kwiecień 18, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: horror

wtorek, 23 wrzesień 2014 12:16

Oczy pełne strachu

Zło. Mroczne. Odwieczne. Tkwiące w człowieku i otaczającej go ziemi. Doprowadzające do ruiny, choć czasem dające złudne poczucie władzy. To właśnie ono jest głównym bohaterem najnowszego zbioru opowiadań Jarosława Jakubowskiego „Oczy pełne strachu".

Antologia zawiera 31 różnej długości tekstów, jedne liczą zaledwie cztery strony, inne ponad blisko trzydzieści. Łączy je jedno – ich tematyka krąży wokół różnorodnych form zła, poczynając od tego codziennego, chciałoby się rzec – zwykłego, tkwiącego w człowieku, a kończąc na tym nadnaturalnym, będącym atrybutem duchów, demonów i niewyjaśnionych zjawisk. Jak to zwykle bywa w przypadku zbiorów opowiadań (zwłaszcza tak licznych), jest to książka dosyć nierówna. Obok świetnych, przykuwających uwagę tekstów znajdują się także dosyć słabe, które ulecą z pamięci czytelnika w chwili, gdy zamknie książkę, a możliwe, że nawet jeszcze szybciej.

Przy tak dużej liczbie opowiadań omawianie każdego z nich mija się z celem, dlatego zwrócę uwagę tylko na te, które przykuły moją uwagę w największym stopniu, zarówno pod względem pozytywnym, jak i wręcz przeciwnie.

Nie ukrywam, że najbardziej spodobały mi się teksty z pogranicza horroru, zawierające elementy paranormalne. Jednym z nich jest opowiadanie bogato czerpiące z tradycji gotyckiej, „Upadek rodziny von Ballenstedt". Tocząca się w drugiej połowie XIX wieku opowieść o chłopcu, który dzięki pomocy demona pozbywa się tych, którzy stoją na jego drodze, jest wprawdzie dosyć przewidywalna, ale czyta się ją bardzo przyjemnie.

Przerażają Was niektóre dziecięce zabawki? I niekoniecznie są to lalki? Z pewnością spodoba Wam się „Pozytywka". Z kolei dzięki „Wysokim trawom" możecie czuć pewną obawę przed nocnymi podróżami koleją. W obydwu tekstach pojawia się wątek nadnaturalny, przyprawiający o gęsią skórkę, lecz jednocześnie niezbyt nachalny, bardzo dobrze wyważony. Spodobała mi się również „Czerwona Teresa", pozornie historia jakich wiele. Pokazuje, jak łatwo ludzka zawiść i złe języki mogą zniszczyć czyjeś życie i doprowadzić do tragedii.

Ciekawymi tekstami, całkowicie pozbawionymi paranormalnej otoczki, a jednocześnie króciutkimi, bo liczącymi zaledwie po cztery strony, są „Witaj, laleczko" oraz „Dog". Pierwszy z nich z pewnością przypadnie do gustu wszystkim mającym wredne szefowe, drugi z kolei opowiada o bezsensownym bestialstwie, jakie tkwi w zwykłym człowieku. Okazuje się, że czasem nie potrzeba wielu słów, by trafić w samo sedno sprawy.

Do najsłabszych tekstów zaliczyłabym te, które otwierają zbiór, więc jednocześnie mogą nieco zniechęcić potencjalnego czytelnika. „Autobus" to migawka z jazdy autobusu, zbiór myśli i reakcji jego pasażerów i kierowcy, po którego głowie krąży plan spowodowania wypadku. „Odsunięty" to wprawdzie dosyć zgrabne studium osoby popadającej w obsesję, jednak jego zakończenie zawodzi. Z kolei „Duch kolei" to historia emerytowanego kolejarza, którego ostatnim pragnieniem jest obrona starej stacji przed zniszczeniem. Jego puenta również nie powala na kolana.

Podsumowując, najnowsza książka Jarosława Jakubowskiego to przyzwoita, ale zdecydowanie nie zachwycająca antologia opowiadań skierowanych do amatorów grozy, niekoniecznie tej w wydaniu paranormalnym. Pokazuje różne oblicza zła krążącego po świecie, jednak tylko niektóre z jego odsłon sprawią, że oczy czytelnika będą pełne strachu.

Dział: Książki
poniedziałek, 22 wrzesień 2014 10:05

Retrowizja odc. 4 - "Nosferatu" (1922)

Miło mi, że znów tu jesteście żeby przeczytać kolejny odcinek Retrowizji. Tych, którzy już mieli okazję czytać jeden z odcinków, instruować nie trzeba, ale mam nadzieję, że czytają to również nowi czytelnicy. Należy im się słowo wyjaśnienia, czym mam przyjemność zajmować się w tych tekstach. Otóż dotyczą one starych, a ostatnio właściwie bardzo starych filmów science-fiction, fantasy oraz horrorów. Czemu tak? A czemu nie! Nowości w kinie pod dostatkiem, a myślę, że czasem warto zrobić parę kroków wstecz, bo z odległości lepiej widać wszystkie nawiązania i wpływy. Z resztą stali czytelnicy dobrze wiedzą, że przykładam do tego sporą wagę.

Dział: Retrowizja
poniedziałek, 21 lipiec 2014 10:00

28 tygodni później

Oj narobiono mi smaka. "28 dni później" to był jeden z lepszych horrorów jakie pojawiły się ostatnimi laty na ekranach kin. Złożyło się na to nie tylko odświeżenie tematyki zombiaczej, ale i niesamowicie intensywny klimat zagrożenia. Za drugą część odpowiada utalentowany reżyser Juan Carlos Fresnadillo, facet który stworzył bardzo udane dzieło "Intacto" będące nieszablonowym spojrzeniem na tematykę szczęścia. Czyli podwaliny pod udany film były, jednak czy sprostały mym wymaganiom, o tym w dalszej części tekstu.

28 tygodni po ataku wirusa w Wielkiej Brytanii po woli życie stara się wrócić do normy. Ludzie zasiedlają Londyn, na razie tylko jedna dzielnicę, gdyż tylko ona jest w pełni zabezpieczona i bezpieczna. Wszystko ot dzieje się pod czujnym okiem amerykańskich służb wojskowych mających czuwać nad bezpieczeństwem wyrwanego zombiakom odcinka miasta. Zostaje także odnaleziona kobieta, która przeżyła ugryzienie zombiaka, gdyż ma naturalna odporność na toczącą ich chorobę. Jest niczym światełko w tunelu, możliwością ratunku dla wielu, ale czy na pewno?

Z wielką chęcią wrzuciłem na swój kinowy ruszt drugą odsłonę zmagań z szybkimi zombie. Od razu muszę rzec, że na "28 tygodni później" ciąży piętno większości sequeli - czyli jest jako całość gorsza od poprzedniego odcinka. Jednak nie musimy całkiem załamywać rąk, gdyż kilka momentów ma w sobie pokłady jakże fajnego w swej ciężkości klimatu. Nie trzeba długo szukać, gdyż pierwsza scena daje ostro po garach, gdy do schowanych w zabitym dechami domu na uboczu koś dobija się do drzwi błagając o pomoc. O ludzka naiwności... Bardzo milo komponuje się scena ucieczki Dona przed zombiakami. Ta muzyka pięknie oddaje całą sytuację, jest nieco inna niż można by się spodziewać w tak dynamicznym momencie, co nie znaczy że gorsza. Zawód przychodzi dopiero w środkowej części filmu. Tutaj niestety Juan Carlos Fresnadillo nie do końca sobie poradził (a może to tylko wina scenariusza). Trochę wszystko traci na jakości i dynamice, a i trafia się wiele tak beznadziejnie oczywistych zwrotów akcji, że chyba nawet wyłączenie mózgu nie wzbudziłoby w nas zaskoczenia co do dalszego biegu głównego wątku. Do tych bardzo udanych scen należałoby jeszcze doliczyć: schronienie się mieszkańców odzyskanego Londynu, ostrzał snajperski i scena z noktowizorem w podziemiach.

Od momentu, gdy na ekranie pojawił się mały chłopiec syn głównego bohatera zacząłem kibicować zombiakom coby go wreszcie dopadły i skończył ten irytujący występ. By nie spoilerować nie powiem jak sie skończył ten pojedynek chłopczyk kontra zombie. Za to ciekawie wypadł Robert Carlyle, w dwóch scenach byłem pozytywnie zaskoczony tym co zaprezentował, gdyż kojarzył mi się raczej z rolami lżejszymi gatunkowo o mniejszej sile wyrazu aktorskiego.

Trzeba przyznać, że brak tu głupiego bohaterstwa prowadzącego do zgonu (w większości scen), mamy tu raczej obraz w pełni prawdziwych reakcji - każdy woli zadbać najpierw o własną dupę niż przejmować się obcymi osobami w momentach totalnego zagrożenia. Wiadomo instynkty rodzicielskie są bardzo silne, ale nikt się chyba nie spodziewał, że aż tak silne jak pokazano w tym filmie (oczko puszczone do tych, którzy już ten film widzieli). Pomimo, że mamy tu do czynienia z armią amerykańską nie będzie tych nieszczęsnych i wkurzających gadek o walce za kraj, prezydenta, rodzinę, kota, rybki oraz psa.

Fani mięsnej uciechy w wykonaniu zombiaków mogą się poczuć ukontentowani, gdy dochodzi do starć pomiędzy zarażonymi, a resztą ludzkości.

Dział: Filmy
poniedziałek, 22 wrzesień 2014 08:13

Retrowizja odc. 3 - "Gabinet doktora Caligari" (1920)

Witam Was w kolejnym odcinku „Retrowizji", w której zajmujemy się już nieco zakurzonymi filmami fantasy, science-fiction oraz horrorami. Dzisiaj zajmiemy się szerzej tym ostatnim gatunkiem. Cofniemy się do początków kina grozy aż do roku 1920, w którym twórcy nie wiedzieli jeszcze jak połączyć głos aktora z obrazem, ale już umieli sprawić, by widzom przechodziły ciarki po plecach. I nawet nie potrzeba było do tego potworów, zjaw czy dużej ilości krwi i okrucieństwa. Wystarczył odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

Dział: Retrowizja
poniedziałek, 22 wrzesień 2014 08:10

Retrowizja odc. 2 - "Metropolis" (1927)

Witam Was z drugim odcinku cyklu „Retrowizja". Ci, którzy czytali mój poprzedni tekst już wiedzą o co chodzi, a tym, którzy trafili na ten tu po raz pierwszy wyjaśniam – mam zamiar pisać dla Was kilka słów od siebie na temat starych, a czasami bardzo starych filmów S-F, fantasy. Co jakiś czas zdarzy się też horror. Redaktorzy „Secretum" dwoją się i troją, by przekazywać Wam jak najświeższe informacje ze świata filmu, a ja odnoszę się do może już nieco zakurzonego archiwum. Tak jak napisałem dzieła, które mam zamiar tutaj opisywać są stare lub bardzo stare. „Podróż na księżyc" z odcinka pierwszego i dzisiejsze „Metropolis" kwalifikują się do tej drugiej kategorii.

Dział: Retrowizja
poniedziałek, 22 wrzesień 2014 08:00

Retrowizja odc. 1 - "Podróż na księżyc" (1902)

Chciałbym powitać Was w nowym cyklu, jaki będę miał przyjemność prowadzić na serwisie Secretum.pl, czyli Retrowizja. Będzie to cotygodniowy cykl tekstów, w których opisywał będę stare, a często nawet bardzo stare, filmy z gatunku science-fiction oraz fantasy. Prawdopodobnie zdarzy się też odrobina horroru. Zauważyłem, że pojawia się tutaj masa świetnych tekstów na temat filmów „współczesnych" oraz nowości filmowych ale do staroci bardzo rzadko ktoś zagląda. Postaram się zająć tę niszę i wypełnić ją tekstami, które mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu. Co rozumiem pod pojęciem „staroć"? Oczywiście nie ma dla mnie zabarwienia pejoratywnego, a jest jedynie skrótem myślowym. Przyjmijmy jednak „operacyjnie", że za staroć, czyli film retro, będę uważał taki, który mieści się w jednym z powyższych gatunków oraz który ukazał się od początku XX wieku do końca lat 80-tych. Przy czym w miarę możliwości będę się starał nie zapuszczać w tę ostatnią dekadę, bo sądzę, że spora część czytelników „Secretum.pl" jest całkiem dobrze obeznana z filmami tamtego okresu.

Dział: Retrowizja
niedziela, 21 wrzesień 2014 16:46

Projekt: Monster

Filmy z potworami, a szczególnie z tymi naprawdę dużymi dostarczają gawiedzi sporo radochy. Specjaliści od efektów mają za każdym razem ręce pełne roboty, by po raz kolejny stworzyć niesamowite monstrum i by jego przygody (czytaj: czyniona masakra) przynajmniej od strony wizualnej (przecież nie o poetykę tu chodzi) wypadły dobrze. Wszystkie te King Kongi, Godzille czy insze zmutowane stwory starają się zniszczyć jak najwięcej i jak najefektowniej. Ma być mocno, głośno i z przytupem, trup ścielić gęsto i wszyscy mają czuć się zagrożeni. Słyszałem nieco pozytywnych opinii na temat „Projekt: Monster" co wydało mi się nieco dziwne zważywszy na tematykę, więc postanowiłem przetestować ten film na najlepszej dla mnie grupie reprezentatywnej - czyli na sobie samym.

I oto natknąłem się na dość banalne, żeby nie powiedzieć bardzo banalne zawiązanie akcji. Z okazji wyjazdu Roba do Japonii jego znajomi urządzają pożegnalną bibkę. Przyjaciel żegnanego o imieniu Jason zostaje poproszony by nakręcić całą imprezę, a niejako przy okazji nagrać osobiste pożegnania od przyjaciół. W pewnym momencie przygasają światła i wszyscy odczuwają wstrząsy. Podany w telewizji komunikat zachęca imprezowiczów by wyjść na dach, skąd będzie lepiej widać zniszczenia. Z góry dostrzegają wybuch, wszystkich ogarnia panika. Goście wybiegają w ciemnościach na ulicę.

Już w kilku filmach i to nie tylko tych związanych z zasadami Dogmy wykorzystano możliwość prezentowania fabuły kręcąc z ręki. Chyba najsłynniejszym był „Blair Witch Project", który poprzedziła fenomenalna kampania medialna, bo sam film był już średni. Taki nowy stary pomysł, który urealnia to co widzimy na ekranie. Widz przebywa w samym centrum wydarzeń i dzięki temu łatwiej wczuwa się w losy filmowych bohaterów. Najlepiej sprawdza się to tam, gdzie odbiorca powinien poczuć na własnej skórze zagrożenie - czyli w filmach wojennych i oczywiście horrorach. Lecz taki sposób filmowania ma też swoje minusy - nie można pokazać pewnych spraw z szerszej perspektywy, oraz nadużywanie wstrząsania kamerą prowadzi do znudzenia, a czasem nawet do nudności (argentyński „Bandyta" jest tu świetnym przykładem). W „Projekt: Monster" właśnie to kręcenie z ręki sprzyja w budowaniu nastroju i klimatu grozy. Świetnie wypada początek, gdy z obserwowania sielsko-przyjacielskiego imprezowania przechodzimy do lekkiego dreszczu zagrożenia i kontaktu z nieznanym by powoli, acz nieubłaganie przejść do przepełnionych strachem momentów.

Aż chce się krzyknąć „chwalmy pana" po seansie by pochwalić twórców za powrót do starego, dobrego nie epatowania widokiem monstrum. Powoli, po kawałku pojawi się cały potworzak. Niby to prosty manewr przy budowaniu napięcia, a ostatnio strasznie zaniedbany. Samo monstrum to nieco szalona wizja i trudno określić jego pochodzenie. Nie jest to tak genialny jak Alien, ale też nie jest to nędza jak gumowe stwory z filmów klasy „Z". O ileż lepiej prezentuje się taki cyfrowy wybryk chorej wyobraźni, pokazywany gdzieś w oddali czy mroku, gdzie trudniej dostrzec tandectwo komputerowego wytworu.

Całość stylizowana na odnalezioną taśmę, skatalogowaną przez USA-ńśkie siły zbrojne i przez nie utajnioną. Cały film tak wygląda - wiemy tylko tyle ile nasi zwykli bohaterowie mogą się dowiedzieć, zobaczyć, poczuć i wywnioskować. Brak tu zbędnego bredzenia o promieniach X, nieudanym eksperymencie genetycznym na roślinach czy przybyszu z Pupa Planet chcącym zdobyć Świętego Czopka dla swego Pana i Władcy Psującego się Zwieracza. Postacie wyjawiają na głos pewne teorie, lecz nic i nikt temu nie zaprzecza, ani nie potwierdza - widz sam ma sobie wymyślić tą część historii. I bardzo dobrze, każdy z prezentowanych kawałeczków może sobie złożyć taką mitologię jaka mu się żywnie podoba.

Kilka scen robi bardzo dobre wrażenie (pewnie w kinie jeszcze lepiej, bo w domu niewiele da się wyciągnąć nawet na dobrym zestawie kina domowego) scena pierwszego ataku przywodzi na myśl zdjęcia jakie można było zobaczyć we wszystkich telewizjach świata po ataku na WTC, te tony unoszącego się pyłu, panikujący ludzie. Do tych niezłych kawałków filmu trzeba jeszcze dodać wędrówkę metrem oraz ostrzał potwora. Takie momenty, w których czuć klimat grozy miło się ogląda. Twarze głównych bohaterów są cudnie nijakie – czyli takie zwykłe i normalne co również sprzyja uwierzeniu w realność zagrożenia, a to przy straszeniu bardzo ważna sprawa.

Jednak cały film szybko się ulatnia, wystarczy ledwie kilkanaście minut po seansie i coraz mniej się z fabuły pamięta poza spektakularną rozwałką. Zdecydowanie film do kina, gdzie nagłośnienie i rozmiar ekranu zrobią swoje przy wprowadzaniu w centrum wydarzeń. W domowych pieleszach to już nie to samo i żaden zestaw kina domowego nie zrobi różnicy.

Dział: Filmy
czwartek, 24 lipiec 2014 00:26

Czarny Wygon. Bisy II

Przygoda ze Starzyzną, przeklętą wioską na Roztoczu, dobiegła właśnie końca. „Bisy II", które ukazały się kilka tygodni temu nakładem wydawnictwa Videograf definitywnie zamykają tetralogię „Czarny Wygon" autorstwa jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy grozy, Stefana Dardy.

Fabuła książki to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w poprzednim tomie. Dziennikarz Witold Uchmann toczy swą batalię przeciwko siłom Zła, które coraz stają się coraz potężniejsze i stopniowo przenikają z przeklętej przed laty Starzyzny, znajdującej się w stanie zawieszenia w innym wymiarze, do współczesnego świata. Mimo pozornie niewielkich szans na zwycięstwo mężczyzna nie ma zamiaru się poddawać – jeśli przegra lub pozostawi sprawy własnemu biegowi, ucierpią na tym nie tylko jego najbliżsi, ale i cała ludzkość. Przed Czarnym i jego poplecznikami nie ma bowiem ucieczki.

Gdy opisywałam trzecią część cyklu, nie ukrywałam, że w pewnym stopniu mnie rozczarowała. Punkt ciężkości opowiadanej przez Dardę historii przeniósł się z zagubionej w klątwy wioski na postać Uchmanna, jednocześnie w znacznej mierze tracąc przy tym swój mroczny klimat. Dlatego „Bisy II" okazały się pozytywnym zaskoczeniem. Ich lekturze nie towarzyszyła już irytacja, a zainteresowanie i ciekawość, jaki będzie finał tej opowieści i w jaki sposób autor ma zamiar połączyć ze sobą i pozamykać poszczególne wątki. Zwłaszcza, że zebrało się ich niemało.

Jednego nie można Dardzie odmówić; posiada naprawdę duży talent do snucia narracji, wciągając przy tym czytelnika w wir tworzonych przez siebie historii. Doskonale było to widoczne już w jego debiutanckim "Domu na wyrębach", a każda kolejna powieść jedynie potwierdza jego świetny pisarski warsztat. W dość świeży sposób podszedł także do raczej wyświechtanego motywu odwiecznej walki dobra ze złem, snując przy tym całkiem rozsądne rozważania na temat sensu istnienia tego ostatniego.

„Bisy II" zamykają nie tylko historię przeklętej wioski i jej mieszkańców, ale także samego Wiktora Uchmanna, centralnej postaci tej opowieści. Spodobało mi się, jak pozornie niewiele znaczące zdarzenia czy wypowiedzi bohaterów pojawiające się na kartach poprzednich części, w tej nabierały nowego znaczenia i zmieniały sposób postrzegania niektórych wydarzeń. Okazuje się też, że wszystkie postaci są w pewien sposób powiązane ze Starzyzną i nie bez powodu pojawiły się na drodze Uchmanna. Z perspektywy czytelnika cieszy fakt, że autor wyjaśnił wszystkie niejasności i pozamykał wszystkie, nawet drobne wątki tak, by nie było wątpliwości, po co w ogóle wprowadził je do powieści.

Niestety, nie sposób nie dostrzec głównego mankamentu powieści, która ma wprawdzie niepokojącą atmosferę, jednak brak jej przyprawiającego o gęsią skórkę klimatu pierwszych dwóch tomów cyklu. „Czarny Wygon" i „Słoneczna Dolina" prawdziwie przerażały, natomiast żadna z dwóch części „Bisów" już nie. Wprawdzie „Bisy II" odzyskały w porównaniu z jedynką nieco mroku, jednak grozą nadal od nich nie wieje.

Podsumowując, ostatni tom wieńczący cykl „Czarny Wygon" to powieść ze wszech miar poprawna, napisana płynnie i lekko oraz sprawnie domykająca wszystkie wątki, jakie pojawiły się we wszystkich poprzednich tomach. I choć nie do końca współgra z tym, do czego przyzwyczaił nas autor w pierwszych dwóch częściach swojej tetralogii, stanowi jej przyzwoite zakończenie, które powinno usatysfakcjonować wszystkich wielbicieli prozy Stefana Dardy.

Dział: Książki
czwartek, 05 czerwiec 2014 11:58

Wilkołaki

Ciemny, gęsty las. Biegł. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Taki dystans dzielił go do bezpiecznego schronienia. Jeszcze tylko kilka chwil, lecz ... było już za późno. Gęste chmury na lasem nagle rozwiały się i niewiadomo skąd na czarnym niebie ukazała się wielka srebrna tarcza. Pełnia księżyca. Porażony srebrnym blaskiem zaczął krzyczeć. Jego krzyk zaczął się stopniowo zmieniać w przeraźliwy, zwierzęcy skowyt. Jego młodzieńcze usta zmieniły się w wypełniony ostrymi zębami pysk. Po jego bokach wyrosły długie wąsy. Dalej biegł lecz teraz już na czworakach. Zwierzęce mięśnie rozerwały ubranie. Jego ciało porosła gęsta sierść aż po czubek ogona. Dokonało się. Stał się wilkołakiem....
Wilkołak, kim tak naprawdę jest? Czym wytłumaczyć jego obecność w mitach ludów całego świata?

Dział: Felietony

Graham Masterton oddaje do rąk czytelnika wciągającą powieść, która zmusza zarazem do poważnej refleksji nad kondycją współczesnego świata i nad koniecznością ponoszenia odpowiedzialności za błędy naszych przodków. "Infekcja" ukaże się nakładem wydawnictwa Rebis i między innymi pod patronatem medialnym Secretum już 3 czerwca.

Dział: Patronaty