Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Waleczny rycerz
W trakcie lektury pięciuset z okładem stron nie opuszczało mnie zdumiewające przeświadczenie, że czytam historię wymyśloną, że człowiek taki, przepełniony cnotami wszelakimi jak William Marshall, nie miał prawa istnieć. Nawet wtedy, w czasach po stokroć bardziej rycerskich, niż jakikolwiek okres historyczny, który nastąpił potem.
Przecież to samo sedno średniowiecza, epoki opartej na mieczu i krzyżu. Czas krucjat, Ryszarda Lwie Serce i Robin Hooda, działającego „charytatywnie” współcześnie do Williama Marshalla, a o którym autorka niecnie nie wspomniała nawet słówkiem. Czas ideału, cnoty i rycerskości. Lecz nawet sam główny bohater sprawiał momentami wrażenie istoty niemalże boskiej, a przez to nie do końca rzeczywistej. Mężczyzna doskonały pod każdym względem, waleczny, zwycięski, dworny.
William Marshall. W posłowiu autorka zarzeka się, że nie miała na celu stworzenia biografii tej ikony Albionu, a jedynie opowieść, przy której przyjemnie spędziłoby się czas. W pewnym sensie się jej to udało. „Waleczny rycerz” każdą swoją stroną przypomina rasowe przygodowe czytadło, bez złych konotacji z użytym słowem. Bohater przeżywa przygody, zmaga się z problemami, walczy z ludzką zawiścią. W pewnym sensie, bo jednak opowieść dotyczy postaci historycznej, a i miejsca, w których się obraca, oraz bohaterowie drugiego planu są znane z przeszłości. Być może dałoby radę jeszcze bardziej zbeletryzować sir Williama, dodając mu fikcyjnych przygód, ale to już by nie był ten William Marshall, wzór cnót – zmieniłby się, stałby się sztuczny. Rozwijając zaś wątki, książka, i tak spora, urosłaby do mało przyswajalnych rozmiarów. Kształt więc opowieści, złożonej z ciągu krótkich epizodów, opisujących poszczególne etapy życia bohatera, wydaje się opcjonalny, czytelnik zaś ma świadomość, że śledzi żywot osoby, która żyła przed wiekami i naprawdę kochała, nienawidziła, czuła.
Kronika najmężniejszego spośród rycerzy XII- i XIII-wiecznej Anglii rozpoczyna się gdy ma zaledwie pięć lat i staje się zakładnikiem króla Stephena w bitwie o Newbury. Brzmi groźnie i nie bez powodu. Król Stephen bowiem zapowiedział, o czym dowiadujemy się z historii, co jednak autorka nam oszczędziła, że w razie nie oddania zamku przez ojca, mały William wróci do domu, wystrzelony z katapulty. Na szczęście obyło się bez tragedii, a samo zdarzenie pod Newbury Castle było jedynie złym początkiem wspaniałej kariery. Oddany władcy przez ojca, otrzymuje o wiele większe możliwości niż jego rodzeństwo. Obrasta w godności u samego źródła władzy, w nie byle jakim otoczeniu. Stopniowo z podrzędnego, młodego rycerza staje się ulubieńcem Eleonory Akwitańskiej, wychowawcą jej dzieci ze związku z Henrykiem II Plantagenetem, lordem a w decydującym momencie książki sędzią, sprawującym rządy w imieniu bawiącego poza granicami kraju kolejnego władcy. Postaci, wśród których się obraca, są nietuzinkowe. Prócz wcześniej wspomnianych, to również Henryk, zwany Młodym Królem, ale i Ryszard Lwie Serce i Jan bez Ziemi, złączeni tą samą krwią i niczym innym, toczący ze sobą ustawiczne boje. W tym kręgu ciągłych wojen, ale i knowania ludzi z królewskiego otoczenia musiał się odnaleźć William. Jak niezwykłą był postacią, że dając odpór intrygom, zdołał przetrwać, nie sprzeniewierzając się wyznawanym wartościom, a jednocześnie składając przysięgę wierności następującym po sobie władcom, z których każdy kolejny szczerze nie cierpiał swego poprzednika, po koronowaniu zaś wprowadzał na dworze nowe porządki, łącznie z nowymi ludźmi. A intryganci wytaczali przeciw rycerzowi najcięższe działa – wiemy o tym z kart historii. Niesłuszne podejrzenie o romans z królową Małgorzatą, małżonką Henryka Młodego Króla… Podejrzenie o targnięcie się na życie Ryszarda, przyszłego króla Anglii… Knucie przeciw zwierzchności, ktokolwiek by nią nie był, wysysane za każdym razem z resztą z palca…
Niezwykła postać i świetna o niej opowieść, która w pełni oddaje jak żyło się niegdyś i jakim wartościom składano hołd. Polecam szczerze.
Zbieracz Burz, t.1
Kto sieje wiatr, ten zbiera burze. To popularne powiedzenie w tym przypadku jednak nie do końca się sprawdza. Pisząc „w tym przypadku”, mam na myśli najnowszą powieść Mai Lidii Kossakowskiej pt. „Zbieracz Burz”, a dokładnie jej pierwszy tom.
Książka trafiła w moje ręce zupełnie przypadkowo, bo przyznam szczerze, że ten rodzaj literatury nie jest moim konikiem. Pierwsze akapity czytałam z nieukrywaną rezerwą, lecz z każdą kolejną stroną mój sceptycyzm systematycznie znikał. Za to po przeczytaniu całej powieści mogę z czystym sumieniem powiedzieć: było warto.
Akcja dzieje się w miejscach, gdzie przenikają się wzajemnie światy Niebios, Piekieł i Ziemi. Główny bohater, tytułowy Zbieracz Burz to Świetlisty, jeden z Aniołów najwyższej rangi, jednak w zależności od aktualnie wykonywanych zadań może być znany jako Daimon Frey, Tańczący na Zgliszczach, Burzyciel Światów, czy Anioł Zagłady, lub po prostu Aker. Frey wiedzie nędzny żywot w Sferze Poza Czasem, gdzie uczestniczy w nielegalnych walkach na ringu. Pewnego dnia po jednej z takich walk boleśnie objawia mu się Wola Pana. Pana Najwyższego. Jasności. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jako że Anioły stworzone przecież są do wypełniania Woli Jasności, gdyby nie to, że zadanie postawione przed Daimonem jest nad wyraz okrutne i kompletnie pozbawione jakiegokolwiek sensu... Anioł Zagłady ma bowiem zniszczyć Ziemię, ukochaną planetę Pana. Ziemia i wszyscy jej mieszkańcy mają przestać istnieć, zamienić się w nicość, w pył. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy o misji Freya dowiadują się jego anielscy przyjaciele: Gabriel, regent Królestwa i Michał, głównodowodzący Armią Niebios oraz Razjel, Książę Magów. Nie mogąc uwierzyć w tak niedorzeczną ich zdaniem decyzję Jasności, postanawiają za wszelką cenę powstrzymać Zbieracza Burz przed zrealizowaniem swojej misji. Niektórzy pragną powstrzymać go nawet za cenę jego życia i nie wahają zwrócić się o pomoc do samego Lucyfera...
Jak już wcześniej wspomniałam, nie miałam jeszcze okazji przeczytania żadnej z kilkunastu poprzednich powieści M.L. Kossakowskiej, więc nie do końca wiedziałam, czego spodziewać się po autorce. Na szczęście dla mnie, nie zawiodłam się. Książka pełna jest kolorowych, plastycznych opisów, wpływających żywo na wyobraźnię Czytelnika. Sama powieść pisana jest językiem barwnym, bogatym w skądinąd bardzo trafne i zarazem dowcipne porównania. Autorka, jak dowiedziałam się z krótkiej notki biograficznej, jest miłośniczką mitologii, antycznych praktyk i tajemnej magii, co bezpośrednio przełożyło się na karty powieści. Historia jest przesycona tematyką starożytnych działań, mistycznych zadań, tajemnych mocy. Nazewnictwo przedmiotów, miejsc oraz imiona i przydomki bohaterów w pełni oddają jej magiczny charakter. Pisarka nie ograniczyła się jednak tylko do opisania wyglądu miejsc, czy stworzeń je zamieszkujących. Wręcz przeciwnie – dzięki niej wnikamy w najgłębsze zakątki umysłów bohaterów, w szczególności Freya. Jego myśli analizowane są bez końca, a są to myśli osamotnionej istoty, uważanej przez najbliższych za szaleńca, od którego odwróciła się nawet ukochana. Istoty, której jedynym sprzymierzeńcem okazuje się być bezdomny Anioł najniższej rangi.
„Zbieracz Burz” jest pierwszym tomem tej fascynującej opowieści o zmaganiu się Aniołów z przedstawicielami ich własnego gatunku, o walce Dobra z Wyższym Dobrem. Opowieści, gdzie Szatan może okazać się sprzymierzeńcem Świetlistych. Ponieważ historia jeszcze się nie zakończyła, ja z pewnością sięgnę po jej kolejny tom.
Zaprzysiężeni
„Zaprzysiężeni" to pierwszy tom cyklu „Polegli Królowie" (wydane przez „Copernicus Corporation"), którego autorką jest amerykańska pisarka Gail Z. Martin. Cykl jest kontynuacją innej serii, znanej w Polsce pt. „Kroniki Czarnoksiężnika". Ja sama niestety „Kronik" wcześniej nie czytałam, w ręce wpadł mi od razu tom pierwszy drugiej sagi. Powieść zapewniła mi rozrywkę na kilka zimowych wieczorów.
Dla czytelników, którzy dopiero od „Zaprzysiężonych" zaczynają swoją wizytę w Zimowych Królestwach, książkę zaopatrzono w mocno skoncentrowany prolog, dający pewien wgląd w wydarzenia poprzedzające powieść i prezentujący główne postacie.
W Zimowych Królestwach nadal panuje pewien nieład. Choć główne bitwy niedawnej zawieruchy zostały wygrane, to koszt zwycięstwa był olbrzymi. Wszędzie panuje głód, ludzie padają ofiarą plagi, która nie oszczędza nawet koronowanych głów. Bohaterowie związani przez los w „Kronikach Czarnoksiężnika" teraz toczą własne potyczki.
Tris Drayke – obdarzony magicznymi zdolnościami nowy król Margolanu omal nie traci żony w trakcie ciężkiego porodu swego syna. Los dziecka jest ciężki do przewidzenia – nie wiadomo, czy nie zaszkodziła mu trucizna, którą podczas ciąży zaatakowano jego matkę. Wydaje się, że malec odziedziczył magię swych rodziców, ale runy milczą na temat jego zdolności. W dodatku posiadanie tylko jednego dziedzica spowoduje wzrost napięcia w i tak już niełatwych kontaktach z Isencroftem – ojczyzną żony Trisa, Kiary.
Jonmarc Vahanian panuje w Mrocznej Ostoi. Jego majątek staje się azylem dla vyrkinów i vayash moru - winionych przez ludzi za zarazę i ściganych przez przedstawicieli odradzającego się mrocznego kultu. Lord musi poradzić sobie z napływem uchodźców, konfliktami oraz tajemniczą siłą sprawiającą, że umarli opuszczają swoje groby.
Cam wraca na chwilę do swego rodzinnego domu, z którego kiedyś go wygnano. Dowody zdrady jego starszego brata każą mu jednak znów ruszyć w drogę – musi ostrzec swojego króla, gdyż zbliżające się niebezpieczeństwo jest niewyobrażalnie większe niż wszystkie przypuszczenia na jego temat.
Tymczasem w fanatycznym Nargi pewne umówione spotkanie kończy się bardzo nieszczęśliwie dla Aidane – widmowej dziwki. Los nie tylko pozbawi ją domu i oszczędności, ale da też do odegrania rolę w zbliżającej się wojnie. Na szlaku Zaprzysiężonych ktoś bezcześci kurhany. W starożytnych grobowcach budzi się pradawne zło oraz jego strażnicy – Straszni. Po czyjej staną stronie, gdy rozpocznie się wojna zagłady?
Świat „Zaprzysiężonych" jest zamieszkały przez fantastyczne, ale znane już z innych utworów rasy i stworzenia: zmiennokształtne vyrkiny – wilkołaki, nieśmiertelne krwiopijne vayash moru – wampiry, duchy, demony, potwory, a także powstałe na skutek nieznanej klątwy żywe trupy. Tytułowi Zaprzysiężeni – nomadyczne plemię strzegące kurhanów, ma swoje zwyczaje i swoją szamańską magię, przez które bardzo przypominają mi Indian. Książka obfituje w opisy magicznych pojedynków, wizji i podróży, a akcja toczy się w wielu bardzo różnych miejscach - bogatym pałacu, surowej warowni, przydrożnej karczmie, na szlaku kurhanów. Ekranizacja takiej powieści musiałaby być fascynującą mieszaniną najmodniejszych trendów kina komercyjnego z nieco zaśniedziałymi hitami sprzed kilkunastu lat – czy wyobrażacie sobie ten miks „True blood", „Walking dead" i „Tańczącego z wilkami" osadzony w średniowiecznym świecie „Gry o tron"?
Książkę przyjemnie się czyta, choć prolog naładowany faktami początkowo utrudnia pełne „nawiązanie kontaktu" z głównymi postaciami powieści. Każda z nich ma już swoją historię i charakter, na tym etapie trochę brakuje ewolucji głównych bohaterów. Dlatego też chętnie sięgnę po „Przywoływacza dusz" (pierwszy tom „Kronik Czarnoksiężnika"). W „Zaprzysiężonych" mocno czuć, że to dopiero początek zabawy, że czytelnika czeka coś większego. Mam nadzieję, że autorka nie zawiedzie tej nadziei.
Tym, którzy mają za sobą lekturę „Kronik Czarnoksiężnika" „Zaprzysiężonych" nie trzeba reklamować. A ja z pewnością sięgnę jeszcze po prequel „Poległych królów", jak i po kolejne części sagi.
Dopuszczalne ryzyko
Chyba każdy z nas słyszał o czarownicach z Salem. Zjawisko „opętania” kobiet, rzekomego używania magii, ich proces i w efekcie skazanie na śmierć, to nie lada zagadka dla współczesnych naukowców i innych zajmujących się tym przypadkiem.
Robin Cook błyskotliwie powiązał średniowieczną historię o czarownicach z współczesną powieścią medyczną.
Młody naukowiec Edward Armstrong przypadkowo odkrywa pewien dotąd nie znany związek chemiczny, który, jak dowiadujemy się później, był jednym ze składników chleba wypiekanego w średniowiecznej wiosce Salem. Ów związek, po lekkiej modyfikacji, okazuje się być „strzałem w dziesiątkę”, a dokładniej, idealnym lekiem antydepresyjnym, który we wstępnych fazach badań nie posiada żadnych skutków ubocznych. Podekscytowany możliwością zarobienia fortuny, wraz z niewielkim zespołem innych naukowców, tworzy on właśnie w Salem (sic!) małą jednostkę badawczą i wpada na zgoła „szalony” pomysł, aby każdy z członków zespołu przetestował genialny lek na sobie.
Jednocześnie w miasteczku zaczynają dziać się makabryczne zjawiska, zostają odnalezione szczątki zmasakrowanych zwierząt, a pracownicy laboratorium zauważają u siebie krótkotrwałe zaniki pamięci...
Ogólny pomysł na książkę i niespodziewane zwroty akcji sprawiają, że do ostatniej chwili nie sposób domyślić się finału powieści, co sprawia, że thriller, pomimo swoich niemalże 400 stron, czyta się jednym tchem. Dodatkowym atutem jest brak rozbudowanych opisów.
Ogromnym plusem jest umiejętne zobrazowanie czytelnikowi (co jest, myślę, swoistym talentem autora) wszelkich pojawiających się w akcji wątków związanych z medycyną (np. działanie konkretnych związków chemicznych), tak, że każdy, kto z medycyną styka się jedynie w osiedlowej przychodni, jest w stanie pojąć te medyczne zawiłości.
Doskonale wręcz dawkowane napięcie i emocje to kolejny z argumentów, dla którego warto sięgnąć po tę pozycję, chociaż ten argument jest, można rzec, uniwersalny dla każdej pozycji tego autora.
Książka świetnie nadaje się na nadchodzące jesienne wieczory, a jeśli ktoś zetknął się już z twórczością Robina Cooka, spokojnie może sięgnąć również po ten tytuł – jestem pewna, że się nie rozczaruje.
Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata Gwiezdnych Wojen
Jak głosi tylna okładka w tej pozycji możemy znaleźć ponad 150 opisów istot obcych ras i gatunków galaktyki Gwiezdnych Wojen. Książka została wydana w roku 1999, a więc wtedy, gdy na dużych ekranach pojawił się I epizod nowej trylogii - „Mroczne widmo”. Do tego czasu ukazało się wiele książek, komiksów i oczywiście stara trylogia. Niemała bibliografia mówi nam, że autorka informacji nie wyssała z palca i odrobiła pracę domową.
Na pierwszych stronach podane są informacje odnośnie zasad zapisu. Opisy istot zawierają klasyfikację stopnia inteligencji (inteligentne, półinteligentne i nieinteligentne), wymiary przeciętnego dorosłego osobnika (podane w metrach), planetę macierzystą oraz inne wiadomości (wygląd, pochodzenie, tryb życia i ważniejsze cechy charakteru). Poszczególne rasy są dobrze opisane, możemy znaleźć wiele ciekawych informacji. Niektóre gatunki są przedstawione bardziej, inne mniej - przeciętnie jest to jedna strona. Dodatkowo znalazły się tam anegdoty ze zbioru antropologa Mammona Hoole’a i komentarze reprezentantów społeczności galaktyki Gwiezdnych Wojen.
Następnie możemy znaleźć skróconą chronologię wydarzeń z historii ras obcych istot, co jest dobrym pomysłem, ponieważ Star Wars, to naprawdę wiele lat, w których sporo się działo.
Co do dodatkowych komentarzy antropologa i innych mieszkańców galaktyki mam mieszane uczucia. Autorka miała wyobraźnię pisząc wypowiedzi znanych przedstawicieli danych ras lub postaci, które zetknęły się z daną istotą. Jednak myślę, że Boba Fett miał ważniejsze sprawy niż opowiadanie o Assemblerach. Najsłynniejszy łowca nagród chyba nie udzielał wywiadów, nawet za 10 tys. kredytów. Chociaż komentarze mnie rozbawiały lub były przydatne.
Ilustracje uważam za dobre, chociaż mogłyby być bardziej wyraźniejsze. Początkowo zraziło mnie, że są jedynie czarno-białe, lecz to nadaje książce naukowy wygląd. Zapewne koncepcją było stworzenie encyklopedii o lekkim zabarwieniu humorystycznym i tego się trzymano. Wizerunki istot spod ołówka R.K. Posta pomagają nam wyobrazić sobie dane rasy, które ukazane są w różnych pozach i sytuacjach, co sprawia, że pozycja nie jest nudną książką dla naukowców.
Pod koniec przewodnika mamy kilka dodatków. Pierwszym z nich to zasady zalecanej wymowy. Autorka zadbała o to żebyśmy dobrze wymawiali nazwy poszczególnych ras - duży plus. Następnie możemy znaleźć 25 krótkich opisów innych ważniejszych stworzeń, w które nie zagłębiano się wcześniej. Informacje są zawarte w takim samym schemacie jak poprzednio. Trzecim dodatkiem jest wykaz planet i ras istot, które je zamieszkują. Możemy przeczytać, co żyje na Malastare lub Tatooine.
Uważam, że „Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata Gwiezdnych Wojen” (nazwa mogłaby być krótsza) jest warty polecenia i mimo, iż jest obecnie trudno dostępny na rynku, to warto o niego zawalczyć. Prawdziwy fan Star Wars, który zamiast monitora lubi mieć przed sobą papier powinien mieć tę pozycję na półce.
Lot Nocnych Jastrzębi
"Lot Nocnych Jastrzębi" to najnowsza powieść Raymonda E. Feista, będąca jednocześnie pierwszym tomem kolejnego cyklu pt. "Saga wojny mroku". Akcja powieści rozgrywa się w znanym nam już z cyklu "Imperium" uniwersum Kelewanu i Midkemii, tym razem jednak w większości w drugiej z krain. Zdarzenia opisane w "Locie..." mają miejsce wiele lat po wydarzeniach "Władczyni Imperium".
Oto z nocnego koszmaru budzi się Pug, którego poznaliśmy już w czasach Mary Acoma. Pug nie jest już jednak młodym adeptem - jest starym, doświadczonym magiem, więc wizję zagrażającej Midkemii inwazji z innego świata bierze jak najbardziej poważnie. Pug musi przygotować do wojny cały midkemijski świat, co wiąże się również z koniecznością dopilnowania, by do czasu inwazji władza w midkemijskich krainach spoczęła w odpowiednich rękach. Pug przewodzi tajemniczej organizacji zwanej Konklawe Cieni. Wraz z przyjaciółmi i współpracownikami ze stowarzyszenia musi udaremnić spisek, w który zamieszany jest klan zabójców - śmiertelnie niebezpiecznych Nocnych Jastrzębi, wytropić wroga z dawnych czasów i dowiedzieć się, jak opanować ukryte na Midkemii tysiące lat temu i na pewno związane ze zbliżającą się inwazją zabójcze artefakty - Talnoye. W sam środek tych wydarzeń trafiają Tad i Zane - przybrani bracia z dalekiego miasta Stardock. Bardzo młodych i bardzo naiwnych, nieprzyuczonych do żadnego zawodu chłopców bierze pod swoje skrzydła kochanek ich matki - Caleb. Ich wspólna podróż komplikuje się na skutek nieprzewidzianych wydarzeń, które sprawiają, że chłopcy będą musieli wziąć udział w bardzo niebezpiecznej misji.
Akcja powieści rozkręca się bardzo wolno. Autor nie szczędzi nam informacji na temat niemal każdego z bohaterów. Niestety przywołuje często minione zdarzenia, o których czytelnik na podstawie tych wzmianek ma raczej mgliste pojęcie. Przez cały czas ma się wrażenie, że książce przydałby się solidny "prequel". Nie należy jednak zapominać, że to dopiero pierwsza część opowieści. Niektore wątki dopiero się rozpoczynają.
Zdecydowanie na plus liczę wątek szpiegowski. Pug jest tu niczym M z filmów o Jamesie Bondzie, choć jego uczestnictwo w akcji jest nieco bardziej rozbudowane. Jest on doświadczonym weteranem wielu wojen i potyczek, w przeszłości poniósł na rzecz zwycięstw kilka bolesnych osobistych ofiar. Jego organizacja jest dość tajemnicza - posiada rozbudowaną siatkę licznych agentów, natomiast nie wiadomo skąd czerpie inspirację i środki do działania. Jednego z przyjaciół Puga - Nakora porównałabym do Q - choć jego mocną stroną nie są gadżety dla agenta 007. Niepozorny Nakor jest badaczem, filozofem i myślicielem oraz, zdaniem Puga, jednym z najniebezpieczniejszych magów świata, choć sam siebie nazywa szulerem, a swą magię "kilkoma sztuczkami". Rolę Bonda podzieliłabym w powieści między dwóch synów Puga - aroganckiego maga Magnusa i zupełnie pozbawionego magicznych talentów łowcę, Caleba. To właśnie życiowe wybory tego drugiego włączają do akcji dwóch zupełnie zielonych młodzików, którzy będą musieli w szybkim tempie wiele się nauczyć by w ogóle przeżyć.
Powieść mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim fanom fantasy, choć jak wcześniej napisałam akcja rozkręca się powoli. "Lot Nocnych Jastrzębi" jest jednak dobrą zapowiedzią dalszego ciągu sagi. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom.
Niebezpieczna gra
Kolejna propozycja Robina Cooka z miejsca wspięła się na pierwsze miejsca książkowych list przebojów. Mowa tu oczywiście o najnowszym dziele mistrza thrillerów medycznych pt. „Niebezpieczna gra”.
Tym razem autor przenosi Czytelnika w sam środek zaciętej walki o dominację na specyficznym rynku medycyny regeneracyjnej pomiędzy rodzinami japońskiej i włoskiej mafii – żeby było ciekawiej – na amerykańskiej ziemi. Walka toczy się o miliardy dolarów ukryte pod postacią bezcennego patentu mogącego w przyszłości wywołać spore zamieszanie.
Gdy wynalazca patentu ginie, do akcji zupełnie przypadkowo wkracza dr Laurie Montgomery-Stapleton – znana wszystkim miłośnikom prozy Cooka patomorfolog. Jak wcześniej, tak i tym razem nieustępliwa pani doktor nie ugnie się nawet pod naciskami japońsko-włoskiej mafii, póki nie rozwikła zagadki tajemniczej śmierci.
Osobiście uważam, że ta powieść trochę różni się od poprzednich. Jako wielka fanka wszelkich czysto medycznych wątków (opisy zabiegów, objaśnienia medycznej terminologii itp.) po przeczytaniu tej książki odczuwałam pewien niedosyt. Pomimo tego, iż powieść można zakwalifikować do bestsellerów, pomimo ciekawego pomysłu, wartkiej akcji i innych czynników, które spełnia każdy bestseller, zbyt mało było „medycyny samej w sobie”. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że przecież cała opowieść związana jest ściśle z medycyną, jednakże chodzi mi tu o pewne medyczne „smaczki”, w które obfitowały poprzednie pozycje Cooka, a których w tej było dużo mniej. Mam na myśli ciekawostki, o których już wcześniej wspomniałam – zagłębienie się w tajniki pracy patomorfologów (działające na wyobraźnię opisy procesów zachodzących w człowieku, opisy sekcji – czego nigdy nie brakowało, jak przystało na dr Laurie Montgomery-Stapleton).
Niemniej jednak polecam przeczytanie „Niebezpiecznej gry” każdemu miłośnikowi tego typu literatury, aby sam mógł przekonać się, czy moja ocena była słuszna.
Szeptucha
Szukacie bezpretensjonalnej, lekkiej i zabawnej lektury na te powoli kończące się wakacje? Oto ona - „Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, czyli słowiańskie country fantasy.
Tuż przed wakacjami stwierdziłam, że potrzebuję dobrze zaakcentować tą radosną chwilę, jakąś przyjemną, niegłupią, ale lekką lekturą. Szczęśliwie mój wybór padł na „Szeptuchę”, która zaintrygowała mnie pomysłem Polski pogańskiej, tym bardziej, że akurat byłam po lekturze Elżbiety Cherezińskiej „Koronie śniegu i krwi”. Z Katarzyną Bereniką Miszczuk dotąd literackich dróg nie skrzyżowałam, choć jej „Gwiezdny Wojownik” nadal czeka na półce gdzieś pomiędzy Nealem Stephensonem, a Danem Simmonsem – nie powiem, zacne i przyciężkawe towarzystwo. Sięgając po powieść spodziewałam się Polski nasiąkniętej słowiańskimi wierzeniami, pełnej magii i mitycznych istot. A jak było naprawdę?
„Szeptucha” to historia Gosławy Brzózki, lekarki, no prawie lekarki. Gosia skończyła studia i właśnie odebrała dyplom ze swojej uczelni, a także skierowanie na praktykę, na daleką prowincję, gdzieś, gdzie według Gosi nie dotarła jeszcze cywilizacja. Dziwnym trafem okazuje się, że zostaje skierowana do matczynej, rodzinnej miejscowości w Kielecczyźnie, do Bielin, pod skrzydła lokalnej szeptuchy. Gosia do Kielc trafia wraz ze swoją przyjaciółką Sławą, po czym udaje się na praktykę do Jarogniewy, po drodze spotyka przystojnego Mieszka, który na dobre zagości w jej życiu, ratując ją z wielu opresji, a czasem jeszcze głębiej ją w nie wpakowując. Biedna Gosława, która jest ateistką, wierzy w prawdziwą, naukową medycynę, cierpi na fobię czystości, zmuszona zostanie do zweryfikowania swojej wiedzy o otaczającym ją świecie, co zresztą będzie robiła z godnym podziwu oportunizmem i beztroską ignorancją.Cytując za główną bohaterką: „Jakimś tajemniczym sposobem ja- pragmatyczna hipochondryczka – wpadłam w sidła przygody. Nie podobało mi się to. Supełnie mi się to nie podobało, chociaż w bonuie dostałam seksownego władcę, którego kręcą koronki”. Bielińska przygoda rozpoczyna się na dobre, a na drodze głównej bohaterki staną słowiańscy bogowie, żercy, rusałki, utopce i wiele wiele innych mitycznych postaci.
Nie ma co się łudzić, „Szeptucha”, to stereotypowa powieść z typu, napisałabym, urban fantasy, ale akcja toczy się na prowincji, to może country fantasy (?), z elementami słowiańskich wierzeń i romansu. Przyznam, że zauroczył mnie motyw Polski słowiańskiej, zacnej i potężnej, gdzie nadal wierzy się w Swarożyca i Peruna. Niestety pomysł nie został wykorzystany prawie w żadnym stopniu. Autorka sprytnie wybrnęła przed koniecznością mocnego zarysowania świata przedstawiona dzięki faktowi, że Gosława tak naprawdę jest ateistką. Dzięki takiemu zabiegowi elementy zostały wrzucone do fabuły, a nie fabuła została mocno osadzona w świecie. W fabuke z resztą też nic nadzwyczajnego się nie dzieje; główna bohaterka staje się centralnym punktem, wokół którego toczą się wszystkie wydarzenia, pojawia się oczywiście zagrożenie, pomocnicy i rycerz na białym koniu. Wszystko boleśnie przewidywalne. To dlaczego mi się podobało i szczerze polecam tę książkę? Ponieważ powiela ona dobrze znane i lubiane motywy, które okraszone może prostym, ale lekkim, humorem, naprawdę daje dużo przyjemności podczas czytania. Gdybym miała porównywać „Szeptuchę” do innych książek z tego gatunku, to wspomniałabym o cyklu Patricii Briggs o Mercedes Thompson, z którą wspólny ma pomysł na wykorzystanie lokalnych wierzeń, czy o Aleksandrze Rudej i Oldze Gromyko, do których podobna jest w poczuciu humoru. Niestety zabrakło ambicji Anny Brzezińskiej, z cyklu o Wilżyńskiej Dolinie, która potrafiła solidnie zakorzenić akcję książki w lokalnym folklorze, dzięki przaśnemu językowi i barwnym charakterom ludzkim.
„Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, to fantastyczna, lekka lektura na letnie wieczory. Trzeba pogodzić się, że nie stworzono w niej naprawdę słowiańskiej atmosfery i że pomysł na prawdziwą polską magię został zaprzepaszczony. Pomimo tego z utęsknieniem wypatruje jesieni, na którą ma się pojawić drugi tom - „Noc Kupały”.
Władczyni Imperium
„Władczyni Imperium" to ostatnia część trylogii „Imperium" Raymonda E. Feista i Janny Wurts. W zakończeniu drugiej części autorzy pozostawili swoją bohaterkę - Marę Acoma w bardzo mocnej pozycji. Dziewczyna wyrosła na silną kobietę i groźnego przeciwnika w Rozgrywce Rady. Pokonała swoich wrogów, przejęła ich majątek i pozyskała tytuł „sługi Imperium", który daje jej przywileje równe członkom rodziny cesarskiej. Stała się także motorem zmian w polityce i obyczajowości Kelewanu.
Niestety musiała też odesłać ukochanego do jego ojczyzny, a kolejny mężczyzna w jej życiu, choć jest dobrym mężem i przyjacielem, nie potrafi jej dać namiętności, którą przeżywała przy Kevinie. Zmiany polityczne, które zapoczątkowała nie wszystkim się spodobały. Stronnictwo tradycjonalistów rośnie w siłę, a nie jest jedynym przeciwnikiem z jakim musi zmierzyć się Acoma. Już na początku powieści bohaterka przeżywa tragedię - w zamachu w nią wymierzonym ginie jej pierworodny syn, Ayaki. Mara w rozpaczy popełnia błąd, który może ją wiele kosztować. Nieoczekiwanie do gry włączają się także Magowie - silną pozycję Mary uważają za zagrożenie dla równowagi Imperium. Mara przystępuje do rozgrywki o najwyższe stawki z wrogiem, który wydaje się być nie do pokonania i któremu nikt dotąd nie ośmielił się stawić czoła. Bardzo pomocny w snuciu intryg okaże się jej mistrz wywiadu - Arakasi. Czy jednak jego pani nie wyznaczyła mu tym razem zadania ponad siły zwykłego człowieka? Nad jego siatką szpiegowską zbierają się tymczasem czarne chmury - ktoś chce zniszczyć jej struktury i doprowadzić do upadku Acoma. Życie samej Mary również przez cały czas jest w niebezpieczeństwie - autor pierwszego zamachu wciąż ponawia starania...
„Władczyni" nie była łatwą lekturą. Drugi tom skończył się tak dobrze, że właściwie mogłoby to zamknąć historię Mary. Niemal nie miałam ochoty czytać trzeciej części, by nie zburzyć tego sielankowego spokoju. Poza tym kelewańska sceneria nieco już spowszedniała, a rozpoczęcie trzeciego tomu mocnym akcentem w postaci śmierci synka Mary budziło we mnie jakiś wewnętrzny sprzeciw - czemu to wszystko zmierza w takim kierunku? Przeszkadzało mi również coraz większe spowolnienie akcji. Autorzy zastosowali identyczny jak w tomie drugim zabieg - wydarzenia ważne odzielane są okresami względnego spokoju skracanego opisowo do jednego zdania np. „minęły dwa lata". Akcja części trzeciej obejmuje grubo ponad dziesięciolecie, a epilog wybiega jeszcze dalej w przyszłość, kiedy Mara jest już starszą panią (i tak oto zdradziłam, że bohaterka jednak przeżyje wszystkie skrytobójcze ataki na swoje zycie:)).
Mnie osobiście najbardziej z całego cyklu podobała się część pierwsza. Druga była jej naturalnym rozwinięciem. Jeżeli ktoś przeczytał dwa pierwsze tomy, z pewnością przeczyta i trzeci, choćby z ciekawości jak zakończy się cała historia. Jednak wyczyn ten wymaga już pewnej wytrwałości i myślę, że niestety nie wszystkim jej starczy.
Sługa Imperium
„Sługa Imperium” to drugi tom trylogii „Imperium” autorstwa Raymonda E. Feista i Janny Wurts. Poznajemy w nim dalsze losy Mary Acoma, która po śmierci swojej rodziny staje się głową rodu, odpowiedzialną za jego przetrwanie.
W poprzednim tomie Mara zdołała pokonać głównego wroga swego rodu i znacznie umocnić swoją pozycję. W tym celu nauczyła się nie tylko świetnie wykorzystywać sztywne, tradycyjne prawa rządzące Kelewanem, ale także naginać je dla korzyści własnych i rodowych.
Jednak pokonany wróg zostawił spadkobierców, a zawiązując sojusze Mara stworzyła także nowych przeciwników. Rozgrywka Rady toczy się dalej. Dziewczyna zdobyła już doświadczenie, ale nic nie przygotowuje ją na spotkanie z jeszcze jednym zagrożeniem – miłością. Na swoje nieszczęście Mara źle lokuje uczucia – zakochuje się w człowieku, którego może wziąć do łóżka, ale nie może się z nim legalnie związać. Kevin jest niewolnikiem, pochodzącym z dalekiej Midkemii, z którą Kelewan stale toczy wojnę. Krainy te są tak sobie obyczajowo dalekie, jak dalekie są geograficznie (o tym za chwilę). Mara uczy się powoli rozumieć i szanować Kevina i jego zwyczaje, dostrzega też absurdalność niektórych praw rządzących jej krajem, dojrzewa do walki z nimi i podjęcia próby przeprowadzenia zmian. Może to jednak ściągnąć zgubę nie tylko na jej ród, ale także na cały porządek rządzący Kelewanem. Tymczasem spadkobiercy wrogiego rodu Minwanabi nadal dybią na każde potknięcie Mary i intrygują by doprowadzić do zniszczenia Acoma.
Sceneria powieści nadal jest barwna. Egzotykę świata Kelewanu podkreśla zderzenie z obyczajowością i swojsko brzmiącymi nazwami Midkemii. Midkemijczycy nazywani przez Tsurani barbarzyńcami (o mało egzotycznie brzmiących imionach: np. Kevin, Brian, Patrick) to klasyczni przedstawiciele średniowiecznego świata fantasy - w swojej krainie mają zamki, smoki, krasnoludy i elfy, „zwykłe” czworonożne konie i bydło. Nie wyznają honoru ponad wszystko i walczą z przeznaczeniem. Czy Kelewan nad którym władzę przejmuje młody, postępowy cesarz zawrze pokój z tym obcym światem?
W „Słudze Imperium” autorzy przemycają kilka informacji na temat historii i budowy tworzonego w powieści świata. Niektórych czytelników nurtuje pytanie – gdzie leży Midkemia? Czytając pierwszy tom myślałam, że Midkemia jest odległym kontynentem. Tymczasem w „Słudze…” pojawia się koncepcja Riftu – magicznego mostu między światami. Wzmianka o tym, jak przodkowie Tsurani muszą opuścić swój stary świat zaatakowani przez tajemniczego i potężnego Wroga i przybywają na planetę Kelewan, sugeruje, że Midkemia to nie kontynet, a obca planeta, może inny wymiar… Zatem czym jest Rift i kto jest jego budowniczym? Kim jest Wróg i czy jeszcze o nim usłyszymy?
Na uwagę zasługują też fragmenty opisujące igrzyska – ze skojarzeń z Dalekim Wschodem gładko przechodzimy do nawiązań do starożytnego Rzymu. Mamy przecież także Radę, a więc swoiste ciało demokratyczne i sięgającego po władzę dyktatorską cesarza.
„Sługę Imperium” przeczytałam z ciekawością. Jak dalej potoczą się losy Mary? Czy uda jej się wyjść obronną ręką z zastawionych pułapek? Akcja powieści jest jednak nieco bardziej rozwlekła niż w tomie pierwszym i obejmuje kilka lat. Statycznie rozgrywana wyprawa do pustynnej Dustari, poza kilkoma dynamicznymi momentami (bitwy), zajmuje w powieści niemal trzy lata. Są też momenty kwitowane krótko – „całymi miesiącami…” lub „minął rok”. Mimo to polecam tę powieść zwłaszcza tym, którzy mają już za sobą lekturę tomu pierwszego. „Słudze Imperium” brakuje może świeżości „Córki Imperium”, ale egzotyka powieści rozkwita i stanowi miła odmianę od klasycznego świata fantasy.