Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Witajcie w moim Piekle
Jacek Piekara to nazwisko, którego polskim fanom fantastyki przedstawiać nie trzeba. Autor znany głównie z Cyklu Inkwizytorskiego postanowił sięgnąć do swoich literackich początków i oddać w ręce czytelników drugi już tom wczesnych opowiadań – Witajcie w moim Piekle. To powrót do lat 80. i 90.. Czasów, kiedy polska fantastyka szukała własnej tożsamości, a krótkie formy publikowane w czasopismach były czymś na wagę złota.
O czym jest książka
Zbiór prezentuje opowiadania, w których jak w soczewce skupiają się lęki tamtych czasów – strach przed totalitaryzmem, zniewoleniem jednostki, obłędnymi ideologiami, które potrafią pociągnąć za sobą tłumy. To fantastyka „bliskiego zasięgu”: światy, które przypominają naszą codzienność, tyle że poprzetykaną groźnymi systemami i eksperymentami społecznymi. Bohaterowie tych historii próbują ocalić własną wolność, buntują się przeciw opresji albo – przeciwnie – ulegają jej i płacą za to wysoką cenę. W tomie znajdziemy zarówno teksty znane, drukowane przed laty, jak i zupełne premiery, nigdy wcześniej niepublikowane.
Moja opinia i przemyślenia
Czytając Witajcie w moim Piekle, miałam poczucie obcowania z surową, ale niesamowicie szczerą literaturą. To nie są dopracowane, rozbudowane historie na kilkaset stron – to krótkie, mocne uderzenia. Pisarz nie owija w bawełnę, nie bawi się w półtony. Pokazuje człowieka poddanego presji systemu, zderzonego z ideologią, która depcze indywidualność. I choć część opowiadań można potraktować jako ciekawą wprawkę pisarską, inne uderzają z siłą, która do dziś potrafi poruszyć.
Zdecydowaną zaletą jest różnorodność – raz lądujemy w kosmosie, innym razem w alternatywnej rzeczywistości, by za chwilę znów wrócić na ulice, które wyglądają podejrzanie znajomo. Widać, jak autor eksperymentował z konwencją, szukał języka i tematów, które z czasem doprowadziły go do powstania słynnego Cyklu Inkwizytorskiego. Jednak widać też, że od początku interesował go człowiek i pytania o granice wolności, moralności i lojalności wobec samego siebie.
Nie wszystkie opowiadania są równe – to naturalne przy tego typu antologii – ale nawet te słabsze mają swój klimat i miejsce w całości. Najciekawsze zaś zostają w pamięci na długo, skłaniając do refleksji, jak łatwo jednostka może stać się ofiarą systemu i jak cienka jest granica między wolnością a zniewoleniem.
Podsumowanie
Witajcie w moim Piekle to książka, którą warto przeczytać nie tylko jako ciekawostkę dla fanów Jacka Piekary, ale też jako dokument pewnego czasu w polskiej fantastyce. To zbiór różnorodny, mocny i pełen niepokoju, który pokazuje początki autora, ale też udowadnia, że jego obsesje – wolność, władza, ideologia – to tematy ponadczasowe. Jeśli lubicie krótką formę i nie boicie się literatury, która potrafi wbić szpilkę, ten tom na pewno was zainteresuje.
Skóra
„Człowiek jest uczniem, cierpienie jest jego nauczycielem”.
Alfred Louis Charles de Musset
Szkarłatny kryminał. Szybko się w nim poruszałam, frapująco penetrowałam tajemnice zbrodni i docierałam do tożsamości mordercy. Autor dość luźno trzymał w niepewności poznawania i stawiania właściwych hipotez. Na plus, podczas śledztwa morderca narzucał policji wyjątkowo silną presję czasu, tylko zastanawiałam się, czy to fizycznie byłoby wykonalne. Liczne makabryczne zbrodnie sprawiały, że poruszałam się w brejowatej masie okrucieństwa i sadyzmu. Uszczegółowiony krwawy opis zbrodni zachęcał do zajrzenia w najmroczniejszą sferę ludzkiej natury.
Intrygująco bawiłam się podczas prób typowania nazwiska seryjnego mordercy, ale tylko do pewnego momentu. Tuż przed połową książki wpadłam na właściwy trop, chociaż Piotr Kościelny zastosował ciekawą zmyłkę obocznego wątku, a przy tym podsuwał fałszywe ślady i dowody. Doceniłam mnogość różnorodnych postaci zręcznie wprowadzanych do akcji od początku powieści. Często przeszkadzało mi schematyczne podejście do obstawionych ról w opowieści i niska skala emocjonalnych przeżyć. Napotykałam nieścisłości w zachowaniu bohaterów. Przykładowo w dziennikarskiej odsłonie, w decydującym momencie kariery i braku narzędzia komunikacji. Nie do końca byłam w stanie uwierzyć w zachowanie kobiety, chociaż domyślałam się, czym kierował się autor, by wzmocnić napięcie w kolejnych odsłonach krwawej historii. Także rażąca niespójność profesjonalizmu i niedomyślności w aspekcie niemowlaka, czy wyładowania komórki we wrażliwym momencie, nie brzmiały wiarygodnie. Zupełnie nie mogłam uwierzyć w postać Marty, żony Majchrzaka, odebrałam jako hymn pochwalny wzmocniony marzeniem o idealnej partnerce. Pokazową akcję antyterrorystów uznałam za przesadzoną. Zawiodłam się na końcowej motywacji czarnego charakteru. Liczyłam na wnikliwsze społeczne i psychologiczne uzasadnienie, aby przekonać się do źródeł zwyrodnienia i podłoża motywów.
Komisarz Władysław Majchrzak, as wydziału zabójstw, legenda w policyjnym środowisku, okazał się człowiekiem o silnej osobowości, bezwzględnie dążącym do rozpracowania nieprzeciętnie skutecznego psychopaty. Niekoniecznie polubiłam przejaskrawione szarżowanie śledczego wobec świadków i przełożonego, lecz do pewnego stopnia postawa miała uzasadnienie w przekonaniach mężczyzny. Interesujący wydał się sposób powiązania ze sobą ofiar dokonany przez sprawcę inscenizującego zbrodnie, próbującego dotrzymać kroku spaczonej wyobraźni i żądzy krzywdzenia. Szkoda, że autor potraktował ten motyw nieco taśmowo, mniejszy ilościowo a bardziej osadzony w prowokacji robiłby większe wrażenie. Podobne odczucia miałam wobec grupy specjalnej, żałowałam zmarnowanego wątku, można było więcej wycisnąć napięcia. Wszystko zaczęło się od przypadkowego natrafienia nad brzegiem rzeki na ludzkie szczątki. Makabrycznego odkrycia dokonało ośmioletnie dziecko podczas wędkowania z dziadkiem. Nie tyle seryjny zabójca nad Wisłą, jak pomyślał nadkomisarz Piotr Nowacki, ile seryjny zabójca nad Odrą. Wrocławski wydział zbrodni mierzył się z brakiem świadków, motywu i dowodów procesowych. Rozwiązanie sprawy wydawało się odległym punktem na horyzoncie.
Riese
„Nie obawiaj się człowieka udającego wilka. Obawiaj się wilka, który wciąż udaje człowieka”.
Sympatycznie spędziłam czas z książką. Ubarwiła wieczór czytelniczy tajemnicą o wielkiej wadze, nawet po kilku dziesięcioleciach domagającą się wyjaśnienia. Odwoływała się do wojennej śląskiej historii i poszukiwanego skarbu o wielkiej wartości. Z przyjemnością udałam się w klimat czegoś pobudzającego wyobraźnię, żądzę odkrywania i marzenia o zapisaniu się na kartach historii. Krzysztof Piersa wprowadził w fabułę trójkę różnorodnych kluczowych postaci, wypełnionych pragnieniem przeżycia czegoś niesamowitego. Tomek Ginlet, przewodnik muzealny, Kornelia Jędrzejczyk, była policjantka, Miłosz Matuszyński, pasjonat niesamowitych historii. Trio zdecydowane na wszystko w imię poznania choćby części sekretów krążących wokół Projektu Riese. Jednak niezdające sobie sprawy w jak wielkie niebezpieczeństwo wpakuje się i z kim przyjdzie mu stoczyć walkę na śmierć i życie. A wszystko miało początek w kolejowych tragediach mających miejsce w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Na szynach giną barwna postać lokalnej społeczności i prywatny detektyw.
Spodobało mi się mocne i odważne otwarcie powieści, lubię, kiedy pióro pisarskie podkręca atmosferę zdecydowanej niepewności wobec losów postaci. Zakodowany testament do rozszyfrowania, tajemnica jednego z największych skarbów drugiej wojny światowej. Morderca nieustannie czający się obok głównych bohaterów i nieobawiający się wykrycia. Mieszanka elementów powieści, wciągających i sprawiających, że chciałam poznawać ciąg dalszy.
Jednak w miarę przechodzenia przez kolejne rozdziały, zaczęła przeszkadzać mi powierzchowność portretów postaci, zbyt przewidywalne incydenty, wygodne rozwiązania akcji, nieadekwatność zachowania chorej na Alzheimera bohaterki. Liczyłam na mocniejszy trzon umocowania powieści i wyciągnięcie więcej z sensacji. Powstał niedosyt wrażeń czytelniczych i znalazł odzwierciedlenie w ocenie książki.
Nie zniechęcam do poznania „Riese”, ponieważ ma wiele dobrych atutów, nie do końca wykorzystanych, lecz wprowadzających w intrygującą atmosferę i zachęcających do zagłębienia się w prawdziwą historię podziemia Gór Sowich, jakże szczelnie owianą legendami i przypuszczeniami. Wakacje sprzyjają powieściom przywołującymi miejsca wabiące kolorytem historycznych śledztw.
Zaginiona
„Czasem coś, co wydaje się absurdalne, okazuje się brutalną prawdą, najprostszym rozwiązaniem”.
Nie spodziewałam się, że sięgając po ten tytuł, wejdę w szalenie ciekawie zaplecioną intrygę, zdecydowanie wymykającą się prostocie i łatwym rozwiązaniom. Aneta Kisielewska misternie wydziergała fabułę, bazując na bardzo dobrym pomyśle kryminalnych splotów i społecznych wzorach. Szybko wciągnęłam się w to, co działo się w zręcznie zmieniających się scenach, odniesieniach do miejsc, czasu i bohaterów. Każda z postaci w pełni zasłużyła na obecność, nadawała historii interesujący koloryt tajemnic, popychała w kierunku chwytania prawdy o tym, co faktycznie przydarzyło się dziewiętnastolatce. Długo nie mogłam być pewna słusznego odgadnięcia intencji i zamierzeń bohaterów. Wiele frajdy sprawiło śledzenie poczynań policjanta, świadków, jak i samej Sary Maj, zaginionej w lipcowy dzień wśród miastowego tłumu.
Spodobała mi się gęsta tkanina sekretów, kolaż nici pierwszej miłości, rodzicielskiej troski, węzłów dojrzewania i prześladujących pytań. Wciągnęłam się w dynamiczną rozgrywkę odkrywania znaczonych przez ludzi kart życia, wykradania moralnych słuszności, okradania z niezaprzeczalnych racji. Autorka znakomicie żonglowała niepewnością, podtrzymywaniem napięcia, myleniem w obrazie finałowej odsłony, nawet kiedy sprawa ściśnięta zmową milczenia utknęła w martwym punkcie.
Były również elementy w powieści, które nie do końca przekonywały. Zastrzeżenia miałam do czasami sztucznie wybrzmiewających dialogów, otoczki związanej ze stopniem zaniedbania śledztw, zbyt szybko ulewającej się frustracji i agresji u przesłuchującego, oraz osobliwej intuicji postaci. Jednak nie rzutowały w znaczący sposób na pozytywny odbiór książki.
„Zaginiona” okazała się ciekawą propozycją czytelniczą, mocno trzymającą w napięciu i niepewności. Kryminał do niecierpliwego pochłaniania frapującego pomysłu na intrygę. Nie liczcie na czarnych i białych bohaterów, przeplatały się różne odcienie szarości osobowości, potrafiły skołować w zabawie na właściwą interpretację motywów i tożsamości, a to bardzo cenne.
Marvel Fresh: Hulk
Każdy nowy album Hulka musi się mierzyć z cieniem genialnego „Immortal Hulk” Ala Ewinga. To naturalne porównanie – i niestety także przekleństwo. Donny Cates i Ryan Ottley próbują podejść do zielonego giganta inaczej: mniej grozy, więcej akcji, kosmos, planety gamma i potężne walki, które aż kipią od energii. Tylko czy taka droga wystarczy, by utrzymać uwagę czytelnika na dłużej?
Punkt wyjścia brzmi naprawdę efektownie. Bruce Banner jest przekonany, że w końcu ujarzmił Hulka – a w praktyce uczynił z niego swoisty „statek kosmiczny”, którym sam steruje jako Miazgonauta. Brzmi szalenie? Dokładnie tak. Podróżując przez kosmos, natrafia na planetę pełną istot przypominających Hulka, żyjących szczęśliwie w promieniach gwiazdy gamma. Raj, w którym zielony olbrzym traktowany jest jak bóstwo. Tylko że w świecie Hulka spokój nigdy nie trwa zbyt długo.
Cates odcina się od mrocznego, horrorowego tonu Ewinga. Stawia na dynamikę, efektowne starcia i szybkie tempo. Widać, że bawi go sama koncepcja „Hulka w kosmosie” – i momentami faktycznie jest to zabawne, pełne rozmachu widowisko. Problem w tym, że scenariusz gra mocniej na sentymentach niż na świeżych pomysłach. To Hulk, który tłucze rzeczy – a potem tłucze je w innej rzeczywistości. Niby dobrze, ale bez dreszczyku odkrywania czegoś nowego.
Z drugiej strony graficznie komiks prezentuje się znakomicie. Ryan Ottley, znany z „Invincible”, ma rękę do brutalnych, pełnych krwi i energii pojedynków. Każda plansza aż kipi od ruchu i przesady – i jeśli ktoś czyta Hulka głównie dla widowiskowych scen walki, będzie zachwycony.
Trzeba też wspomnieć o samym wydaniu. To gruby, treściwy tom, który zbiera sporą część historii – od pierwszych zeszytów nowej serii po dalsze numery, a także materiał z Free Comic Book Day. Dzięki temu dostajemy solidny pakiet przygód na raz, bez konieczności czekania na kolejne odsłony. To przyjemne dla czytelnika, bo można zanurzyć się w świecie Hulka i zobaczyć, dokąd Cates prowadzi całą opowieść, nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania fabularne są satysfakcjonujące.
Nowy run Hulka nie dorównuje „Immortal Hulk”, ale też nie próbuje. To solidna, efektowna rozrywka, która stawia na akcję i kosmiczne szaleństwo. Dla jednych będzie to odświeżenie – dla innych krok wstecz. Jeśli jednak macie ochotę na kawałek komiksowego blockbustera z Hulkiem w roli głównej, to album Catesa i Ottleya dostarczy Wam sporo frajdy. Po prostu nie oczekujcie przełomu ani wielkiej rewolucji.
Polecamy: To czego nie widać
Pewnego losowego dnia nastoletniego Artura dopada nadzwyczajny sen, determinując wachlarz chwytających za nerwy i serce przygód.
Catwoman. Rzymskie wakacje
Wakacje w Rzymie? Brzmi jak marzenie. Ale jeśli nazywasz się Selina Kyle i jesteś najlepszą złodziejką w Gotham, to nawet urlop zamienia się w ryzykowną rozgrywkę. „Catwoman. Rzymskie wakacje” to nieformalny spin-off znanych fanom Batmana serii „Długie Halloween” i „Mroczne zwycięstwo” — tyle że bez Batmana na pierwszym planie. Tym razem wszystko kręci się wokół Catwoman i jej osobistej wyprawy do Włoch, gdzie zamiast słońca i spokoju czeka ją mafia, toksyny Jokera i więcej pytań niż odpowiedzi.
Selina opuszcza Gotham — z jednej strony chce odpocząć, z drugiej: ma konkretny cel. Pragnie poznać prawdę o swoim pochodzeniu, a Rzym wydaje się kluczem do rodzinnych tajemnic. W podróży towarzyszy jej Człowiek-Zagadka (Riddler), który równie często przeszkadza, co pomaga. Na miejscu szybko okazuje się, że Włochy też mają swoje cienie: toksyczne relacje z rodziną Falcone, trupy, dziwne sny z Batmanem, płatny zabójca, a do tego Cheetah – złowieszcza i ostra jak brzytwa.
Każdy rozdział odpowiada kolejnemu dniu tygodnia, choć chronologia momentami się rozjeżdża. Mimo to historia ma wyraźny rytm – prowadzona z narracją pierwszoosobową, daje wgląd w myśli i emocje Seliny. To ważne, bo właśnie ten osobisty ton odróżnia „Rzymskie wakacje” od innych komiksów Loeba i Sale’a.
Fabuła jest prosta, momentami przewidywalna – tajemnica pochodzenia Seliny nie zaskakuje szczególnie mocno, a zakończenie nie wywraca stolika. Ale tu nie o twisty chodzi. Największym atutem komiksu jest atmosfera: duszna, elegancka, zmysłowa. I sama Catwoman, która w końcu dostaje przestrzeń, by być sobą – nie tylko jako obiekt fascynacji Batmana, ale jako pełnoprawna bohaterka z własnym konfliktem wewnętrznym.
Jeph Loeb prowadzi narrację lekko, z przymrużeniem oka, balansując pomiędzy pulpą a dramatem. Mamy tu trochę humoru, trochę flirtu, trochę melancholii. A rysunki Tima Sale’a? Rewelacja. To jeden z tych duetów scenarzysta–rysownik, który rozumie się bez słów. Styl Sale’a – miękki, przerysowany, a jednocześnie elegancki – idealnie pasuje do klimatu tej opowieści. Selina wygląda świetnie w każdym kadrze (i wie o tym), ale nie jest to nachalne – to część jej tożsamości. Kadry z Rzymem potrafią oczarować, podobnie jak sekwencje akcji i sceny snów.
Nieco kuleje struktura – pomysł z dniami tygodnia jako tłem rozdziałów wydaje się zbędny, bo nie wnosi realnej konsekwencji w narracji. Na szczęście nie przeszkadza to w czytaniu.
„Catwoman. Rzymskie wakacje” to nie obowiązkowy punkt w batmańskim uniwersum, ale bardzo przyjemna „przerwa od Gotham”. Komiks, który daje Catwoman zasłużony moment w centrum uwagi, a czytelnikom szansę spojrzeć na nią z nowej strony: mniej jako złodziejkę, więcej jako kobietę z pytaniami bez odpowiedzi.
Nie jest to historia, która zostaje na długo, ale na pewno warta przeczytania – szczególnie jeśli lubisz dobrze narysowane opowieści z klimatem noir, lekką dawką intrygi i bohaterką, która wie, czego chce. Albo przynajmniej bardzo się stara to odkryć.
Dni Demonów
Wyobraź sobie Marvel, ale przefiltrowany przez japoński folklor i baśniową estetykę. „Dni Demonów” to nie kolejny klasyczny komiks superbohaterski – to podróż przez mglistą Japonię, pełną demonów, pradawnych duchów i tajemnic rodowych. Główna bohaterka, Mariko Yashida, zostaje wciągnięta w opowieść o wojnie ludzi i oni – potężnych istot z legend. A wszystko zaczyna się od niepokojących snów i potrzeby odkrycia własnych korzeni.
Z jednej strony mamy retrospekcje: feudalna Japonia, Psylocke jako Sai z wiernym wilkiem Loganem, demoniczne postaci Marvela przemienione w yokai. Z drugiej – współczesność: nastoletnia Mariko, która – odcięta od prawdziwej przeszłości – wyrusza na mityczną górę Kirisaki. Po drodze spotyka boginię wiatru, zielonego olbrzyma, zmiennokształtne kobiety i śmiercionośne wojowniczki. Każde spotkanie to nie tylko walka, ale też starcie z tożsamością i przeznaczeniem.
Styl Peach Momoko to przede wszystkim malarska opowieść – bardziej nastrojowa niż narracyjna. Jej kadry pomalowane akwarelami wyglądają jak żywe obrazy ukiyo-e. Format albumu (powiększony, twarda tłoczona okładka, wysokiej jakości papier) świetnie eksponuje szczegóły ilustracji: każdy obraz działa jak osobna scena artystyczna.
Fabuła jest prosta i przewidywalna – typowa podróż bohaterki od snów ku poznaniu silniejszego przeznaczenia, z kolejnymi potyczkami z demonami. Narracja bywa schematyczna: Mariko spotyka postać, konfrontacja, idzie dalej. Brakuje głębokiego rozwoju postaci i zaskakujących zwrotów – opowieść pełni raczej funkcję wizualnego nośnika niż emocjonalnej historii.
Najciekawsze są reinterpretacje postaci Marvela – Psylocke jako Sai, Logan jako wilk, symbiont jako Jadun z demonicznym pierwiastkiem. Ten miks popkultury i mitologii jest świeży i oryginalny, choć nie zawsze wykorzystany w pełni.
„Dni Demonów” to dzieło przede wszystkim dla oka. Jeśli lubisz Marvela, japoński folklor i piękne krajobrazy demonicznych legend – znajdziesz tu wiele do odkrycia. Jeśli szukasz gęstej fabuły, zapadających w pamięć postaci i dramatycznych zwrotów – możesz się rozczarować.
To album, który bardziej podziwia się niż przeżywa. Dla mnie zaletą są ilustracje i klimat, słabością – narracja. Ale jeśli chce się po prostu zajrzeć do alternatywnego Momokowersum, warto. Szczególnie jako przerywnik między klasycznymi opowieściami superbohaterskimi.
PLUSY
• Przepiękne, akwarelowe ilustracje w baśniowym stylu
• Pomysłowa reinterpretacja postaci Marvela z japońskim folklorem
• Wysoka jakość wydania: powiększony format, tłoczona okładka, dodatki i bestiariusz yokai
MINUSY
• Fabuła powtarzalna i schematyczna, pozbawiona narracyjnego napięcia
• Bohaterowie poboczni pojawiają się tylko epizodycznie, brak głębokich motywacji
Zapowiedź: Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 17
Wielki powrót kultowej serii komiksów o czarodziejkach W.I.T.C.H. Siedemnasty album zbiorczy przygód kochanych przez czytelników czarodziejek!
Daredevil
Czy znasz takie komiksy, które nie próbują ci zaimponować nadmiarem fajerwerków, tylko powoli, metodycznie osaczają cię atmosferą, aż przestajesz myśleć o czymkolwiek innym? Tak właśnie działa Daredevil autorstwa Chipa Zdarsky’ego i Marco Checchetto. To nie jest historia, w której superbohater skacze z wieżowca na wieżowiec i co trzy strony ratuje świat. To opowieść o upadku. O błędach. O odpowiedzialności, która potrafi przygnieść mocniej niż cios w twarz.
Matt Murdock wraca do życia. I do śmierci – bo bycie Daredevilem to nieustanne balansowanie na granicy jednego i drugiego. Po bliskim spotkaniu z kostuchą znów zakłada maskę. Ale ta nie chroni przed poczuciem winy. Gdy jedno z jego działań kończy się tragedią, Matt musi zmierzyć się z pytaniami wykraczającymi poza klasyczne „czy jestem dobrym bohaterem?”. Raczej: „czy mam jeszcze prawo nim być?”.
W międzyczasie Hell’s Kitchen nie śpi. Władza przechodzi z rąk do rąk. Wrogowie ewoluują. Pojawia się też ktoś, kto nie zamierza oddać dzielnicy bez walki.
Zdarsky zaskakuje. Ten komiks to bardziej dramat niż typowa historia o superbohaterach. Nie chodzi tu o efektowne walki – choć te się zdarzają – ale o moralny ciężar decyzji. To opowieść bardziej o Matcie niż o Daredevilu. O człowieku, który przestaje wierzyć, że jego działania mają sens. I który nie tyle szuka odkupienia, co próbuje je na sobie wymusić.
Narracja nie spieszy się. Czasem wręcz celowo zwalnia, by każdy rozdział odczuć jak osobny ciężar. Czy to wada? Zależy, czego szukasz. Dla mnie – ogromna zaleta. Bo każda rozmowa, każde spojrzenie, każdy kadr wybrzmiewa długo po przewróceniu strony.
Rysunki? Przepiękne. Checchetto doskonale oddaje emocje – wystarczy cień pod okiem Matta albo plama światła w ciemnym korytarzu, by poczuć ten charakterystyczny mrok Nowego Jorku. Mrok, który nigdy nie jest całkowity – bo zawsze tli się w nim iskra.
Warto też wspomnieć o postaciach drugoplanowych. Elektra, Foggy, Wilson Fisk… znani bohaterowie, ale ukazani z respektem i świeżością. Zdarsky rozumie, że ci ludzie już żyją w świadomości fanów – on po prostu daje im nową przestrzeń, by znów nas zaskoczyli.
Jeśli lubisz komiksy z duszą, w których nie każda walka kończy się zwycięstwem, a każdy wybór ma swoją cenę – Daredevil od Zdarsky’ego to znakomity wybór. Zamiast superbohaterskiego zgiełku mamy tu ciszę, szept i samotność decyzji.
Znasz historie, które pokazują, że bycie bohaterem to nie kwestia siły, lecz odwagi do przyznania się do błędu? Ten komiks działa właśnie w ten sposób. Nie epatuje efektami. Ale trafia celnie. I zostaje z tobą na długo.
