Rezultaty wyszukiwania dla: Strażnicy galaktyki
Strażnicy Galaktyki. Ostatnie wyzwanie. Tom 1
Pierwszy tom Strażników galaktyki Donny’ego Catesa to powrót do świata po Wojnie nieskończoności, kiedy to potrzebni byli znani nam bohaterowie. Thanos nie żyje. Strażnicy są rozbici, a wszystko, co pozostało, to Quill i Groot.
Właściwie prawie cały zeszyt to jedna wielka poplątana walka. Nikt nie współpracuje, ludzie, którzy byli przyjaciółmi, polują na siebie. Nadszedł czas na odbudowę, a Donny Cates znalazł mnóstwo kandydatów. Jest tu cały katalog kosmicznego uniwersum Marvela, od Quasar do nowego Kosmicznego Jeźdźca, nawet Wraith. Powodem zjednoczenia wszystkich tych osobliwości jest powrót Thanosa. Będzie jednak trudno. Quill i Groot są całkowicie skończeni i wylizują rany. Groot nawet zmienia image na bardziej punkowy. Czarny Zakon powraca, aby odzyskać ciało mistrza, ale Strażnicy próbują ich powstrzymać. Do tego Thanos nie wszystek umarł, bo jego jaźń w ostatnim momencie została przetransferowana do innego ciała. Wszyscy twierdzą, że najpewniej w ciało córki, Gamory, jednak Strażnicy negują taki obrót spraw i stają po jej stronie.
Fabuła nie zaskakuje. Nawet powiem, że nudzi. Wszystkiemu winien jest chaos powojenny, rozproszenie bohaterów, nieudolne dialogi i ogólna prostota historii. Tu nie ma wielkich zaskoczeń, powracają znane już czytelnikowi postacie związane z Thanosem. Komiks pełen jest akcji, która nadaje tempa, ale nie zajmuje na długo. Najgorszym minusem jest przewidywalność fabuły. Brakowało zaskoczeń, a zakończenie można przewidzieć właściwie po kilku już stronach.
Podejście do tego komiksu będzie zależało, jak bardzo czytelnik lubi uniwersum MCU. Znajdzie tu dużo zabawy, ale całość jest nieco schematyczna. Akcja uderza we wszystkie standardowe rytmy fabularne i jej zwroty były przewidywalne. Nie ma tu zaangażowania, które tak lubię podczas czytania komiksów. To nie jest zły komiks, ale nie jest najlepszy. Oby kolejne tomy zmyły to wrażenie.
Strażnicy Galaktyki #02: Jeźdźcy na niebie
Gerry Duggan swoim albumem „Brak porozumienia” zaliczył bardzo dobre otwarcie nowych przygód Strażników Galaktyki w ramach cyklu Marvel Now 2.0. Sprawdźmy, czy kontynuacja czyli album „Jeźdźcy na niebie” również trzyma wysoki poziom.
Małym minusem pierwszego tomu był fabularny chaos. Częściowo powodem tego było niechronologiczne zestawienie zawartych w nim zeszytów. Drugi album uzupełnia braki, gdyż w jego skład wchodzą nieparzyste zeszyty z „All-New Guardians of the Galaxy”: #3, #5, #7 i #9. Ponadto zawiera on dwa: #11 i #12, które są już bezpośrednią kontynuacją fabuły.
W pierwszych czterech zeszytach Duggan skupia się na solowych przygodach poszczególnych członków Strażników Galaktyki. Rozpoczynamy od historii Gamory, której to cząstka została uwięziona w Kamieniu Duszy. Spotyka ona tutaj nie tylko dusze innych poległych bohaterów, ale również starszą wersję samej siebie. Ten krótki epizod rzuca nowe światło na przedstawioną w poprzednim albumie obsesję najniebezpieczniejszej kobiety w Galaktyce na punkcie jednego z Kamieni. Opowieść ta utrzymana jest w dość mrocznym i niepokojącym klimacie.
Następnym bohaterem jest Star Lord. Peter podczas kradzieży części do mecha, którego buduje Rocket, uszkadza swoją kasetę magnetofonową. Szuka więc teraz sposobu, aby wrócić na Ziemię do lat 80. w celu ponownego nagrania składanki największych hitów Johna Lennona. Szybka i przyjemna w odbiorze kosmiczna historia ukazuje Quilla trochę w innym świetle - jako sentymentalnego człowieka, który dla ukochanej muzyki jest w stanie wiele uczynić.
Dwie kolejne historie rozwiązują największe zagadki, które pojawiły się w poprzednim albumie. W zeszycie #7 mianowicie zostaje wyjaśnione, skąd nagle Drax stał się pacyfistą i za wszelką cenę unika agresji. Zeszyt #9 wyjaśnia dlaczego Groot jest ciągle mały i przestał rosnąć oraz jaki w tym udział miał Rocket. Obu historiom Duggan nadał dość poważny ton, a wątek człekokształtnego drzewa naprawdę chwyta za serce.
Przedostatni rozdział tego albumu, czyli zeszyt #11 to bardzo ciekawa geneza tajemniczego członka Bractwa Raptorów – Szpona-R, którego to mieliśmy okazję już poznać w poprzednim tomie. Historia ta ukazuje nam jego powiązania z Korpusem Nova, którego wielki powrót był wcześniej zapowiadany.
Na zakończenie albumu wracamy do głównego wątku serii, czyli poszukiwania przez Strażników Galaktyki wszystkich zaginionych Kamieni Nieskończoności. Choć nie mamy tutaj tym razem dynamicznej akcji, to historia ta nadrabia dużym poczuciem humoru. Szczególnie że swój udział w niej zaliczyły takie gwiazdy z uniwersum Marvela jak Deadpool, Ant-Man, Cable czy Doktor Strange.
Podobnie jak zróżnicowane są wszystkie zawarte w tym albumie historie, tak również zróżnicowana jest oprawa graficzna. Za rysunki odpowiadało łącznie siedmiu grafików, kolejno: Frazer Irving, Chris Samnee, Greg Smallwood, Mike Hawthorne, Terry Pallot, Roland Boschi, Rod Reis. Dzięki temu każda część została zaprezentowana w innym stylu. Np. Irving w mrocznie zobrazował Gamorę uwięzioną w Kamieniu Duszy, Samnee oldschoolowo idealnie wpasował się w sentymentalny powrót Petera do lat 80. Mi osobiście najbardziej do gustu przypadł styl Hawthorne’a i Pallota, czyli ich piękna wizualizacja przygód Groota i Rocketa.
„Jeźdźcy na niebie” to idealne uzupełnienie głównego wątku rozpoczętego w poprzednim „Braku porozumienia”. Bardzo dobrym posunięciem było ostatecznie zebranie nieparzystych zeszytów w osobnym tomie, gdyż dzięki temu poprzedni stworzył spójną fabułę (choć trochę to spotęgowało odczucie małego chaosu). Tutaj zaś Duggan skupił się na indywidualnych historiach i problemach poszczególnych bohaterów Strażników Galaktyki. Lekko prowadzone opowieści, wartka akcja oraz humor to nadal niezmienny wyznacznik tego cyklu. Z czystym sumieniem mogę polecić ten album, podobnie jak poprzedni, nie tylko fanom Marvela, ale i adeptom komiksowych historii czy osobom znającym Strażników Galaktyki tylko z MCU i ekranów kin.
Strażnicy Galaktyki #01: Brak porozumienia
Po dość długiej przerwie wydawnictwo Egmont postanowiło ponownie zabrać nas w międzygwiezdne podróże z członkami Strażników Galaktyki. „Brak porozumienia” to pierwszy tom przygód tej drużyny, który został wydany już w ramach cyklu Marvel Now 2.0. Dom Pomysłów zmienił dotychczasowego scenarzystę serii z Braina Bendisa na Gerry’ego Duggana, który znany jest polskiemu czytelnikowi m.in. z przygód Deadpoola. Zmiana ta niesie ze sobą nie tylko nowe oczekiwania, ale również nadzieję na powiew świeżości w przygodach kosmicznych strażników. Czy odniesiono zamierzony skutek? Przekonajmy się.
Już na samym wstępie widzimy, że Duggan lubi namieszać. Tytułowy brak porozumienia dotyczy Strażników i napiętych relacji między nimi. Związane to jest m.in. z tym, iż każdy z nich znalazł się w niecodziennej i problematycznej sytuacji. Drax (nie wiadomo dlaczego) został pacyfistą i za wszelką cenę unika przemocy, Gamora skrywa przed kompanami ważną tajemnicę, a jakby tego był mało, to Groot przestał rosnąć. Jak widać, seria zaczyna się od samych zagadek.
W całym tym zamieszaniu oraz będąc na skraju rozłamu, Strażnicy muszą zrealizować bardzo ważne zlecenie od samego Grandmastera – jednego ze Starszych Wszechświata. Zadanie to kradzież cennego, tajemniczego jaja z kolekcji samego Kolekcjonera, który swoją drogą jest bratem zleceniodawcy. Prawdziwe mission impossible. W ten sposób Strażnicy Galaktyki nieświadomie wplątują się w konflikt między potężnymi istotami. W tle zaś pojawiają się kolejna tajemnica związana z Kamieniami Nieskończoności, które gdzieś przepadły.
Jak to bywa z początkami serii, podobnie i tutaj mamy sporą ilość rozpoczętych wątków. Odmienne sytuacje, w jakich znaleźli się bohaterowie, stanowią główne osie całej historii. Jednak małym minusem jest trochę fabularny chaos. Ma on związek z tym, iż pojawiają się nawiązania do wydarzeń opisanych w poprzedniej serii, która niestety nie ukazała się na polskim rynku. Chodzi m.in. o walkę Strażników z Thanosem.
Tak czy inaczej Duggan prowadzi opowieść w bardzo dobrym tempie. Akcja cały czas dynamicznie rozwija się i praktycznie nie mamy tutaj spokojnych, przegadanych momentów. Nie zabrakło również charakterystycznych dla Strażników humorystycznych scen czy fajnych ripost Rocketa. Widać, że scenarzysta świetnie się wczuł w ten klimat i mając wysoko postawioną poprzeczkę po swoim poprzedniku Bendisie czy filmowych adaptacjach, zaserwował nam sporą dawkę humoru. Pomysł z wykorzystaniem pożeracza światów Galaktusa do kradzieży był genialny.
Za oprawę graficzną albumu odpowiedzialny był przede wszystkim mało znany Aaron Kuber. Ponadto swój udział, szkicując zeszyt #8, zaznaczył Marcus To, z którego twórczością polski czytelnik mógł zapoznać się w albumie „Avengers. Impas: Atak na Pleasant Hill”. Generalnie graficznie komiks nie zaskakuje. Trochę nie pasuje mi wizualnie Gamora czy Rocket, ale to kwestia gustu. Bardziej podobała mi się ich wersja w wykonaniu Valerio Schitiego czy Francesco Francavilli. Oprócz tego grafika stoi na dobry poziomie, a prosta i kolorowa kreska pasuje do fabuły. Bardzo ładnie prezentują się również całostronicowe kadry oraz okładki zeszytów.
Podsumowując - Gerry Duggan wykonał kawał dobrej roboty z naprawdę kosmicznym rozmachem. „Brak porozumienia”, choć to wielowątkowa historia i może być ciężko przystępna dla nowego czytelnika, jest zarazem przyjazna i lekka w odbiorze. Fabuła zbliża nas do kolejnego, dużego wydarzenia w uniwersum, dlatego warto śledzić dalsze losy Star Lorda, Gamory, Draxa, Rocketa i Groota.
Kultowy film "Strażnicy Galaktyki" powraca na ekrany kin!
Grupa najbardziej niesubordynowanych outsiderów w galaktyce penetruje odległe zakątki kosmosu, próbując rozwikłać zagadkę pochodzenia jednego z jej członków, Petera Quilla aka Star Lord. Niegdysiejsi wrogowie staną się ich sprzymierzeńcami, a w nieustannie powiększającym się filmowym uniwersum Marvela zagoszczą nowe postacie znane z kart komiksu. Polska premiera już 5 maja!
Egmont prezentuje "Uncanny Avengers: Czerwony cień"
Dwanaście dni po premierze oczekiwanego filmu "Kapitan Ameryka. Wojna bohaterów", czyli 18 maja, nakładem wydawnictwa Egmont ukaże się pierwszy tom nowej serii komiksowej – "Uncanny Avengers", pt.: "Czerwony cień", w którym czytelnicy poznają historię sojuszu i wspólnej walki Avengersów i X-Menów.
Nowa Fantastyka 8/2015
Jak zapowiada się sierpniowa Nowa Fantastyka? Już z okładki widać między innymi, że będzie można poczytać o Fantastycznej Czwórce, o drugiej części artykułu Groza w sosie słodko-kwaśnym z lipcowego numeru oraz jakich autorów opowiadania opublikowano. Zapowiada się ciekawie!
Redaktor naczelny ponownie otwiera obecny numer tekstem zachęcającym do chwili refleksji nad tym co po sobie zostawiamy i niestety nie są to przyjemne myśli. Nie zabraknie konkursów (tym razem także wyników z konkursu Moda na Nową Fantastykę) oraz nowinek z rynku wydawniczego. Przyznać trzeba, że sierpień obfituje w premiery, zarówno książkowe (opowiadania Anny Kańtoch w Światy Dantego) jak i filmowe (O dziewczynie, która nocą wraca sama do domu – horror, muszę obejrzeć!). I wiecie co? Ja stroniąca od komiksów chyba zacznę je czytać a wszystko to przez Strażnicy Galaktyki #01 oraz New Avengers gdyż Marvel podbił moje serce. Tylko skąd brać pieniądze na te wszystkie cudowności?
W niemały szok wprawił mnie tekst Mateusza Wielgosza o tym jak bardzo zaczynamy ufać technologii, diagnozy chorób jestem jeszcze w stanie zrozumieć z postępem technicznym, ale za żadne skarby nie wsiadłabym ani nie wsadziła dziecka do samo prowadzącego się samochodu. W jednym z pierwszych artykułów Robert Ziębiński opowiada o zmarłym w czerwcu tego roku Christopherze Lee (Saruman czy też Hrabia Dooku) przybliżając czytelnikom jego sylwetkę oraz dorobek filmowy. Z kolei Radosław Pisula przybliża losy Fantastycznej Czwórki z przeszłości oraz teraźniejszości.
Jak już wspominałam wyżej, w lipcowym numerze NF Tomasz Zliczewski omawiał a raczej starał się opowiedzieć, bo jest tego ogromnie dużo, o japońskich zjawach i duchach. W tym wydaniu czasopisma kontynuuje temat. O Japonii i strasznych historiach z których ten kraj słynie można przeczytać w artykule Marty Sobieckiej. Oba teksty są ciekawe i wyczerpujące na tyle na ile pozwala ograniczenie znaków, a co ważniejsze zachęcają do sięgnięcia po inne źródła.
W dziale z felietonami również nie da się nudzić, Rafał Kosik mówi o tym jak bardzo przyzwyczajamy się do tego, że mamy wszystko na twardym dysku, pieniądze na koncie a nie zastanawiamy się nad tym co będzie w razie awarii. Trudno się z nim nie zgodzić, prawda? Natomiast Peter Watts patrzy optymistycznie na to, że zaczniemy bardziej dbać o ekologie i korzystać z zasobów natury nie szkodzących naszej planecie. Robert Ziębiński przedstawia swoje zdanie na temat horrorów, z którym w zupełności się zgadzam. Trzeba przekopać się przez wiele gniotów by trafić na coś godnego uwagi i poczuć dreszcze strachu.
W dziale z prozą w tym miesiącu prawdziwy urodzaj, bo do przeczytania jest aż siedem opowiadań. Na pierwszy rzut dano Krypty Neoazji Marcina Staszaka, zdecydowanie dla miłośników science fiction, autor miał niebanalny pomysł na przedstawienie świata w którym dzieje się akcja. Dalej było opowiadanie Pawła Palińskiego Bóg Miasta – tekst pełen metafor i wydaje mi się, że każdy odbierze go inaczej. Właśnie to oraz oczywiście pomysł jest w nim najlepsze. Z żalem muszę stwierdzić, że mimo ciekawego pomysłu Marcin Luściński swoim krótkim Ogrodem walk mnie do siebie niestety nie przekonał. W prozie zagraniczne nic mnie szczególnie nie zachwyciło, co muszę przyznać mało kiedy się zdarza. Najmniej zaś przypadły mi do gustu Fragmenty biografii Juliana Prince'a Jake'a Kerr'a, chociaż forma w jakim został napisany tekst, jakby wycięte fragmenty z Wikipedii, było fajnym pomysłem, to mnie nie zaciekawił.
Jedno do czego bym się mogła przyczepić, to fakt, że ten kto sprawdzał teksty przed puszczeniem do publikacji był chyba okropnie głodny bo zjadał niektóre literki lub złośliwie zmieniał słowa. Poważnie mówiąc zawiodła mnie korekta w tym numerze.
Ant-Man
Nie czekałam na „Ant-Mana". Nie wyszukiwałam o nim nowinek, tak jak ma i miało to miejsce chociażby w przypadku serii „Avengers", a kiedy zobaczyłam jego zwiastun po raz pierwszy, pomyślałam, że oto Marvel zanotuje pierwszy upadek ze swego wciąż piętrzącego się szczytu. Zwłaszcza, że „Ant-Man" serwuje swoim odbiorcom spore odstępstwo od wierności komiksowemu pierwowzorowi. Chociaż czy jest to w Polsce popularny bohater? Z pewnością daleko mu do rozpoznawalności Irona Mana czy Hulka. Nie poszłam więc do kina w pierwszym tygodniu premiery, wybierając na seanse inne produkcje. I wiecie co? Trochę żałuję.
Scott Lang (Paul Rudd) kończy odbywaną w więzieniu karę i wraca na wolność. Na tej wolności nic, ani nikt (poza chronioną przez matkę córeczką) na niego nie czeka. Sprzed bramy odbiera go Luis (Michael Peña), kumpel-przestępca, a wkrótce okazuje się, że po wyroku nie tak łatwo dostać normalną pracę. Szalę przeważa fakt, że była partnerka zabrania mu widywania się z córką do czasu, gdy nie stanie na nogi. Zdesperowany Scott decyduje się na jeszcze jeden skok. Nie wie tylko, jakie ów włamanie przyniesie dlań konsekwencje. Na jego liście prawdopodobnych opcji z pewnością nie znajduje się propozycja włamania – złożona przez Dr Hanka Pyma (Michael Douglas) i jego córkę Hope (Evangeline Lilly) – do zaawansowanej technologicznie firmy w celu wykradzenia wynalazku, który stanowi zagrożenie dla świata. A już szczególnie jako Ant-Man, czyli zminiaturyzowany człowiek o ponadprzeciętnej sile, mający we władaniu nic innego, jak... mrówki.
„Ant-Man" wieńczy drugą fazę MCU (Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Uniwersum Marvela), ale to może mówić coś jedynie fanom tematu. Dla osób, które po prostu lubią obejrzeć film o superbohaterach – garść informacji. Filmy sygnowane znakiem Marvela ukazują się, czy też będą ukazywać w fazach. Jest to swoista kategoria wydarzeń związanych ze wszystkimi bohaterami, stworzonymi przez franczyzę. Pierwsza faza, na którą składało się pięć filmów („Iron Man", „Incredible Hulk", „Iron Man 2", „Thor", „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie" i „Avengers") i którą zwykło nazywać się „Avengers Assembled", skupia się na gromadzeniu zespołu. Tutaj widzowie śledzili narodziny superbohaterów, to swoista geneza. Drugą Fazę MCU tworzą filmy: „Iron Man 3", „Thor: Mroczny Świat", „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", „Strażnicy Galaktyki", „Avengers: Czas Ultrona" oraz „Ant-Man" właśnie. Tutaj bohaterowie już się nie „rodzą", lecz istnieją w świecie i muszą mierzyć z konsekwencjami swoich supermocy, a także konsekwencjami ludzkich oczekiwań i zarzutów. Na fazę trzecią ma składać się dziesięć filmów. Czego będzie dotyczyła? Dowiemy się w najbliższych latach. A co z tego przydługiego wykładu wynika dla odbioru filmu?
W zasadzie niewiele. Przede wszystkim należało spodziewać się w „Ant-Manie" odniesień do grupy Avengers. Te oczekiwania się sprawdzają. Metakomentarze podsumowujące bohaterów, chociaż niekoniecznie pochlebne, w najnowszej produkcji Marvela się pojawiają, a relacje „nowej" postaci ze „starymi" są głównym punktem zapalnym dla śmiechu. O ile oczywiście jest się oswojonym z MCU, w innym wypadku całość może wydawać się nieco niejasna. Jednak znajomość innych produkcji z franczyzy przydatna jest także, by zrozumieć coś innego – że „Ant-Man" jest zupełnie inny, niż poprzednie obrazy serii.
Moim zdaniem charakter kolejnych obrazów serii odzwierciedla cechy bohaterów, o których opowiada i w ten sposób lokuje się bliżej jednego lub drugiego gatunku. „Iron Man" to na przykład typowy film akcji – dynamiczny jak jego tytułowa postać, lubujący się w nieco efekciarskich zwrotach akcji i „męskich" żartach. Z kolei „Ant-Manowi" najbliżej do kina familijnego – lekkiej komedii opowiadającej o odpowiedzialności i zmianach na lepsze. Historia człowieka-mrówki stawia, w przeciwieństwie do poprzednich fabuł, na wartości rodzinne. Sporo mówi się tutaj o dzieciach i konieczności dbania o świat dla przyszłych pokoleń. To zgoła odmienne podejście od reprezentowanego np. przez Czarną Wdowę albo wspomnianego już Iron Mana.
Efektywność działań dla obranego targetu doskonale widać w kinie, gdy śmieje się przede wszystkim dziecięca część widowni. Meksykanin ze skłonnością do chaotycznych opowieści poprzetykanych młodzieżowym slangiem, latająca mrówka o imieniu Wanda oraz emocjonalna wstydliwość, podobna do dziecięcego „oni się gryzą!" na widok całującej się pary – to wszystko nie daje miejsca na wątpliwości. „Ant-Man" obniża pułap PEGI.
Wydaje się to szczególnie ironiczne, gdy spojrzeć na wizualną stronę produkcji i najnowszy sposób uśmiercania filmowych przeciwników. Do tej pory, walki, chociaż brutalne, pozbawione były choćby odrobiny krwi. Tym razem czarne charaktery mogą w ułamku sekundy przemienić swoich wrogów w kupkę klejącej się brei, dość sugestywnie rozmazującej się po białych, łazienkowych kaflach. Jest to jednak „najgorszy" kadry, jaki można w kinie uświadczyć. Na pozostałe elementy obrazu składają się widowiskowe w swym przybliżeniu gromady mrówek oraz skurczanie do poziomu atomowego. Zwłaszcza to ostatnie robi wrażenie.
Do „Ant-Mana" pewnie nie będę wracała z taką lubością, jak do „Avengers", niemniej wciąż uważam tytuł za niezły. Dojrzalsi widzowie mogą czuć się, co prawda nieco zawiedzeni infantylnością produkcji, ale z drugiej strony to pierwszy w takim stopniu familijny film serii. Wnosi do całości niewypowiedziane głośno przykazanie, by się tak nie nadymać i spojrzeć na serię z przymrużeniem oka. W końcu to dzieci kochają superbohaterów najmocniej.