Rezultaty wyszukiwania dla: X Men
Blank
Dzieci niechętnie trzymają się zasad. Ja wiem że to banał ale wychodząc od tej oczywistości do czegoś zmierzam. Otóż dzieci nie lubią zasad nie tylko w życiu codziennym – w domu, przedszkolu, szkole itp. – dzieci na ogół chciałyby naginać zasady do własnych upodobań wszędzie, również podczas zabawy. Ileż to sprzeczek między rówieśnikami wynika z nieporozumień na tym tle! Zauważają to głównie opiekunowie dzieci, ale te dążenie do ustalania własnych zasad spostrzegli również wydawcy gier. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie gdy trafiłam na grę „Blank” wydawnictwa Rebel, która w pewnym sensie odpowiada na potrzeby osobników aspirujących do tworzenia obowiązujących praw.
Zacznijmy od powierzchowności. Gra mieści się w zgrabnym pudełeczku otwieranym na zasadzie szufladki. Półkolisty otworek na palucha ułatwia wysuwanie szufladki bez uszczerbku dla opakowania. Wewnątrz mieszczą się karty oraz instrukcja obsługi. Karty wydrukowano są na gładkim, kredowym, kartoniku średniej gramatury. Grafika jest tu bardzo prosta – zapewne by nie odstawać od poziomu potencjalnych artystów-graczy, którzy dostąpią zaszczytu gryzmolenia po kartach. Instrukcję gry wydrukowano na cienkiej kredowanej kartce. Wszystko to całkiem zgrabne i przyjemne dla oka i dłoni.
Zasady gry „Blank” są proste i trochę przypominają „Makao” – gracze kolejno odkładają ze swojej puli karty pasujące kolorem lub cyfrą do leżącej aktualnie na wierzchu stosu. Wygrywa ten, kto najszybciej pozbędzie się kart. O ile jednak w „Makao” istotne jest głównie zwycięstwo, o tyle w przypadku „Blank” cała zabawa tkwi w tym co dzieje się po drodze. Znaczy podczas łapania króliczka. Otóż stworzono tu system zasad, kar i poleceń, by trochę namieszać w rozgrywce i rozbawić graczy. Zatem gracze muszą w określonych warunkach dobrać kartę ze stołu, wymienić się swoimi kartami z innym uczestnikiem lub poruszać się ślimaczym tempem do końca rozgrywki – cokolwiek wyniknie z zasad gry, polecenia na karcie lub decyzji uprzywilejowanego w danej chwili współgracza.
Ale nie to jest jeszcze najciekawsze. Otóż pośród kart znajdują się również niemal całkowicie puste sztuki, które podczas kolejnych rozgrywek zwycięzcy zapełniają własnymi zasadami. Dzięki temu każdy egzemplarz gry „Blank” jest wyjątkowy, jak podkreśla producent. Ja myślę, że jest jeszcze jeden plus takiej koncepcji – element twórczy, kreatywność, współtworzenie czegoś w ramach pewnej konwencji gdzie musisz wziąć pod uwagę praktyczne zastosowanie swojego pomysłu przez inne osoby. I jeszcze coś – na pudełeczku pozostawiono miejsce na Twoją nazwę Twojej gry.
„Blank” bardzo przypadła do gustu mojemu ośmioletniemu synowi. Głównie koncepcją tworzenia własnych zasad – te oryginalne nagiął już na początku wymyślając kilka własnych, nim zdążył z kimkolwiek wygrać i nabrać po temu uprawnień. Mnie również gra przekonała – nie ukrywam, że zagrał też sentyment do czasów, gdy jako dziecię konstruowałam własne planszówki z absurdalnymi zasadami. Jednak gra i bez takich wspomnień ma szansę trafić do potencjalnego gracza – proste zasady i luz, z jakim twórcy podeszli do swojego pomysłu sprawdził się.
Aż do śmierci
Istniały dwa typy śmierci. Prawdziwa, jak ta, która spotkała tę biedaczkę. Wraz z cierpieniem znikały ciało i dusza. Jednak istniała też druga - kiedy nie było duszy, a ciało nadal egzystowało, żyjąc z dnia na dzień, niczym pusta skorupa. *
Żyjąc z dnia na dzień nawet przez chwilę nie podejrzewamy, że ktoś może nas obserwować. Uczyć się naszych zwyczajów, planu dnia... i czekać na ten jeden moment, kiedy będziemy sami i będzie mógł zrobić to, na co czekał tyle czasu. Odbierze nam wolność i poczucie bezpieczeństwa, sprawi, że przyszłości może już nie być.
Dekadę po tym, jak Sasha cudem uciekła seryjnemu mordercy, zwanemu przez wszystkich Panem Młodym, kobieta wraca do rodzinnego miasta, by pomóc mamie w prowadzeniu rodzinnego interesu. Boi się tego, bo po tych strasznych przeżyciach uciekła, jak najdalej mogła i odcięła się od wszystkich. Nie wie, jak zostanie przyjęta i czy jest jeszcze ktoś, kto nie ma jej tego za złe. Jak się okazuje, obawy były bezpodstawne, z jej powrotu nie cieszy się tylko mama, ale i jej przyjaciele oraz Cole, który nigdy o niej nie zapomniał. Niestety jest też ktoś, komu jej przybycie nie jest na rękę i okazuje to bardzo wyraźnie. Ponadto znowu zaczynają ginąć kobiety - zwykły przypadek czy ktoś naśladuje mordercę sprzed lat? Czy Sasha ma z tym coś wspólnego?
Do tej pory Jennifer L. Armentrout znana mi była z powieści new adult oraz paranormal romance i jak dotąd nie zawiodłam się na ani jednej przeczytanej książce. Czy z Aż do śmierci jest podobnie? Czy autorka odnalazła się w innym gatunku?
Z lekkimi obawami zabrałam się za czytanie Aż do śmierci, ale te szybko minęły, bo okazało się, że styl autorki jest dobrze mi znany, a sama historia wciąga od niemal pierwszych stron. Fabuła jest przemyślana, łączy ze sobą nutkę romansu oraz dużą dawkę thrillera, to sprawia, że czytanie jest czystą przyjemnością. Zwłaszcza że wątek morderstw jest bardzo dobrze dopracowany, Armentrout potrafi budować napięcie, mamić czytelnika mylnymi poszlakami i podsuwać rozwiązania, które mogą, ale nie muszą być prawdziwe. Ja się dałam zmylić, autorka do końca zwodziła mnie i finał historii był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy.
Jeśli chodzi o postacie, to muszę przyznać, że powieściopisarka świetnie poradziła sobie z ich charakterystyką. Szczególnie Sashy, która stała się ofiarą i musiało upłynąć sporo czasu, zanim zaczęła względnie egzystować, a jeszcze więcej, zanim nauczyła się na nowo otwierać na ludzi i próbować normalnie żyć. Równie fascynujący jest rys psychologiczny Pana Młodego, który odkrywamy bardzo powoli, ale każdy nowy element układanki jest coraz bardziej przerażający. Prawdę mówiąc, każda z postaci ma swój charakter i wyróżnia się na tle innych, zachowanie niektórych może być podejrzane, a inni potrafią umiejętnie nosić maski. Trudno stwierdzić komu można ufać, a komu nie.
Aż do śmierci wciągnęło mnie od początku i przełamało moją niemoc czytelniczą, więc już samo to sprawia, że patrzę na nią przychylnie. Na szczęście to nie wszystkie jej atuty. Losy Sashy intrygują i wraz z nią przeżywałam wszystkie wydarzenia, bo nie da się nie żyć z bohaterką i jej bliskimi. Armentrout świetnie poradziła sobie z napisaniem thrillera, zadbała o emocje, o to by było tajemniczo, niepewnie i niebezpiecznie. Równoważy wątki, uczucia, dba o napięcie i utrzymanie zainteresowania czytelnika od początku do końca.
Reasumując, uważam, że Aż do śmierci spodoba się fanom autorki oraz wielbicielom dobrze napisanych, ale nie krwawych, thrillerów. Wzbudza masę emocji i zapada w pamięć, ale co ważniejsze, pozwala zajrzeć w umysł seryjnego mordercy.
Uniwersum Metro 2035: Piter. Wojna
W ostatnim czasie wśród fanów uniwersum Metro 2033 słychać było głosy znużenia. Niby formuła się wyczerpała i każda kolejna książka w tym świecie tylko powtarza motywy z poprzednich. Głosy dotarły do Dmitrija Głuchowskiego*, który postanowił działać i wbrew zapowiedziom sprzed kilku lat zdecydował się stworzyć nowy etap w swoim uniwersum. Przed Wami Uniwersum Metro 2035 i otwierająca jego historię książka – „Piter. Wojna” Szymuna Wroczka.
Kto czytał „Metro 2035” albo interesuje się nadchodzącą grą video „Metro: Exodus”, ten wie, czego spodziewać się po nowym uniwersum. Ludzkość wyszła z podziemi, podniosła głowy, chce szukać życia i nowych szans na powierzchni. Jednak jak już udowodnił Głuchowski, nowa nadzieja nie sprawia, jak w hollywoodzkim hicie, że bohaterowie jednoczą się w dążeniu do odnowienia dawnej cywilizacji. Jestem niezmiernie ciekawa, czy Wroczek pójdzie w ślady ojca Uniwersum, czy inaczej rozegra nowe motywy na swojej szachownicy.
Autor jednej z pierwszych książek poprzedniego Uniwersum powraca do znanego z pierwszej części bohatera, skinheada Ubera – gościa, który sprawia problemy, jest nietolerancyjny i byłby złym człowiekiem, gdyby nie był w tym wszystkim na swój sposób sympatyczny. Czar Ubera tkwi w tym, że głośno i bezceremonialnie mówi o tym, o czym inni bohaterowie – i pewnie niektórzy czytelnicy – tylko milczą, i to wstydliwie. Ale prócz tego niezwykłego skina pojawia się też cała plejada innych charakterów: znająca wojnę Gerda, cyrkowiec z przypadku, pół-Gruzin o dźwięcznym pseudonimie Orzeł, car jednej ze stacji, którego właśnie obalono, łebski Tadżyk... Od nadmiaru postaci momentami aż kręci się w głowie, tak bogato zaludnił swój podziemny Petersburg Szymun Wroczek.
Do pewnego momentu wszystkie te osoby siedzą grzecznie na swoich stacjach, wiodą w miarę normalne życie po apokalipsie. Do czasu. Okazuje się oto, że szykuje się nowa wojna, a Imperium Wegan, z którym na pieńku mają wszyscy, zamierza przejąć władzę nad metrem. Niezależnie od siebie bohaterowie stają do walki lub szukają drogi ucieczki – a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że życie możliwe jest nie tylko pod ziemią...
„Piter. Wojna” to właściwie nie powieść. To mozaika historii, które przeplatają się ze sobą, schodzą i rozchodzą, i w pewnym momencie docierają do punktu wspólnego, który jednak wcale nie obiecuje happy endu. Wroczek podszedł do tematu życia z nadzieją zupełnie inaczej niż Głuchowski – inaczej też niż wielu innych autorów Uniwersum Metra 2033. Nie ma tu jednego bohatera, wybrańca (niekiedy przypadkowego), który miałby szansę na poprowadzenie ludzkości ku nowej cywilizacji. Autor zdecydował się na bardziej polifoniczną formę, niewątpliwie pasującą do charakteru wykreowanego przezeń świata. Bohaterowie są wielowymiarowi, ich historie wciągające, a nadrzędny wątek fabularny nie niknie czytelnikowi z oczu. Nawet ja, chociaż wolę jedną wyrazistą postać (lecz któż tu dorówna głównemu bohaterowi oryginalnej trylogii z jego wątpliwościami, mitologiczną drogą i niechcianym heroizmem?), czuję się ukontentowana. Jeżeli tak jak ja uwielbiacie oryginalne „Metro 2035”, to powieść Wroczka też powinna się Wam spodobać – mimo to, że jest od „Metra...” zupełnie inna. A może właśnie dlatego.
Niestety, nie jest to książka idealna. I nie zawinił tu autor, kuleje bowiem tłumaczenie. Przekładowi Patrycji Zarawskiej dużo brakuje nie to, że do doskonałości, a po prostu do wysokiego poziomu. Dosłowne tłumaczenie rosyjskich idiomów sprawia, że humor oryginału w wielu miejscach staje się nieczytelny. Tekstowi brakuje płynności. Ponadto podobnie jak Paweł Podmiotko przy oryginalnej trylogii dopuściła się błędu rzędu zmiany narodowości bohatera – Artem to imię ukraińskie, po rosyjsku jest Artiom i nijak inaczej. Jedyne wytłumaczenie, jakie widzę dla tłumaczki (kalambur niezamierzony, wybaczcie), to fakt, iż z pewnością przyszło jej pracować pod ogromną presją czasu. Jeśli wierzyć datom wydania elektronicznej wersji, „Piter. Wojna” ukazał się w Rosji w połowie marca – w Polsce miesiąc później. Co działo się za kulisami wydania, wiedzą tylko w Insignis. Nadal jednak pod względem przekładu jest to książka zwyczajnie kiepska – lepiej wydać trochę później i błysnąć jakością, naprawdę. Chciałam postawić pięć z plusem, a teraz nie mogę...
*Z uwagi na szacunek do polskiej transkrypcji języka rosyjskiego i kuriozalność połączenia polskiej odmiany imienia z angielskim wariantem nazwiska, pozwalam sobie używam w niniejszej recenzji polskiego wariantu transkrypcyjnego nazwiska autora.
Porwana pieśniarka
Paranormalny romans, tak popularny jeszcze kilka lat temu, dzisiaj znajduje się odwodzie. Czmychnęły gdzieś w zakurzone kąty księgarskich półek opowieści o uczuciu łączącym przeciętną nastolatkę i nadprzyrodzoną istotę. Zamiast tego prym wiodą opowieści miłosne bez wątków fantastycznych – z młodymi-dorosłymi, którzy zmagają się z całą gamą bardziej przyziemnych problemów. Od każdej reguły jest jednak wyjątek. W tym przypadku wyjątek ten to „Porwana pieśniarka” Danielle L. Jensen.
Książka czekała na przeczytanie aż 2 lata. Najpierw chwyciła mnie za tęskniące za paranormalnymi historiami serce swoim opisem, a potem – kiedy już ją zobaczyłam – zniechęciła nieco okładką. To nawet nie tak, że uznałam ją za brzydką. Po prostu nagle zaczęłam wyobrażać sobie zupełnie inną opowieść, niż na początku. W tej „okładkowej” wersji akcja toczyła się w jakimś głębokim średniowieczu, wszędzie wokół panował brud i tragiczne obyczaje, opisy wlekły się niemiłosiernie (dla oddania sprawiedliwości epoce), bohaterka już na wstępie musiała uciekać przed pięcioma próbami gwałtu, a potem... Na pewno wiecie, o jaki typ literatury mi chodzi. Nie miałam ochoty na podobną przeprawę. Powieść nie mogła jednak leżeć na półce w nieskończoność i w końcu się za nią wzięłam. Naprawdę szkoda, że dopiero teraz!
Historia „Porwanej pieśniarki” faktycznie zaczyna się w okresie, który można by utożsamić ze średniowieczem. Cécile de Troyes kończy właśnie sielski etap w swoim życiu. Dotąd zajmująca się gospodarstwem ojca dziewczyna ma wreszcie wyjechać do miasta, by intensywniej szkolić się na pieśniarkę pod okiem matki. Niestety, w drodze na pożegnalną zabawę zostaje porwana. Miejscowy łotrzyk postanawia sprzedać ją... trollom. Cécile początkowo nie może w to uwierzyć, myśląc, że trolle istnieją tylko w starych legendach i to jako ofiary klątwy ludzkiej czarownicy – na zawsze uwięzione pod gruzami Starej Góry. Trollus okazuje się jednak bardzo prawdziwe. Tak samo jak klątwa, która nie pozwala mieszkańcom podziemnego miasta wyjść na powierzchnię. Kluczem do złamania przekleństwa ma być Cécile i jej ślub z księciem Trollus. Początkowo dziewczyna próbuje walczyć z przeznaczonym jej losem. Z czasem jednak przystojny i tajemniczy książę Tristan staje się jej coraz bliższy, a wizja porzucenia miasta mniej kusząca.
To nieprawda, że trolle nie padły już ofiarą upiękniania i w głowach czytelników funkcjonują wyłącznie jako paskudne potwory. Cała seria „Trylle” Amandy Hocking poświęcona była arystokratycznej i pełnej przepychu wersji tych stworzeń. Jensen w swojej debiutanckiej książce robi rzecz bardzo podobną. Wyciąga baśniowe zielone potwory z ich mrocznych kryjówek (jeżeli wierzyć legendom – spod mostów) i za sprawą dotknięcia pisarskiej wyobraźni zmienia je w dystyngowanych nadludzi. Podobni do homo sapiens za nic w świecie nie mogliby być jednak z nimi pomyleni. Jest w trollach bowiem coś zbyt atrakcyjnego, nad wyraz bliskiego doskonałości, a przy tym mrocznego, chłodnego, nieludzkiego. Trolle z „Porwanej pieśniarki” posiadają też magiczne moce, który w ich oczach plasują podziemny gatunek wyżej w hierarchii niż ludzi. I tak naprawdę na tym, na starym, (nie)dobrym przekonaniu o tym, że istnieją równi i „równiejsi” bazuje cały konflikt powieściowy.
Romans między Cécile i Tristanem, który rozwija się gwałtownie (z powodu intensywności uczuć), ale jednocześnie bez pośpiechu (jak w życiu – nie każde niespodziewanie silne emocje popychają ku natychmiastowym wyznaniom i sprzeniewierzeniu się dotychczasowych zasad) jest tak naprawdę jedynie pretekstem do snucia bardziej skomplikowanej i ważniejszej historii. Jasne, wątek miłosny protagonistów nie daje się zignorować – zwłaszcza, że bazuje na klasycznym wzorcu zakazanego uczucia („Romeo i Julia”) – ale to nie on jest w powieści najważniejszy i nie on przykuł moją uwagę. Na pierwszy plan wysuwają się próby zrozumienia pojęć takich, jak: odwaga, poświęcenie, sprawiedliwość, działanie w imię wyższego dobra. Na przykładzie hierarchicznego społeczeństwa mieszkańców Trollus, czytelnik otrzymuje alegorię historycznych i aktualnych problemów politycznych oraz wiodących przekonań i światopoglądów, które doprowadziły, doprowadzają i będą doprowadzały do tragicznych w skutkach konfliktów. Oczywiście wszystko to jest bardzo uproszczone, niemniej i tak działa na wyobraźnię. Jak baśnie.
Niestety, powieść ma też swoje wady. Problemy tekstu koncentrują się głównie wokół języka (a może to wina tłumaczenia?) nieco zbyt sztucznego we fragmentach dialogowych i ogólnie niedopracowanego w pozostałych partiach książki. Zdarzają się powtórzenia, a sam styl autorki nie wyróżnia się niczym charakterystycznym. Dobrego wrażenia nie robią również kreacje postaci. Bohaterowie może i są konsekwentni w przyjętych postawach i wszelkie zmiany ich charakterów to pewien proces, za co Jensen należy się ogromny plus, niemniej wydają się cieniami prawdziwych kreacji. Protagoniści to w „Porwanej pieśniarce” tylko nośniki pewnych cech i postaw, oparci o sztampowe schematy i pozbawieni oryginalności. Szkoda, bo te ich ramy wypełniają sensownie dobrane elementy. Wystarczyłoby tylko poświęcić im nieco więcej uwagi, zaopatrzyć w subtelności, wyposażyć w pakiet wspomnień i doświadczeń, które odbijałyby się w ich gestach. Zwłaszcza, że zalążek podobnych prób daje się gdzieś tam zauważyć.
„Porwaną pieśniarkę” czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem. Autorka gwarantuje odbiorcom kilka emocjonujących zwrotów akcji i wyraźnie panuje nad tempem opowieści. Nie dzieje się tu nic niespotykanego, czy nad wyraz oryginalnego, lecz książka napisana jest z wyczuciem, które pozwala na wartościowe doświadczenie. Chociaż powieść Jensen stanowi ewidentnie gatunkowe czytadło – i nie udaje, że jest inaczej (chwała jej za to!) – to zawiera w sobie pewną głębszą refleksję, prostą metaforę, która może uwrażliwić czytelników na procesy zachodzące w realnym świecie. W pełni aprobuję i chętnie poznam kolejne tomy cyklu.
Melodia Litny
“Melodia Litny” Łukasza Jabłońskiego to pierwsza książka z cyklu “Rozdroża cienistego szlaku” - szlaku pełnego napiętnowanych tatuażem na policzku zbrodniarzy. Mordercy noszą wilczy kieł, gwałtownicy - byczy róg, stręczyciele - wężowy język... W to towarzystwo trafia były cesarz Dwóch Oceanów, dla nowych towarzyszy - Malbo. Przygarnięty do Bastionu wpada w sam środek zdarzeń, na które wpływu nie ma, a których jest głównym ogniwem. Gorzej, że nikt go o tym nie uprzedza.
Łukasz Jabłoński tworzy całkowicie nowy świat, z jego geografią, mitologią, historią, jednostkami miary, a nawet dziełami literackimi stanowiącymi motta poszczególnych podrozdziałów... W te spójne realia autor wprowadza czytelnika powoli, zgrabnie łącząc historię toczącą się w czasie dla niej rzeczywistym z retrospekcjami rzucającymi światło na to, dlaczego Malbo znalazł się w miejscu tak odległym dla jego cesarskiego przeznaczenia.
Książka jest nierówna. Fascynujące fragmenty przeplatają się z nudą. Niektóre wątki są zbyt długie, inne niekoniecznie zrozumiałe. Autor z pewnością ma pomysł, jak snuć swoją opowieść, ale momentami opowiada ją za szybko, zbyt chaotycznie.
Na wielki plus autora przemawiają sceny walki. Łukasz Jabłoński fantastycznie operuje słowem i potrafi z krótkiej sceny, kiedy X wali po mordzie Y, uczynić majstersztyk na całą stronę. Te fragmenty czyta się przeto naprawdę dobrze. No i scena samobójstwa - nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam fragment o odbieraniu sobie życia przez bohaterkę w tak elegancki, wręcz poetycki sposób. Dla samej tej sceny ukłony dla autora.
Podoba mi się także język jakim operuje Jabłoński. Ma ten dar dany chyba tylko polskim pisarzom łączenia elegancji języka literatury z sarkazmem i cynizmem, tka typowym dla naszego narodu. Cięte riposty, złośliwe komentarze bohaterów, czy przemyślenia nacechowane dużą dozą autoironii, jak chociażby jedna z pierwszych refleksji Malbo: Więc to tak wygląda. Upadasz i myślisz, że to już koniec. Nagle ktoś daje ci w twarz, przybierasz imię własnego psa i zaczynasz wszystko od nowa - prawda, że urocze?
Czy sięgnę po kolejne tomy? Tak - z ciekawości historii, bo pod koniec jatka jest zaiste zacna, a Malbo, Santi i Litna zostawieni są w takich okolicznościach, co do których można mieć wielkie oczekiwania.
Powrót - fragment
DZIŚ 26 kwietnia 2018 – Michał Gołkowski zaprasza na POWRÓT i epicką podróż w głąb Zony!
Obiecywał sobie, że już nigdy więcej. Że tamten raz był naprawdę ostatni. Że wszystko się zmieni, znormalnieje. Jednak ciężko jest udawać normalnego człowieka. Kiedy do drzwi puka przeszłość w osobie postrzelonego przyjaciela-stalkera z dawnych lat, a zimowa zawierucha niesie w sobie szepty zza dalekiego Kordonu, trzeba schować do kieszeni moralność i odwiesić na kołek solenne obietnice.
Atlantis Rising 2: Miasto demonów - fragment
Wraz z Drageus Publishing House mamy zaszczyt przedstawić dzisiejszą premierę - Atlantis Rising 2: Miasto demonów, i zaprosić Was do zapoznania się z fragmentem powieści Evana Curriego.
Ludzkość przegrała wojnę z demonami. Garstka wraz z Elan uciekła i schroniła się na wyspie, z dala od wrogich hord. Jednak nawet tam nie było ucieczki przed zagrożeniem. Po drugiej stronie świata demony zmieniły bowiem dawną stolicę Ziemi we własne siedlisko. Lemuria, ostatni bastion ludzkości, stał się symbolem triumfu sił piekielnych i potężnej magii.
I Elan wie, że istnieje tylko jeden sposób, aby zapewnić ludziom bezpieczne schronienie przed odwiecznym wrogiem. Miasto demonów musi zniknąć z powierzchni Ziemi...
Post Scriptum - fragment
Z okazji premiery książki Mileny Wójtowicz "Post Scriptum", zapraszmy do zapoznania się z fragmentem powieści.
– Nie możesz wrzucić zakupu DVD ze wszystkimi sezonami Supernaturala w koszty u zyskania przychodu – jęknął Piotr. W lewej ręce trzymał plik faktur przyniesionych przez Sabinę, prawą zaczynał rwać sobie włosy z głowy.
Jego wspólniczka była zajęta nadawaniem swoim paznokciom idealnie migdałowego kształtu za pomocą szklanego pilniczka. Słysząc to bolesne narzekanie, oderwała się od wykonywanej czynności, przechyliła głowę lekko na bok i zmierzyła Piotra krytycznym spojrzeniem od odzianych w brązowe mokasyny stóp aż po rozczochrany czubek głowy.
– Jak sobie tak zmierzwisz czuprynę, to wyglądasz jak wczesny Małaszyński z lekką nutką buntownika. Ale taką lekką, wiesz, kupuję mleko trzy i dwa procent, a nie zerówkę i czuję ostre YOLO. Nie idź tą drogą, nie pasuje do ciebie.
Żona między nami
Najgłośniejszy thriller 2018 roku! Od stycznia 2018 roku w ścisłej czołówce listy bestsellerów "New York Timesa"
Niczego nie zakładaj. Podczas lektury pomyślisz, że to książka o zazdrosnej byłej żonie. I że ma obsesje na punkcie swojej następczyni - pięknej i młodej kobiety. Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Czytaj między kłamstwami...
Kto to zrobił?
W tę grę mieliśmy okazję zagrać na Festiwalu Gramy i pomimo dziecięcej aranżacji, jest to świetna gra imprezowa.
Kto to zrobił? to dynamiczna i bardzo prosta karcianka, w której liczy się refleks, szybkość reakcji i zapamiętywanie. Cała sprawa dotyczy kupy, którą jakieś zwierzątko zrobiło na środku salonu. Poszukiwania winnego trwają i choć wiesz, że to nie jest sprawka Twojego pupila, jednego możesz być pewien – pozostali gracze z pewnością będą próbowali go obwinić, żeby zrzucić winę ze swoich podopiecznych.