kwiecień 21, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan

sobota, 02 styczeń 2016 09:25

Siódma dusza

Marcin wraz z rodzicami mieszka w starym, ogromnym domostwie, otrzymanym w spadku po wuju Antonim. Otoczony lasem budynek w niejednym może budzić grozę... dlatego gdy rodzice chłopaka muszą ruszyć w kilkudniową podróż, ten decyduje się na zaproszenie do siebie grupki najlepszych przyjaciół- Tymka, Majki i Adama. Alkohol, jedzenie i dobra zabawa to wszystko, co niezbędne w tak ponurym miejscu. Tymoteusz przyprowadza również swoją nową dziewczynę, Nadię, blondwłosą piękność o specyficznych zainteresowaniach. To, co w starym domu dzieje się przez kolejne kilka godzin... nie jest zabawą. Nie jest nawet wielką, grupową, wywołaną alkoholem czy innymi używkami halucynacją, majakiem. To zło w najczystszej postaci.

Na Siódmą duszę czekałam z niecierpliwością, odkąd tylko się o niej dowiedziałam. W naszym kraju wydaje się raczej niewielką ilość powieści grozy (w porównaniu do obyczajówek), więc staram się chwytać każdą okazję by sprawdzić, jak nasi rodacy radzą sobie z tego typu historiami. Przyznaję, że równie pomocną w podjęciu decyzji odnośnie "czytać czy nie czytać?" była... okładka. Nie mogłam (i nie mogę!) się jej oprzeć, a ilekroć mój wzrok skierował się w stronę półki, na której na mnie czekała, spoczywał na niej. Jest mrok, krew i zapowiedź tego, co czeka na nas wewnątrz.

Piątka nastolatków w starym domu gdzieś pośrodku niczego... brzmi znajomo? Oczywiście, że tak! Właściwie większa część horrorów zaczyna się w ten sposób, zmieniają się tylko miejsca przeznaczenia- pusta droga, las czy pustkowie, gdzie grupka bohaterów musi walczyć o życie z siłami nieczystymi. Im więcej postaci, tym więcej sposobów na zaprezentowanie umiejętności oryginalnej eliminacji papierowych ludzi. Opis z tyłu zbił mnie nieco z tropu, do najoryginalniejszych nie należał. I choć już po przeczytaniu literackiego dziecka pana Wardziaka nadal uważam, że otarto się o schemat, to i tak było warto.

Cztery obce osoby, zaintrygowane, co też może skrywać w sobie tak stary dom? Wiadomo, od razu ruszą na poszukiwania. Marcin jako gospodarz chętnie oprowadził przyjaciół po swym nowym miejscu zamieszkania. Jednak... coś złego wisi w powietrzu. Czuje to. Przed oczami przesuwa mu się obraz zmasakrowanych rodziców, lecz po chwili znika. A dobra zabawa dopiero ma się rozpocząć. Z całej grupy najbardziej polubiłam Nadię, nie tylko przez wzgląd na jej ukryte talenty, lecz także przez to, iż to na nią spadł obowiązek uratowania tylu, ile zdoła. A przy okazji jeszcze, jako ta obca i spoza grupy, została najbardziej narażona na niebezpieczeństwo, zewnętrzne czy wewnętrzne.

Podobał mi się fakt, iż to nie jest kolejna historia, powstała wyłącznie po to, by "zatłuc jak najwięcej bohaterów". Nie, to nie krwawa jatka wyłącznie dla "uciechy mordowania". Ludzie giną, lecz ich zgon ma jeden, konkretny cel. Aby odkryć tajemnicę, należałoby sięgnąć głębiej, do młodości właściciela domu. Intrygowało mnie, co też wpuścił do naszego świata wuj Antoni i dlaczego? Czy był po prostu szalonym starcem, opętanym pragnieniem władzy, czy może przyświecał mu jakiś wyższy cel? Spokojnie, wszystko się rozwiązuje. Każda tajemnica ma swój finał, na szczęście. Na uwagę zasługują również fragmenty z policjantem, na 240 stronach jest ich kilka, ale są bardzo ciekawym rozwiązaniem. Ostatecznie już sama nie wiedziałam, co jest jawą, a co makabrycznym snem. Policjant wydawał się taki realny i pasujący do sytuacji...

Siódma dusza to książka dobra, acz nie do końca oryginalna. Można się przy niej bać, ale nie sądzę, by horroromaniak nie mógł po niej zasnąć. Jest to propozycja dobra dla osób o słabszych nerwach, które dopiero zaczynają swoją przygodę z powieściami grozy. Historia może nie powala na kolana, lecz czyta się ją bardzo szybko, wciąga- chciałam jak najszybciej wiedzieć, co wydarzy się na kolejnych stronach. Był nawet moment, gdy autorowi udało się mnie obrzydzić, co też poczytuję jako plus. Sami sprawdźcie!

Dział: Książki
sobota, 02 styczeń 2016 01:10

Marcin Jamiołkowski - Mohernet

Pułkownik Stanisław Kalina czekał.

Krzesło było twarde i niewygodne, a tępy ból w krzyżu i kolanach przypominał o niedawno zdiagnozowanym reumatyzmie. Stojąca na biurku popielniczka sugerowała, że można palić, sięgnął więc do kieszeni po paczkę.

Zdążył wypalić dwa papierosy zanim drzwi do gabinetu otworzyły się i w drzwiach stanął generał Jedlik.

– Jesteś w końcu – warknął Kalina. – Dupa mi zdrętwiała od siedzenia, a nieczęsto się to zdarza.

– Wiadomo, hartowana w najgorszym ogniu. – Po Jedliku nie widać było nawet śladu współczucia. Obszedł biurko i zasiadł w swoim fotelu: dużym, skórzanym i miękkim, jak ocenił pułkownik.

– Mógłbyś chociaż zasalutować. – Jedlik otworzył szufladę i również wyjął papierosy.

– Nie przyszedłem lizać ci butów. Czekam chyba z pół godziny, gdybym wiedział, że się spóźnisz...

– Sprawy służbowe – powiedział generał i zaciągnął się z lubością, po czym wypuścił dym w stronę sufitu. – No co tam, Stasiek? Tylko streszczaj się, czasu nie mam.

– Potrzebuję pożyczyć od ciebie agentkę.

– Uuuuu! – Jedlik wydął usta. – No wiesz, da się załatwić. Jakieś szczególne wymagania?

– Ma być sprawna. I najlepiej z jedynką.

Jedlik parsknął rozbawiony.

– Gdzie ty sprawną jedynkę znajdziesz, Stasiu?

– Nie pierdol mi tu, Andrzej, wiem, że takie macie. To ważne, nie zawracałbym ci dupy, jakbym nie miał pewności.

Jedlik westchnął.

– Lata w wywiadzie uczą ostrożności – mruknął, otwierając laptopa. Postukał chwilę w klawiaturę i odwrócił komputer w stronę gościa.

– Mamy obecnie trzy aktywne jedynki. – Na ekranie ukazały się zdjęcia trzech kobiet w wieku około siedemdziesięciu lat. – To królowe Kier, Karo i Trefl. Królowa Pik przeszła ostatnio na emeryturę, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Kalina wiedział. W żargonie agencji „emerytura" oznaczała przedłużający się w nieskończoność pobyt na cmentarzu.

Przypatrzył się kobietom. Wszystkie powoli zbliżały się emerytury. Tej agencyjnej, bo sądząc po wieku, świadczenia od państwa pobierały już od dobrych dziesięciu lat.
– Stare pudła – powiedział cicho, ale generał i tak dosłyszał.

– Nam też niewiele brakuje – rzucił krótko. – Którą chcesz?

– Bo ja wiem? Ty mi poleć.

Generał wybrał zdjęcie z lewej.

– Królowa Kier, Zenobia Zbych, lat dziewięćdziesiąt, czarny pas w ubiegłorocznych mistrzostwach „Kontra-Renta", gdzie rozniosła w pył siedemnastu lekarzy-orzeczników. Jej znak rozpoznawczy to wydrążona drewniana laska zakończona ostrym bolcem. Niezwykle sprytna, w firmie mawiają, że to nie ona będzie miała problem z demencją, tylko demencja z nią. Niestety od kilku lat zbyt nerwowa, a często wręcz agresywna. Mamy trochę materiałów z akcji, w której brutalnie przegania dziennikarza podczas jakiegoś wiecu. Wszystko utajnione, to ci nie pokażę.

Kalina skrzywił się.

– Eeee, i tak nie chcę takiego zakapiora. Potrzebuję kogoś do wtopienia się w tłum, a nie „krejzolki", która będzie świrować na lewo i prawo.

Jedlik pokiwał głową ze zrozumieniem, kliknął w środkowe zdjęcie i wyświetlił inne akta. Zaczął streszczać:

– Królowa Karo, Janina Kowalska, siedemdziesiąt trzy lata. Emerytka i rencistka, pierwsza grupa inwalidzka orzeczona osiem lat temu i niemożliwa do podważenia, choć lekarze na zusowskich komisjach stawali na głowach, żeby się dopieprzyć. Zawsze ma w rękawie potrzebne zaświadczenie, wygrała niejedno odwołanie. Utalentowana symulantka, wyszkolona hipochondryczka, bezwzględna w sytuacjach skrajnych. Chcesz zobaczyć wideo?

– Pewnie. To jakieś nagranie operacyjne?

– Tak, patrz.

Film, nagrywany ukrytą kamerą, ukazywał Kowalską na przystanku tramwajowym. Ubrana była w długą, plisowaną spódnicę w paski i puchową kurtkę spod której wystawał szary, wełniany sweter. W ręku ściskała kulę ortopedyczną, na której lekko się opierała. Ciemnozielony beret na głowie trzymał się jak przyklejony, kiedy kobieta rozglądała się na boki. Otaczał ją spory tłum spieszących do pracy ludzi. Tramwaj stojący na przystanku ruszył powoli i ustąpił miejsca drugiemu, właśnie nadjeżdżającemu. Oczekujący zaczęli się przemieszczać nerwowo po przystanku, poszukując najlepszego miejsca, ale agentka Karo zrobiła jedynie niewielki krok w bok i stanęła wyczekująco.

Drzwi zatrzymały się dokładnie przed jej nosem.

– Widziałeś? – wtrącił Jedlik – Za chwilę miały się zmienić światła, nie było do końca pewne czy poprzedni tramwaj zdąży odjechać, czy zostanie, a to mogło kosztować ją bieg do drugiego. Ale nie. Bestia była w stanie wszystko skalkulować: wymierzyć odległość, obliczyć czas i ustawić się w najlepszej pozycji. Patrz teraz.

Ktoś z przechodzących zasłonił na moment obiektyw kamery, a kiedy znowu było widać co się dzieje, Kalina pokiwał z uznaniem głową. Nikt nie zdążył jeszcze wysiąść z tramwaju, a Kowalska była już w połowie schodów do środka. Jakiś mężczyzna usiłował ją odepchnąć, ale kula – niby przypadkiem – zaplątała mu się między nogi i facet mało nie wypadł na przystanek. Jeszcze dwa kroki i Królowa Karo przepychała się już w środku pojazdu. Kamerzysta przesunął się w prawo, podążając za agentką. Przez szyby widać było, jak staruszka szuka wolnego miejsca. Na chwilę Kalina stracił z oczu zielony beret, ale zaraz odnalazł ponownie – Kowalska pochylała się nad siedzącą młodą kobietą. Agentka powiedziała coś głośno. Nie było dźwięku, ale Kalina zauważył konsternację u otaczających ją ludzi. Głupie uśmieszki, niesmak na twarzach. To charakterystyczne odwracanie głowy w rodzaju „nie mieszam się do tego".

Młoda kobieta wstała z trudem i skierowała się do wyjścia. Kowalska zajęła jej miejsce wyraźnie zadowolona. Na zbliżeniu Kalina ujrzał, jak usta Królowej Karo poruszają się nerwowo, jakby przeżuwała resztki jadu, którym tak hojnie obdarowała swoją ofiarę.
Kamera podążyła za wychodzącą. Kobieta wyszła z tramwaju, przytrzymując się poręczy. Młoda dziewczyna, ocenił Kalina. Może dwadzieścia pięć lat. Po jej twarzy płynęły łzy, ramiona drgały nerwowo. To nie płacz, to szloch! Kamera zrobiła oddalenie i dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży.

– I ona ją tak jednym zdaniem....? – zapytał pułkownik.

– No. Bach! – Jedlik klasnął w dłonie. – Niezła, co? Prawdziwa ninja. Bierzesz?

– Biorę!

– Świetnie! – Jedlik zamknął z trzaskiem pokrywę laptopa. – To jeszcze powiedz, po co ci ona.

Kalina westchnął. Oczywiście, operacja była tajna, ale zdawał sobie sprawę, że tutaj obowiązuje handel wymienny.

– Rozpoczynamy inwigilację Mohernetu – przyznał w końcu niechętnie.

– Czego? – Generał zatarł ręce. – To coś nowego? Mów, mów, posłucham z chęcią.

– Jak wiesz, jakiś czas temu ktoś rozpoczął propagandową operację antyrządową. Nie udało się namierzyć sposobu rozchodzenia się wiadomości i przekazywania poleceń do grup zorganizowanych. A regularnie mamy do czynienia z małymi okupacjami. To grupa staruszków stanie tu, to tam, protestują raz przeciwko temu, raz tamtemu. Dopiero miesiąc temu wpadliśmy na to, że ktoś nimi steruje. Zrobiliśmy symulacje, próbowaliśmy zbadać propagację informacji, kierunek rozchodzenia się zmian, tempo... Ktoś zrobił sieć z... moherów. Ktoś puszcza wiadomość – informacja rozłazi się po całym kraju, bez dostępu do radia, mediów, bez Internetu. Często przekaz zostaje zniekształcony, a mimo to zachowuje swój rdzeń, jakby oś przekazu. Tempo propagacji bywa różne, czasem minie kilka dni nim ogarnie cały kraj, czasem trwa to dłużej. Nie mogliśmy się z tym połapać. Aż ostatnio jeden z moich ludzi trafił na dziwną korelację. Chodzi o to, że informacja utyka w okolicach weekendu i dystrybucja zostaje podjęta dopiero od poniedziałku. I to był dobry kierunek. Widzisz... okazało się, że ktoś rozpuszcza informację przez staruszków. Najpierw zaszczepiają wiadomość jednej, podatnej osobie. Następnie wymiana informacji odbywa się w miejscach, które nazywamy węzłami sieci. To oddziały ZUS, urzędy pocztowe, miejsca, w których są kolejki i łatwo o kontakt. Największe węzły to przychodnie i ławki pod gabinetami lekarskimi. Tam przepływ informacji jest największy. Nasi informatycy pracują nad rozszyfrowaniem protokołów komunikacyjnych. Musimy oczyścić sygnał, wyeliminować elementy redundantne i dotrzeć do nadawcy. Potrzebujemy do tego agentki, która wmiesza się w taką sieć, to bardzo ułatwi nam pracę...

– Dobra, przestań już gadać – przerwał mu Jedlik, krzywiąc się. – To jakiś bełkot. Myślałem, że to coś ciekawego, a to te wasze informatyczne bzdury.

– Taka praca – uśmiechnął się kwaśno pułkownik. – To kiedy dostanę tę... Królową Karo?

– Przyślę ją jutro do twojego biura.

Obaj wstali. Kalina wyciągnął rękę.

– Dzięki, Andrzej.

– Jasne. Spadaj, bo za chwilę mam kolejne spotkanie.

***

Dwa tygodnie później pułkownik Kalina zwijał się ze słuchawką przy uchu, tłumacząc się telefonicznie Jedlikowi. Minę miał nietęgą.

– Andrzej, przepraszam, nie wiem jak ją zidentyfikowali. Wiem, że jest spalona, ale...

– Spalona?! Spalona, do cholery! – wydzierał się generał. – Załatwiliście mi najlepszą agentkę! Ktoś sypnął! Cofnęli jej grupę inwalidzką. Coś na nią znaleźli. I zorientowali się, że emeryturę zaczęła pobierać o cztery lata za wcześnie! Recepty, które chciała zrealizować w aptece – wszystkie nieważne! Podobno jakiś błąd w numerze PESEL! Dostała tyle wezwań do różnych urzędów, że targnęła się na życie. Wiesz jak się targnęła, Stasiek?! Wiesz jak?! Odkręciła gaz! I co? Gówno, bo już jej zdążyli odłączyć! Rozumiesz?! Nawet kulę jej świsnęli w sklepie, na jakiejś przecenie...

– Rozumiem, ale to nie nasza wina. Mohernet jest zorganizowany lepiej niż przypuszczaliśmy!

– Niech cię szlag, Kalina!

Generał rozłączył się, a Kalina zapalił papierosa. Trudno. Jakoś to się wyprostuje. Agenci czasem są demaskowani i Jedlik na pewno sobie poradzi. Załatwi jej jakiś dom spokojnej starości albo inny przybytek. Należy się za lata służby.

Ale ofiara Królowej Karo opłaciła się. Ustalili najważniejsze. Znaleźli wektor rozchodzenia się informacji.

Wszystkie sygnały miały źródło w Toruniu.

 

Dział: Opowiadania
piątek, 01 styczeń 2016 19:23

Ostatni Pielgrzym

Jako że nie jestem wielką fanką kryminałów, abym się zabrała do czytania takiego gatunku, coś musi mnie skusić już na etapie opisu treści. Tak właśnie było z powieścią Ostatni Pielgrzym. Może chodziło o dwie płaszczyzny czasowe, a może o wątek związany z norweskim ruchem oporu w czasie II wojny światowej. To wystarczyło, aby po książkę sięgnąć i nie żałuję, że poświeciłam na nią czas.

Powieść Ostatni Pielgrzym zabiera czytelnika do chłodnej, a przez to trochę tajemniczej Norwegii, którą poznajemy w dwóch odsłonach. Pierwsza z nich to czasy okupacji kraju przez Niemcy, lato i jesień roku 1942. Druga to współczesne Oslo, rok 2003.
Głównym bohaterem powieści, otwierającej serię, jest norweski policjant Tommy Bergmann. Początkowo trudno o nim powiedzieć coś więcej. Po pierwsze wydaje się zupełnie przeciętny, po drugie gołym okiem widać, że ma kłopoty natury emocjonalnej. Żyje sam, nie ma bliższej rodziny, zresztą sam niewiele wie o swoim wczesnym dzieciństwie.

W Nordmarce trójka studentów, biwakując w lesie, przypadkowo trafia na ludzkie kości. Kilka tygodni później w okrutny sposób zostaje zamordowany Carl Oscar Krough, członek norweskiego ruchu oporu. Pozornie tych wydarzeń nic ze sobą nie łączy. Kiedy jednak Bergmann zaczyna sprawę zgłębiać, dowiaduje się, że zamordowany Krough był bliskim współpracownikiem legendy norweskiego podziemia kapitana Kaja Holta. Ponieważ od czasów okupacji minęło już 60 lat, śledztwo nie należy do prostych. Ostatni żyjący uczestnicy tamtych wydarzeń albo już nie żyją, albo są pogrążeni w ciężkiej chorobie i trudno o kontakt z nimi. Pewne niejasności nie dają jednak głównemu bohaterowi spokoju i zmuszają go do kolejnych poszukiwań, które każą mu odwiedzić Szwecję, a nawet Niemcy.

Zadanie czytelnika jest łatwiejsze, gdyż w zrozumieniu sprawy pomaga nam druga płaszczyzna czasowa. Jest połowa roku 1942. Oczami młodej Agnes Gerner obserwujemy trudną rzeczywistość okupacyjną. Społeczeństwo jest wyraźnie podzielone. Jedna grupa to lojaliści, zwolennicy polityki Hitlera, nie tylko uwiedzeni głoszonymi przez niego ideami, ale też widzący w tym interes i spore korzyści finansowe.
Druga grupa to kształtujące się podziemie, ruch oporu, którego założycielem jest kapitan Kaj Holt. Zwerbowana przez podziemie Agnes, z racji swojej wyjątkowej urody, ma za zadanie zbliżyć się do ważnych niemieckich oficerów i mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Zadanie to, pozornie proste, okazuje się dla Agnes czymś, co zadecyduje o jej dalszym życiu. Trudno bowiem, obcując z ludźmi, patrzeć na nich tylko od strony ich pracy. Prywatnie mają oni przecież rodziny, dzieci, pragnienia i lęki. Uwikłana w związek z dwoma mężczyznami, Agnes przeżywa coraz większe rozterki, a lęk o własne życie i wyrzuty sumienia, przywodzą ją w końcu na skraj mentalnej przepaści.

Początkowo trudno mi było zorientować się w gąszczu powiązań i obco brzmiących nazwisk. Z czasem stało się to prostsze i z przyjemnością śledziłam, jak dwie płaszczyzny łączą się w jeden wyraźną całość. Bardzo spodobał mi się także główny bohater. Jest dociekliwy i zawzięty, jeśli idzie o odkrywanie prawdy. Potrafi łączyć ze sobą fakty, ale nie dzieje się to nagle i z niczego, jak to mamy w niektórych serialach. Po drugie Tommy ma swoją ciemną stronę i przeszłość, która nie jest powodem do chluby. Bohater jest tego świadomy i, choć chciałby to zmienić, nie bardzo wie jak miałby to zrobić. Póki co więc drepcze trochę w miejscu. Czy zdoła wyjść z życiowego impasu, mam nadzieję, dowiemy się w kolejnych częściach cyklu.
Ostatni Pielgrzym jest debiutem powieściowym Garda Sveena. Książka została bardzo dobrze przyjęta w ojczyźnie autora, czego dowodem są zdobyte przez nią prestiżowe nagrody w kategorii kryminału i debiutu powieściowego: Szklany Klucz, Nagroda Rivertona oraz Nagroda Mauritsa Hansena. Taki początek stawia wysoką poprzeczkę kolejnym powieściom z tej serii, dlatego niecierpliwie czekam na Otwarte Piekło.

Polecam Ostatniego Pielgrzyma miłośnikom zimnych, skandynawskich klimatów, a także tym, którzy lubią kryminały, zbudowane na solidnej podstawie, z zagadką, która trzyma czytelnika do końca w napięciu i niepewności. Lektura godna uwagi.

Dział: Książki
niedziela, 27 grudzień 2015 19:52

Greccy herosi według Percy'ego Jacksona

Życie w świecie mitów, pełnym potworów i boskich ingerencji w decyzje śmiertelników nie jest  łatwe ani przyjemne. Percy Jackson dobrze o tym wie. Na każdym roku czyha na człowieka jak nie klątwa, to pokusa, której oprzeć się nie sposób. Najgorsze jest to, że na co by się człowiek nie zdecydował i tak wybierze źle, bo takie założenie przyjęli przecież greccy tragicy. Bogowie nie dają człowiekowi żyć w spokoju i harmonii, a jeśli ten człowiek jest w dodatku herosem, czyli dzieckiem śmiertelniczki i boga z Olimpu, wtedy ma już przekichane. Jak bardzo? Bardzo, bardzo.


Rick Riordan to specjalista w nadawaniu starożytnej mitologii nowych znaczeń i kontekstów. Najpierw zdobył sobie serca czytelników serią o Percym Jacksonie, a potem stworzył serię o Olimpijskich herosach. Fabuła obu serii tematycznie dotyczyła mitologii greckiej i rzymskiej. Następnie do rąk czytelników trafił cykl zatytułowany Kroniki rodu Kane związany z mitologią egipską, natomiast tej jesieni na rynku książkowym pojawił się pierwszy tom nowej serii bazującej na mitologii skandynawskiej. Naprawdę pomysłowości mógłby pozazdrościć Riordanowi niejeden pisarz.
Książka zatytułowana Greccy herosi według Percy'ego Jacksona  stanowi specyficzny dodatek dla fanów młodego herosa. We wstępie młody bohater wyjaśnia czytelnikowi, że skuszony dożywotnimi dostawami pizzy i żelków, zdecydował się na napisanie książki o najsławniejszych herosach z mitologii. Ich barwne życiorysy, pełne przygód i niespodziewanych zakrętów losu, stanowią wspaniały materiał do snucia gawęd dla spragnionych nowych historii czytelników.


W dwunastu opowieściach Percy przedstawia nam swoje wersje przygód herosów. Trzymając się wersji znanej nam z mitów, heros opowiada o postaciach, z którymi, jako syn Posejdona, miał możliwość spotkać się osobiście. W snutych historiach nie chodzi o to, by dowiedzieć się czegoś nowego, bo przecież dzięki mitologii wiemy, jak potoczyły się losy Herkluesa czy Tezeusza. Percy jednak opowiada o nich na swój specyficzny sposób. Nieustanne pakowanie się w tarapaty przypisuje na przykład ADHD, które według niego ma każdy heros. Swoich bohaterów ubiera na modę współczesną, a komunikować im każe się za pomocą sms-ów i smartfonów. Dzięki temu znane już historie przybierają zupełnie inny wydźwięk.  Percy narrator nie pomija wstydliwych czy brutalnych faktów z życia herosów, stara się opowiadać bardzo rzetelnie, nikogo też ostatecznie nie gloryfikuje ani nie potępia.
Wydanie zawiera ilustracje autorstwa Johna Rocco, stałego współpracownika Ricka Riordana, dzięki którym snuta historia jest przyjemniejsza i łatwiejsza w odbiorze.


Dzięki niniejszej antologii dowiemy się, jak dzielnym i opiekuńczym synem był Perseusz. Poznamy boginię Afrodytę w nowej roli, a mianowicie wrednej teściowej w historii o Erosie i Psyche. Wspólnie z Herkulesem wykonamy dwuanaście głupich prac, przy których trzeba się nie lada napocić. Dowiemy się, jakie są konsekwencje prowadzenia ognistego rydwanu bez prawa jazdy i znajomości trasy. Zobaczymy też na własne oczy, że bogowie nie są zbyt wychowawczy i pedagogiczni jako rodzice dorastających nastolatków. Wspólnie z Jazonem i Argonautami udamy się w pełną niebezpieczeństw podróż po złote runo z superowcy. Żeby nie było, że herosami mogli być tylko mężczyźni, Percy przytoczy nam kilka historii o dzielnych kobietach, które, jak na tamte czasy były prawdziwymi feministkami.  Kyrene, Atalanta i Otrera są najlepszym na to dowodem.


Zbiór ten to prawdziwa perełka nie tylko dla miłośników mitologii. Napisany prostym, przystępnym językiem, przyjaznym dla współczesnego czytelnika, spodoba się i starszym i młodszym odbiorcom. Percy ze znaną sobie swadą przybliża nam te historie, a humor i kpina, z jaką je opowiada, sprawiają, że nie tylko przyjemnie się je czyta, ale też z pewnością na długo zapamięta.
Wstyd się przyznać, ale książka ta jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Riordana. Jej lektura stała się dla mnie motywatorem, by zacząć przygodę z Percym Jacksonem, ale przede wszystkim sięgnąć po pierwszą antologię tego autora traktującą o greckich bóstwach.
Polecam lekturę greckich herosów. Jest zabawna, wzruszająca i dowcipna. Naprawdę warto.

Dział: Książki
niedziela, 20 grudzień 2015 12:06

Smaki świata

Jako fanka kulinariów oraz jednoczesny amator gier planszowych, chętnie udający, że ma mniej lat niż w rzeczywistości, nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszej propozycji wydawnictwa Edipresse – edukacyjnej gry memory „Smaki świata" sygnowanej nazwiskiem Beaty Pawlikowskiej. Pisałam już wcześniej o innym projekcie z tych kręgów zainteresowań – memory „Pojazdach" Jacka Boneckiego. Na stronie znaleźć też można inną odsłonę kolekcji autorskiej słynnej polskiej podróżniczki – „Owoce świata".

Nie wiem tego na pewno, ale podejrzewam, że pierwsze gry memory pojawiły się już u którejś z cywilizacji starożytnych. Mechanika gry jest tak prosta i intuicyjna, że nawet ktoś, kto do tej pory nigdy nie widział tego typu rozrywki na oczy, z miejsca powinien sobie poradzić. Bo cóż skomplikowanego jest w ułożeniu kart obrazkami do dołu, by później – odkrywając dwa kartoniki na turę – próbować znaleźć parę identycznych ilustracji? Każda z zalecanych do rozgrywki 2-4 osób powinna natychmiast przypomnieć sobie czy też zrozumieć te niezwykle proste zasady. Pozostaje jedynie wytężać umysł i zebrać jak najwięcej kart, by pokonać rywali siłą swojej pamięci!

Do gry lepiej jednak nie zasiadać głodnym, bo fotografie niezwykłych smakołyków z całego świata mogą zdecydowanie rozproszyć i rozbić wypracowaną koncentracje. Zdjęcia Beaty Pawlikowskiej są tak barwne, tak kuszące, że żałuje się, iż wyobraźnia nie pozwala przemienić smakowo kartonu w przedstawione na nim danie. Widać, że to nie przypadkowy zbiór fotografii jedzenia, a specjalnie wykreowane kompozycje.

Na kartonikach „Smaków świata" znajdziemy nie tylko konkretne dania, jak pieczony pierożek samosa czy zupa z kaszy quinoa albo placki arepa, ale także potrzebne do przygotowania posiłku produkty. Gracze mogą dowiedzieć się między innymi jak wygląda rosnąca na Seszelach okra czy bulwy manioku na Mauritiusie. Czeka też na nich kilka niespodzianek w postaci bardzo nietypowych potraw. Mam nadzieję, że nie reagujecie paniką na różnego rodzaju robactwo, bo i pieczone świerszcze czają się na kartach „Smaków świata".

Tak jak w przypadku „Pojazdów" i tutaj próbuje się nieco zwieść graczy. Niektóre formy prezentacji dań wydają się do siebie bardzo podobne, a nazwa składnika powtarza się jako osobny kartonik oraz w konkretnym daniu, które go wykorzystuje. Zwodniczo wypadają także umieszczone po wskazówkach kulinarnych lokacje, które powtarzając się, mogą wprowadzać pewien zamęt. Znowu trzeba podejść do tematu kompleksowo, zapamiętując nie tylko obrazek, ale również jego podpis i kraj pochodzenia przedstawionej potrawy.

W dobie globalizacji, mieszania się smaków oraz kuchni łączącej produkty oraz dania tradycyjne z różnych stron świata, warto dowiedzieć się skąd pochodzą te już znane i zupełnie obce, spotykane w sklepach czy restauracjach bardzo rzadko, produkty oraz dania. Przyda się to z pewnością rodzicom, gustującym w kulinarnych, restauracyjnych eksperymentach oraz ich dzieciom, otwierając je na nowe doświadczenia oraz ucząc poszanowania odmienności (bo czy to nie wyraz niezwykłej tolerancji, gdy akceptujemy fakt, że ktoś żywi się robakami, pomimo zdecydowanie odmiennych u nas standardów kulturowych?).

I tak też znowu stwierdzić trzeba, że karty memory proponowane przez Edipresse a syngowane nazwiskiem Beaty Pawlikowskiej, mają wszystko to, co gra edukacyjna dla ludzi od 3 do 100 lat mieć powinna. Walor naukowy, atrakcyjną stronę wizualną oraz solidne wykonanie, które pozwoli cieszyć się grą przez długie lata (a może i pokolenia?) i bez obaw podróżować z nią nawet po całym świecie. Bo może warto byłoby udać się tropem poznanych na kartach smaków i poznać je w rzeczywistości?

Dział: Gry bez prądu
niedziela, 20 grudzień 2015 00:23

Wyzwolona

No i wreszcie! Po 2042. dniach od premiery pierwszego tomu „Domu nocy" ukazała się ostatnia, dwunasta odsłona tegoż cyklu. Czytelnicy na całym świecie mogli w końcu objąć umysłem całość i docenić (lub nie) rozwój fabuły. Czy zakończenie warte było oczekiwania? Czy na jaw wyszły niespodziewane sekrety? Czy Zoey wreszcie się ustatkowała? Te pytania oraz wiele innych miały zostać rozwiane lekturą finału spod pióra duetu P.C. i Kristin Cast.

Jak na wielkie bum po sześciu latach, to okładka „Wyzwolonej" wypada wyjątkowo słabo. Bardzo ciemna, mało charakterystyczna, ginie w zestawieniu z jedenastoma starszymi siostrami. Wciąż posiada matowe i lśniące elementy oraz wypukły tytuł, ale to trochę za mało, by zrobić wrażenie na czytelniku, który wcześniej miał w dłoniach jedenaście (albo i więcej, licząc z dodatkowymi historiami) podobnych tomów. Przyznaję szczerze, że liczyłam na więcej.

Zoey trafia do więzienia, gotowa odseparować się od wszystkich wampirów i zginąć w męczarniach. Tymczasem Neferet wprowadza w życie swój ostateczny plan – pragnie stworzyć własną świątynie i tytułować się boginią. Manifestując siłę posiadanych umiejętności dopuszcza się coraz rozliczniejszych zabójstw. Tylko Zoey i jej krąg mogą pokonać mroczną uzurpatorkę. W ostatecznym starciu dobra ze złem, zwyciężyć może tylko jedna strona. Nie obejdzie się bez ofiar...

„Wyzwolona" powinna być jedną z tych powieści, których nie da się zapomnieć. Po tylu spotkaniach czytelnika z lawinami akcji, nagłymi zwrotami w fabule; po przetrwaniu rozlicznych dramatów i zgonów; w nagrodę za wytrwanie do tegoż jakże przeciąganego finału – po tym wszystkim „Wyzwolona" zdecydowanie powinna być niczym salwa najdroższych, chińskich sztucznych ogni. Tymczasem nie jest. Konstrukcją, sposobem budowania akcji i dawkowaniem napięcia nie różni się niemal niczym od poprzednich tomów. Równie dobrze mógłby powstać trzynasty, bo historia nie wydaje się definitywnie zamknięta. Nie ma więc przesadnie drogich fajerwerków. Ba, nie ma nawet zimnych ogni.

I znowu, tak jak w „Ujawnionej", najjaśniejszym punktem powieści okazuje się Neferet. Bogini, jak każe się tytułować, nie zna litości. Jest okrutna, bezkompromisowa i za wszelką cenę dąży do zrealizowania założonych celów. Do tego dochodzą jeszcze takie cechy jak przesadna wiara w swoje możliwości i ignorowanie sił przeciwnika. Chociaż Neferet dokonuje naprawdę niemiłosiernych morderstw, to jako jedyna z całej książki wydaje się być „ludzka". Jej konsekwencja, upór i wady czynią ją bardziej naturalną niż Zo-Mary Sue, która otwiera tę część jak ostatnia ofiara losu.

Trup rzecz jasna ścieli się gęsto, ale pozostali bohaterowie nie do końca to zauważają. Jedni przejmują się bardziej, inni mniej, ale w ogólnym rozrachunku zachowują się tak, jakby nie dostrzegali bilansu strat, jakie ponieśli od pierwszego tomu. Moja grupa studencka nie liczy nawet połowy osób, które zakończyły żywot na kartach „Domu nocy".

Językowo widać, że P. C. i Kristin Cast nieszczególnie przyłożyły się do tego finału. Absurdalność niektórych dialogów czy zwrotów bije miejscami wszystkie części cyklu razem wzięte. Co gorsza dochodzi również do najtragiczniejszej możliwej kombinacji, czyli pseudomłodzieżowego bełkotu z ckliwymi wyznaniami i mądrościami rodem z przerysowanych, zesterotypizowanych spotkań starożytnych filozofów. Nie wierzę w to, że autorki nie potrafiłyby zrobić tego lepiej.

Po „Wyzwolonej" zaczęłam cieszyć się, że to już koniec tej serii. Szczerze powiedziawszy, to po tak kiepskim finale wydawanej tyle lat serii, nie jestem pewna, czy kiedykolwiek jeszcze sięgnę po cokolwiek tychże autorek. Zwłaszcza, że ostatni obrazek finalnego tomu okazał się już tak kiczowaty i mdły, że książkę zamykałam z obrzydliwym posmakiem przedawkowania cukru. Nie mam nic przeciwko literaturze młodzieżowej, ale są jakieś granice. Abstrahując od kiepskich wzorców językowych, to kreacje bohaterów pozostawiają wiele do życzenia pod względem rówieśniczych autorytetów.

Dział: Książki
sobota, 19 grudzień 2015 22:50

Owoce świata

Przyznam, że grę memory kojarzę przede wszystkim z... komputerem. W domu bawiłam się w nią w soboty i niedziele wraz z bratem, jednak nigdy nie mieliśmy „papierowej" formy. Teraz towarzyszy mi ona przede wszystkim podczas stania w kolejkach, w momentach relaksu czy, gdy jadę tramwajem, dzięki temu, że jest elementem jednej z aplikacji. Z urozmaiceniem w realnym, a nie wirtualnym życiu, przybywa Beata Pawlikowska oraz jej autorska kolekcja gier memory.

Zapewne większość z Was, młodszy czy starszy, doskonale wie, na czym cały koncept polega. Najlepiej w memory bawić się w dwie, trzy bądź cztery osoby. Gra składa się z zestawu 48 kart (czyli 24 par). Każdy z nich ma swój odpowiednik. Układamy karty obrazkami do dołu i staramy się dopasować do siebie jak najwięcej kart. Każdy z uczestników ma prawo wykonać dwa ruchy w ciągu swojej tury – odkryć dwa obrazki. Wygrywa ten, który odkryje najwięcej par.

Na warsztat przyszło mi wziąć memory o nazwie „owoce świata". Muszę przyznać, że pierwszym, co rzuca się w oczy w tym wydaniu to niezwykle barwne zdjęcia pojawiające się na kartach. Wykonała je Beata Pawlikowska w czasie swoich podróży po świecie. Wszystkie prezentują się niezwykle profesjonalnie - nie, jak zrobione na szybko fotografie, które pojawiają się w kącikach kulinarnych pracy kobiecej. Nie, te fotografie spokojnie mogłyby się znaleźć w którymś z wydań National Geographic. Tym bardziej, że tytułowe owoce nie są prezentowane w taki sam sposób – na niektórych kartach są trzymane w dłoniach, na innych podane na talerzu czy jako kolejna rzecz wystawiona na sprzedaż na lokalnym bazarze.

Beata Pawlikowska wybrała zarówno owoce, które są wszystkim doskonale znane, takie jak arbuz, awokado czy papaja, jak i te, o których prawdopodobnie większość użytkowników gry nie miała pojęcia, czyli np. mangostan, guanabana, karambola czy andyjskie gruszki. Pod zdjęciem owocu znajdziemy nie tylko jego nazwę, ale także kraj jego pochodzenia.

Jeśli chodzi o trudność memory „Owoce świata", przyznam, że młodszym użytkownikom może sprawiać trudność. O ile z obrazkami powinni sobie dać radę, to w momencie, w którym dochodzimy do nazw owoców mogą pojawić się kłopoty. Jednak to tylko i wyłącznie komplement dla tego zestawu z kolekcji autorskiej Pawlikowskiej! Memory to w końcu gra edukacyjna, która jest przeznaczona dla odbiorców od 3 do 100 lat. Założę się, że przy próbie wymowy niektórych nazw może pojawić się całe mnóstwo śmiechu, a dokształcić się w zakresie znajomości owoców mogą zarówno starsi, jak i młodsi.

„Owoce świata" Beaty Pawlikowskiej powinny spełnić swoją rolę edukacyjną niezależnie od grupy wiekowej, przysparzając przy tym niemało zabawy. Same fotografie z pewnością ucieszą niejedne oczy, a niektórych być może skłonią także do kulinarnych eksperymentów. To idealna gra dla całej rodziny!

Dział: Gry bez prądu
czwartek, 17 grudzień 2015 11:34

„Dom grozy" doczeka się komiksu

Titan Comics ujawniło, że zdobyło licencję, dzięki której przeniesie na karty komiksu serialowy tytuł „Dom grozy".

Dział: Seriale
poniedziałek, 14 grudzień 2015 23:55

Pojazdy

Do tej pory podczas domowych porządków znajduję pozostałości po grze typu memory z dzieciństwa. Pojedyncze, zapomniane karty z prostymi grafikami owoców. W swoim czasie byłam mistrzem tego typu rozgrywek. Gdy podrosłam, a w codzienność wkroczyły komputery, znajdowałam internetowe wersje tejże formy ćwiczenia pamięci. Teraz bawię się podobnie w szczególnie długich kolejkach, dzięki aplikacji w telefonie. Niedawno jednak trafiła się możliwość powrotu do lat dziecięcych i „analogowej" wersji memory. W dodatku idealnie korespondującej z moimi zainteresowaniami.

Zasady tego rodzaju gier nie są trudne i zna je chyba każdy. Wystarczy wyjąć karty z pudełka i rozłożyć je przed sobą ilustracją do dołu. Do partii najlepiej usiąść w dwie do czterech osób. W każdej turze gracz może odkryć dwie karty. On i pozostali mają za zadanie je zapamiętać i w późniejszym etapie wskazać w swojej turze dwie identyczne. Wygrywa osoba, która zbierze ów par najwięcej.

Do tej pory spotykałam się z bardzo prostymi, wręcz infantylnymi ilustracjami do kart memory. Wydawnictwo Edipresse Książki poszło jednak o krok dalej i stworzyło serię sygnowaną osiągnięciami Beaty Pawlikowskiej oraz Jacka Boneckiego. Ta recenzja dotyczy zestawu drugiego z wymienionych i zatytułowana jest „Pojazdy".

Chociaż na pudełku wśród przykładowych kart znajdują się tylko pojazdy silnikowe, to wewnątrz znaleźć można również fotografie okrętów czy śmigłowca. Nie ma ich zbyt wiele, ale stanowiło to dla mnie niejakie zaskoczenie. Niemniej statek czy śmigłowiec, to przecież również forma pojazdu. Wszystkie kartoniki, a jest ich w pudełku 48 sztuk (24 pary), a właściwie ilustracje do ich stworzenia wykorzystane, zostały wykonane przez Jacka Boneckiego. Niemal wszystkie zdjęcia są dynamiczne, uchwycone w trakcie ruchu; z piaskiem bijącym spod kół albo w locie (to nie żart). To nie pozowane i oczywiste fotografie, a wyraźnie wyczekane i wypracowane ujęcia.

Każda ilustracja opatrzona jest podpisem, dając graczowi szansę na wykorzystanie jednej z dwóch strategii (tudzież opcji mieszanej) – zapamiętywania ilustracji lub nazw. Prawda jest taka, że próbowałam obu wersji i obie okazały się równie skomplikowane. Po pierwsze, zdjęcia, jako wykonane podczas rajdu na pustyni (w większości) są do siebie dość podobne – tumany piaskowego kurzu, podobnie oklejone pojazdy. Po drugie, nazwy także bywają zwodnicze – np. „quad rajdowy" i „quad Yamaha". To bardzo dobrze, bo czyni rozgrywkę ciekawą nie tylko dla dzieci, ale również dorosłych.

Skoro już o tym mowa, to memory „Pojazdy" mogą się okazać doskonałym sposobem na kompromis edukacyjno-rozrywkowym, a także na zarażenie pasją swoich dzieci. Drogie mamy i tatusiowie, jeżeli jesteście fanami rajdów samochodowych, powinno Was ucieszyć, że teraz już trzylatek – pod płaszczykiem zabawy – może rozpocząć naukę w tym zakresie i za niedługo rozróżniać Forda Raptora od Nissana pickupa. Jak dla mnie to fantastyczna wiadomość.

Memory „Pojazdy" mają właściwie wszystko, co powinna posiadać podobna gra – oryginalne i ciekawe zdjęcia, porządny walor edukacyjny i naprawdę solidne wykonanie. Kartoniki są sztywne, a fotografie wyraźne. Nawet faktura opakowania jest przyjemna, jakby stanowiąc zapowiedź jakości pozostałych elementów. W ramach bonusu właściciel gry może także, przy pomocy specjalnej aplikacji, obejrzeć inne fotografie Jacka Bonarskiego. Polecam!

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 14 grudzień 2015 20:11

Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir

"Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir" - ten tytuł na okładce może brzmieć dla niewtajemniczonych w skomplikowaną hierarchię literackich gatunków przerażająco, więc – chociaż zwykle tego nie robię – na początek małe wprowadzenie. Ten rodzaj kryminału i powieści detektywistycznej narodził się w XX wieku w połowie lat 20 w Stanach Zjednoczonych. Na skutek zubażania społeczeństwa, upadków kolejnych fortun, zwiększającego się bezrobocia oraz bezdomności, nieustających informacji o intrygach, przekrętach, korupcji, mafiach i temu podobnych, dotychczasowi literaccy detektywi musieli przejść przemianę, by dostosować się do nowego świata. Superbohaterowie, prawi bez względu na okoliczności ewoluowali w cyniczne i zmęczone życiem bestie, zyskując miano „rycerzy w przybrudzonych zbrojach". Z famme fatale u boku i mizoginią za pasem stawali do walki z najciemniejszymi przejawami okrucieństwa, nierzadko sami się ku niemu skłaniając. Nie bez znaczenia okazała się także naturalistyczna warstwa opisowa, która szczególnie upodobała sobie akcentowanie cielesności. Zwłaszcza, gdy chodziło o brutalne w tę cielesność ingerowanie.

Brzmi bezkompromisowo mrocznie? To dobrze, bo tak brzmieć miało i w takie założenia starali się wpisać twórcy antologii, na którą składają się cztery opowiadania. Wszystkie napisane przez mężczyzn: Roberta Ziębińskiego (autor opowiadania „Śpij, kochanie, śpij"), Juliusza Wojciechowicza (pomysłodawca i autor „Lany"), Marka Zychla („Ambisentencja") oraz Kornela Mikołajczyka („Chińska podróbka"). Dodatkowo zbiór wstępem opatrzył Mariusz Czubaj, przybliżając główne cechy charakterystyczne dla gatunku.

Opowiadań poza wpisaniem się w ten sam literacki nurt pozornie nic nie łączy. Różne miejsca, czasy, bohaterowie i sprawy; różne kobiety w łóżkach, podejście do świata i poziom brutalności. A jednak wszystkie cierpią na tę samą przypadłość – oryginalny pomysł, który ostatecznie okazuje się nie do końca wykorzystany. Niezależnie bowiem od tego, które opowiadanie podobało mi się najbardziej, a które najmniej, to bezwzględnie wszystkie wbijały mi nieprzyjemną szpilę sztampy wraz z wyjaśnieniem kreowanej na kartach zbioru intrygi.

Zrobił to autor „Śpij, kochanie, śpij", który pretekstem do poprowadzenia historii uczynił niepokojący zbieg okoliczności – piątkę zmarłych na zawał mężów na koncie, których śmierć nie dawała żonie żadnej formy zysku. Pomimo braku dowodów sprawa kobiety trafia do sądu (bo to przecież za dużo na przypadek, prawda?), a główny bohater stara się dowiedzieć prawdy – winna czy nie? Moim zdaniem pomysł naprawdę nietuzinkowy i, co więcej, w pewien sposób realny. Bo czy naprawdę ktoś z nas uwierzyłby, że strata pięciu partnerów w sile wieku w takich samych okolicznościach, to tylko kwestia brutalnego losu? Niestety, zakończenie – nagłe, przygnębiająco nieoryginalne i naciągane – zepsuło tę historię. Nie inaczej dzieje się w „Lanie", która rozgrywa się w fikcyjnym mieście istniejącym w innej rzeczywistości albo jakiejś formie bezczasu, w którym kolejni mieszkańcy zjawiają się nagle, powodując przy tym jego rozrost. Zagubieni pamiętają tylko o brutalnej stracie w „prawdziwym" świecie. Klimat tego opowiadania jest chyba najbardziej dopracowany, duszny i w stylu noir, jednak finał wciska na usta tylko jedno: „serio?". Podobna choroba kiepskiego zakończenia dotyczy „Ambisentencji" (to jest chyba najboleśniej kiczowate) opowiadającej o królowej blokowiska w alternatywnym, pełnym zagrożeń i swoistej magii świecie oraz w „Chińskiej podróbce", która przybliża historię detektywa badającego sprawę zabójstwa sobowtóra w świecie rodem z „Łowcy androidów".

Te potwornie nieprzemyślane zakończenia rekompensuje jednak w jakiś stopniu umiejętne kreowanie klimatu dla swoich opowieści przez wszystkich autorów. Każdy ze światów jest duszny, lepki od potu, zatęchły od przepełnionego biologicznym rozkładem i moralną degrengoladą powietrza, palący jak wątpliwej jakości wódka i gorący jak płynąca z nosa krew. Bohaterowie są mniej („Śpij, kochanie, śpij") lub bardziej („Lana"), ale jednak wulgarni, cyniczni i zmęczeni życiem. Brak poprawności politycznej i ugładzania treści ze względu na możliwą kontrowersję i przeciwdziałania gronu odbiorców, to spory plus. Gatunkowość wydaje się obroniona.

Opowiadania różnią się od siebie znacząco, jeżeli chodzi o styl pisania. To również ogromny atut, ponieważ czytelnik trafia do różnych wersji świata „zepsutego" nie tylko na poziomie samej historii i skrajności głównej postaci, ale również językowej dbałości lub jej metaforyzacji. Jeden z autorów chętniej sięga po porównania, inny celuje w styl bardziej informacyjny; jeden chętniej skupia się na krajobrazie, drugi odciska na nim piętno poprzez obserwację detali. Ciekawym dodatkiem są także stronice z komiksem, wizualnym przedstawieniem jednej ze scen z każdej historii. Najwyższa klasa rysunkowa.

Jeżeli chodzi o moje typy, to kolejność ułożenia opowiadań w tomie odpowiada wysokości moich ocen. Najwyższe noty otrzymuje „Lana", a najniższe „Chińska podróbka". „Ambisentencję", chociaż nie jest moją faworytką, chętnie poznałabym w „długim metrażu", z kolei „Śpij, kochanie, śpij" napisałabym od nowa, wykorzystując jeszcze raz ten sam punkt wyjścia. W ostatecznym rozrachunku antologia „Hardboiled" to mimo wszystko zbiór warty uwagi. Bezkompromisowo ociekający zepsuciem klimat tekstów rekompensuje znaczącą część niedociągnięć fabularnych. Nie można też odmówić autorom talentu i umiejętności władania piórem. Chętnie sięgnęłabym po innego tego typu zbiory. Może tym razem... kobiece?

Dział: Książki