawać i kiedy w końcu się to uda, okazuje się, że to dopiero początek kłopotów. Umieszczenie księżniczki na tronie jest proste, znacznie trudniejsze będzie utrzymanie jej na tym tronie i zmuszenie do posłuchu rozbite społeczeństwo. Każda z warstw ma bowiem własną wizję przyszłego kraju, a im większy ucisk najuboższych, tym lepiej. Tym razem głównym zagrożeniem są kapłani, którzy zdeterminowani, by doprowadzić do upadku ostatnich praw, powołują do życia nowego boga, którego forpocztami są fanatyczne Boże Igły. Jak można zabić Świętego lub boga i czy można? Odpowiedź na to pytanie okaże się zaskakująco krwawa.

Świat wykreowany przez Sebastiena De Castella jest niesamowicie barwny i zaskakujący. Ogromnym pozytywem jest duża dawka czarnego humoru, zarówno w kreacji bohaterów, jak i warstwie słownej. Pomysły na nazwy trucizn, czy stare słowa - określenia postaw czy zachowań, imiona świętych i bóstw nieustannie przywołują uśmiech na twarzy czytającego. Przyjaciele Falcia, Kest i Brasti uwielbiają się powoływać na Cycki Świętej Lainy czy Jaja Świętego Zagheva.

Bardzo też zaskakują przemiany postaci. Była kurtyzana może stać się Świętą od Miłosierdzia, a ze wszystkiego co nędzne, okrutne i straszne może powstać nowe bóstwo. Niewinna nastolatka może dorosnąć do roli królowej, a przypadkowa śmierć młodego chłopca, poświęcającego się w obronie siostry, może doprowadzić do narodzin najważniejszego dla rycerza bóstwa, mianowicie Bohaterstwa.

Ciągła walka o słuszne ideały, w świecie ogarniętym przemocą i fanatyzmem, jest, łagodnie mówiąc, trudna. Falcio i jego kompani nie raz ulegają zwątpieniu. Czy nie prościej byłoby się poddać i odpocząć? W końcu tyle się już zrobiło i nie wygląda na to, żeby coś uległo zmianie. W kolejnych przygodach bohaterów, autor zawarł wiele mądrych przemyśleń. Odwagi, miłosierdzia czy bohaterstwa nie nabywa się raz na zawsze. Trzeba pielęgnować w sobie ich zalążki i odnajdywać je wciąż na nowo. Trzeba mieć przede wszystkim siłę, by ich szukać. To w tym tkwi klucz do pokonania zła, które niestety łatwiej dostrzec niż ukryte i łagodne dobro.

Jestem pod wielkim wrażeniem powieści Krew Świętego. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest najbardziej pomysłowa i dopracowana ze wszystkich trzech do tej pory przeze mnie poznanych. Autor niczego nie pozostawia przypadkowi. Każdy detal ma tu znaczenie i prędzej lub później wpłynie na bieg akcji. Teraz już wiem, że pomysł na serię o Wielkich Płaszczach, nawiązujący do zapomnianych już ideałów muszkieterowskich, był genialny. Przygodę z serią polecam każdemu, kto lubi przygodę, intrygi i szermiercze dygresje. Jest brawurowo, oryginalnie i zaskakująco. Oby finałowa część serii pojawiła się jeszcze w tym roku.

Dział: Książki
niedziela, 31 marzec 2019 07:42

Strzeżcie się, olbrzymy!

Dawno temu mieszkańcy pewnego miasteczka żyli w nieustannym strachu przed okrutnym olbrzymem, z racji swej słabości do dziecięcych nóżek, nazywanym Pożeraczem Stópek. Bestia została przegnana, a miasto otoczono wysokim murem. Przez lata nikt nie ośmielił się wyściubić poza niego nawet kawałeczka nosa. Do czasu, aż pojawiła się ona, Claudette.

Kilkuletnia dziewczynka, córka dawnego bohatera, który walkę z potworami przypłacił kalectwem, postanawia raz na zawsze rozprawić się z niebezpieczeństwem, które czyha na dziecięce stópki, ich właścicieli i dorosłych mieszkańców miasteczka. Wraz z przyjaciółką Marie i młodszym bratem Gastonem wyrusza więc na wyprawę, aby znaleźć olbrzyma, zabić go i pławić się w blasku sławy. Dzieci przekonują się jednak, że prawdziwe wędrówki i zmagania z przeszkodami są znacznie trudniejsze niż te w opowieściach. Czy uda im się wykonać zadanie?

Mogłabym streścić wrażenia z lektury właściwie w pięciu słowach – ale bomba, kupujcie w ciemno! Opowieść o Claudette oraz sama główna bohaterka „kupiły” mnie już po pierwszych stronach. Historia jest dynamiczna, pełna przygód i humoru, który sprawia, że niemal na każdej stronie czytającemu wyrywa się parsknięcie, mniej lub bardziej zduszony chichot, albo też przestaje się krępować i śmieje się w głos. Mamy tu do czynienia zarówno z żartami sytuacyjnymi, jak i grami słów, które przemówią zarówno do dzieci, jak i dorosłych.

Nie oznacza to jednak, że Strzeżcie się, olbrzymy to zwykła komedyjka bez głębszego przesłania. Wręcz przeciwnie, w obrazowy, a przy tym przesympatyczny i nienachalny sposób walczy ze stereotypami i pokazuje, że prawdziwy bohater może kryć się w każdym z nas. Że nawet zawadiacki łobuziak może się czasem bać i potrzebować przyjaciół, i nie ma w tym nic niewłaściwego. Że dziewczynka, której głównym marzeniem jest zostać księżniczką, może być odważna i gotowa do najwyższych poświęceń. Że można mieć różne skrajne zainteresowania, nieprzystające do stereotypowego podziału na te dla chłopców i dziewczynek. Przede wszystkim zaś jest to wciągająca opowieść o przyjaźni i przygodzie. A także o tym, że nie zawsze warto ślepo wierzyć wszystkim usłyszanym historiom.

Od strony technicznej książka także prezentuje się bardzo dobrze. Ma wygodny format i świetne ilustracje. Są zabawne, kolorowe i przemawiają do wyobraźni młodszego czytelnika (starszego zresztą też).

Podsumowując, Strzeżcie się, olbrzymy to doskonała pozycja, od której dzieci mogą rozpocząć przygodę z komiksem. Jestem też przekonana, że i starszym wyjadaczom gatunku przypadnie do gustu. To pierwszy tom obiecującej serii, mam nadzieję, że kolejne ukażą się już wkrótce.

Dział: Komiksy
wtorek, 26 marzec 2019 16:11

Ostatni jednorożec. Wydanie rozszerzone

„Ostatniego jednorożca” kojarzę z filmu animowanego obejrzanego w dzieciństwie. Nie był to film szczególnie popularny, dość powiedzieć, że kasetę VHS z nim wyłowiłam w markecie z kosza z przecenami. Nie miał też szczególnej animacji ani historii z licznymi zwrotami akcji, która zmuszałaby do oglądania w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Ale coś sprawiło, że ten prosty i przyjemny film pozostał w mojej głowie aż do dorosłości. A potem dowiedziałam się, że istnieje też książka, i zapragnęłam ją przeczytać. Tak trafiła w moje ręce powieść Petera S. Beagle’a.

Książka jest nieporównywalnie bardziej rozpoznawalna od filmu, o czym świadczy fakt, że wydana przez Nową Baśń edycja rozszerzona to nie pierwsze polskie wydanie „Ostatniego jednorożca”. To zawiera dodatek w postaci niepublikowanej dotąd po polsku nowel „Dwa serca”, której akcja rozgrywa się wiele lat po wydarzeniach z powieści. Dodajcie do tego piękne kolory okładki i mamy gotowy materiał na książkę, którą warto się wstępnie zainteresować. A co z treścią?

Historia opowiada o jednorogini, która dowiaduje się, że prawdopodobnie jest ostatnią istotą ze swego gatunku. Jednorogini nie wierzy w to i opuszcza spokojny las, by szukać pobratymców. Wkrótce dowiaduje się, że za zniknięciem jednorożców stoi półlegendarny Czerwony Byk i postanawia stawić mu czoła, by pomóc pozostałym jednorożcom. Po drodze spotyka wielu przyjaciół i jeszcze więcej wrogów, zakochuje się (z wzajemnością!) w człowieku, sama przybiera ludzką postać… W szalonej misji wspiera ją dwójka ludzi: czarodziej-nieudacznik Szmendryk oraz prosta i bezczelnie szczera Molly. Tylko czy to wystarczy, by pokonać Byka, którego nie pokonał dotąd żaden jednorożec?

„Ostatni jednorożec” bez wątpienia należy do klasyki współczesnej baśni, ale w pełni odkrywa tę prawdę dopiero lektura w dorosłym wieku. Tak bowiem, dorośli też mogą przeczytać tę opowieść i ujrzeć w niej wiele uroku, życiowych prawd czy odwzorowanych fragmentów rzeczywistości. Powieści Beagle’a nie brak ani filozoficznej warstwy, pozbawionej jednak nachalnego dydaktyzmu, ani sporej dozy humoru (niech wam wystarczy ta krótka próbka: „Poczuła, że ze wszystkich żywych istot obecnych w kuchni jedynie kot i cisza patrzą na nią z jakim takim zrozumieniem”). Postacie, choć nakreślone kilkoma zdaniami, są żywe i wielowymiarowe, dalekie od baśniowej typizacji. Nawet sam Czerwony Byk, jak się okazuje, nie należy do jednoznacznie czarnych charakterów.

Do tego wszystkiego dodajmy naprawdę znakomite tłumaczenie Michała Kłobukowskiego. Począwszy od zgrabnej „jednorogini”, przez imiona własne, aż po tak splecione słowa, że niespieszna narracja tej historii ujawnia się w pełnej krasie, tłumacz dokłada nie cegiełkę, lecz cały fundament do literackiego sukcesu „Ostatniego jednorożca”.

Masz dzieci, którym chcesz ukazać historię o triumfie dobra i piękna, ale bez taniego moralizatorstwa? To książka dla ciebie. Kochasz baśnie? To książka dla ciebie. Chcesz na jedno popołudnie wsiąknąć w zupełnie inny, tajemniczy i uroczy świat? To książka dla ciebie. Masz dosyć historii ponurych i smutnych? Po prostu przeczytaj „Ostatniego jednorożca”.

Dział: Książki
wtorek, 26 marzec 2019 16:03

Diabeł i arcydzieło

Należę do tej części społeczeństwa, ponoć wcale nie tak małej, która szanuje twórczość Stanisława Lema i docenia jego wkład w rozwój zarówno fantastyki, jak i nauki (szczególnie zaś futurologii, o ile nazwać ją można nauką), lecz przy tym dotąd nie odnajdowała przyjemności w lekturze utworów tego wybitnego autora. „Szanuję, ale nie czytuję”, tak zwykłam do sprawy podchodzić. Moje pozytywne doświadczenia z czytaniem Lema istnieją jednak, a dotyczą znakomitej Fantastyki i futurologii. Uznając, że eseistyka najznamienitszego polskiego fantasty bardziej trafia w mój gust niż beletrystyka, sięgnęłam po zbiór Diabeł i arcydzieło, książkę przepięknie wydaną przez Wydawnictwo Literackie i już wizualnie będącą ozdobą każdej półki.

Tyle zachwytów estetycznych, przejdźmy jednak do najważniejszego, czyli do treści. Eseje, wybrane i zebrane przez Wojciecha Zemka, osobistego sekretarza Lema, dotyczą czterech sfer: literatury, nauki, futurologii oraz samego Lema. Zbiór otwiera tytułowy tekst, płynnie przechodzący od analizy diabła w Doktorze Faustusie ku Holocaustowi, zamyka natomiast krótki, optymistyczny i nieco humorystyczny wyimek pod tytułem 10 życzeń na nowe tysiąclecie. Pośrodku zaś znajdzie się tyle myśli i tyle poruszonych tematów, że nie sposób omówić ich wszystkich, hierarchizacja natomiast nie ma najmniejszego sensu: każdy z esejów napisanych przez Lema opowiada o czymś innym i dla któregoś z czytelników może okazać się tekstem odmieniającym życie.

Spróbujmy zatem podejść do tej pozycji z innej strony. Oczom odbiorcy ukazują się bowiem cztery wcielenia Lema: Lem-krytyk, Lem-fantasta (ponieważ jego naukowe rozważania pozostają w ścisłym związku z twórczością literacką, a omawiane koncepcje wyraźnie łączy z możliwym kontekstem literackim), Lem-futurolog (zajmujący się futurologią, nim stało się to modne, a potem bezlitośnie radykalizm futurologii wyśmiewający), wreszcie: Lem-człowiek, podsumowujący swój dorobek, przewartościowujący go, odsłaniający przed czytelnikiem swoje życie i sprawy prywatne.

Przyznać muszę, że sekcja literacka, choć teoretycznie pozostająca w zgodzie z moim wykształceniem, przyniosła mi najmniej radości. To z pewnością kwestia pisania Lema, który z ochotą wikła czytelnika w coraz bardziej skomplikowane zdania i nierzadko posługuje się wielkimi słowami dla opisu spraw prostych. Doskonale rozumiem jego zachwyt wobec naukowego i literackiego dorobku Umberta Eco, ponieważ obaj twórcy, którym zdecydowanie nie można odmówić niebywałej erudycji i wszechstronnego wykształcenia, mają skłonność do uzewnętrzniania swojej wiedzy w postaci ozdobnych konstrukcji leksykalno-logicznych, również tam, gdzie w opinii niejednego czytelnika proste zdanie nic by im nie ujęło. Te modne w drugiej połowie XX wieku zabiegi dzisiaj mogą się wydać anachroniczne, toteż jeśli o jakichkolwiek esejach Lema można powiedzieć, że się zestarzały, to właśnie o tych, a i to wyłącznie od strony językowej.  

Lecz oto zaskoczenie: zaledwie przechodzimy do sekcji naukowej, maniera ulega znaczącej redukcji, natomiast w rozdziałach poświęconych futurologii i życiu osobistemu znika zupełnie. Eseje nie stają się przez to mniej wymagające i nie stawiają przed czytelnikiem mniej wyzwań (chyba że mowa o tych miejscach, gdzie Lem opisuje swoje życie w podkrakowskiej miejscowości), lecz są to już wyzwania zupełnie innego rodzaju. Wydawać by się mogło, że w tekstach poświęconych nauce i futurologii autor, mając świadomość, że czytelnik może obcować z zupełnie nieznaną sobie materią, odchodził od komplikacji na poziomie językowym, by dodatkowo nie utrudniać zrozumienia tematu. I te właśnie teksty uważam za nagrodę za przebrnięcie przez część literacką – są interesujące, otwierają nowe horyzonty mimo upływu lat, a literackość zgrabnie przeplata się w nich z naukową pasją, niekiedy hobbysty, niekiedy osoby faktycznie obeznanej w temacie. Ponadto zmuszają do intelektualnego wysiłku, gdyż nagle okazuje się, że czytelnik winien wykazywać te same przymioty, co modelowy sekretarz opisany w jednym z autobiograficznych tekstów: „byłoby nieźle, gdyby (…) miał jeszcze opanowaną teorię literatury, biologię teoretyczną, gdyby liznął nieco fizyki oraz innych fachów” (s. 506).

Warto tę książkę przeczytać nawet, jeśli się Lema nie lubi. Zwłaszcza, jeśli się go nie lubi. Warto porównać to, o czym pisał, z dzisiejszym stanem świata. Warto wreszcie zajrzeć za kulisy twórczości Lema i zobaczyć skrytego za potężną naukowo-literacką podbudową człowieka, który dorastał wraz ze swoimi utworami i zmieniał podejście do nauki, pisania oraz do samego życia. Może to być nawet świetny początek przygody z autorem Solaris.

Dział: Książki