Rezultaty wyszukiwania dla: Star Wars
Sopel
Lodowato zimną przygodę w świecie Przygranicza rozpoczęłam od „Lodowej cytadeli”, czyli piątej odsłony cyklu Pawła Kornewa. Dopiero teraz, wraz ze wznowieniem serii i jej wizualną reedycją, miałam okazję zapoznać się z tą historią w proponowanej przez autora kolejności. „Sopel” to lektura sporemu gronu czytelników już znana, bo w poprzedniej szacie graficznej ukazała się w Polsce w 2008 roku, czyli zaledwie dziewięć lat wcześniej. Czy odnowienie wydania było potrzebne? No cóż, teraz przynajmniej postawione na półce prezentuje spójną estetykę. A to uwielbiam!
Smukłe, nagie drzewa wyrastające z przykrytej grubą warstwą śniegu gleby, wyciągają się smętnie po światło słoneczne, któremu daleko do skojarzeń z ciepłem i bezpieczeństwem. W szarości lasu skrywają się wielowarstwowo okutane postacie. Twarze chowają w głębi wielkich kapturów albo za grubymi kominiarkami. O biodra obijają im się przerzucone przez ramiona strzelby… Tak właśnie prezentuje się okładka „Sopla”. Trzeba przyznać, że jej mroczna, zimna tajemniczość doskonale wpisuje się w nastrój samej powieści, której światu przedstawionemu wiele brakuje, by uznać go za bezpieczny.
Sopel (dla przyjaciół: Śliski) do Przygranicza trafił jak każdy inny – przypadkiem. Podczas jednej z podróży pociągiem postanowił rozprostować kości i wyszedł na peron. Chwilę później nie było już żadnego pociągu ani nawet peronu. Był za to śnieg, dużo śniegu; upiorne zimno i dwa słońca. Niespodziewanie i niezamierzenie Sopel trafił po prostu z jednego – naszego, ludzkiego – świata do drugiego – nie zawsze ludzkiego, magicznego. Tutaj trafił do jednostki zwanej Patrolem, zajmującej się przede wszystkim szybką reakcją na zagrożenia. Innymi słowy – uśmiercaniem wszelkiej maści stworów i potworów, które terroryzują tudzież potencjalnie mogłyby terroryzować i tak już stłamszoną rasę ludzką. Życie upływa więc Soplowi od rajdu do rajdu, od żołdu do żołdu, od flaszki do flaszki. Do pewnego momentu. Wkrótce w jego otoczeniu dziwnym zbiegiem okoliczności mnożą się zagrożenia. Do tego stopnia, że w końcu musi przyznać przed samym sobą, że ktoś zapragnął jego śmierci. Tylko dlaczego?
Jeżeli na świecie faktycznie istniałby podział na literaturę męską i kobiecą, to „Sopel” ewidentnie należałby do pierwszej kategorii. Nie chodzi mi tutaj o natężenie strzelanin i pojedynków, czy dość częstego ewidencjonowania różnego rodzaju broni; nie mam nawet na myśli osi akcji dla fabuły, która jest pościgiem grupy zabójców za jednym Patrolowcem. O stereotypowej „męskości” utworu Kornewa świadczy to, co dzieje się między tymi wszystkim jatkami, czyli… picie. Kiedy bohaterowie nie leją się po mordach, to coś w te mordy wlewają. Zwykle wódkę, rzecz jasna, choć i dobrym browarkiem czy winem jabłkowym nie pogardzą. A jak nie piją, to jedzą. Czy człowiekowi coś więcej do życia potrzebne niż mieć gdzie i co wypić oraz gdzie i czym później się leczyć? Człowiekowi funkcjonującemu w świecie Przygranicza raczej nie. No chyba, że akurat ktoś usiłuje cię zabić, to wtedy warto mieć jeszcze jakiegoś gnata.
Kiedy zaczynałam serię od piątego tomu, autor (słusznie zresztą) wymagał ode mnie pewnej wiedzy na temat świata przedstawionego. Tym razem miałam okazję powoli wdrażać się w relacje panujące między kolejnymi grupami oraz przyswajać ich charakterystykę. Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się większej ilości informacji. Czytając „Lodową cytadelę” czy „Tam, gdzie ciepło”, chwilami nieco się gubiłam i liczyłam, że „Sopel” to i owo rozjaśni. Pudło! Okazało się, że rzeczywistość Przygranicza, sposób jego funkcjonowania jako miejsca, relacja między nim a klasycznie pojmowaną rzeczywistością są dla autora absolutnie nieistotne. Wydaje mi się nawet, że miejsce to – ze swoim prymitywizmem i pochwałą idei silniejszego – zostało stworzone wyłącznie po to, by bohaterowie mogli bezkarnie do siebie strzelać, nie obawiając się zdziwienia czytelnika i zarzutów o nielogiczną łatwość zdobywania broni czy niewzbudzanie podejrzeń władzy (albo cywilów). Szkoda, bo pomysł na Przygranicze nieustająco mnie fascynuje i chętnie dowiedziałabym się o nim, jako miejscu, więcej.
Zamiast tego otrzymałam pełen pakiet schematów ze scenariuszy kina akcji. Sopel to bowiem, jakkolwiek twierdzi inaczej, twardziel i agent specjalny jakich nie produkują od przełomu lat 80. i 90. Cierpliwy i wyczulony na każdy szelest niczym Rambo, gotowy sprać większego od siebie jak Jean-Claude Van Damme, bez problemu siekący nadnaturalne stwory, jak gdyby lekcje brał u samego Blade’a. Co Sopel w świecie, w którym najwyżej ceni się skuteczne uśmiercanie, robi jeszcze na jednej z niższych pozycji w Patrolu? Nie wiem, ale ktoś wyżej najwyraźniej nie jest zbyt spostrzegawczy. Albo uznał, że fajnie by było, gdyby dało się o człowieku powiedzieć coś więcej, niż to, że jest wybuchowy i dobrze posługuje się różnego rodzaju bronią. Ja na ten przykład nie umiałabym dużo dokładniej Śliskiego opisać, choć przecież wraz z nim przedzierałam się przez Przygranicze, walczyłam i dedukowałam, kto to się na niego uwziął. O drugoplanowych postaciach nie ma, co wspominać, bo były wypadły tak blado, że każda kolejna śmierć członka ekipy była mi absolutnie obojętna.
Mimo wszystkich swych uproszczeń i okrutnej schematyczności, początkowo intryga potrafi czytelnika zainteresować. Z uwagą śledziłam kolejne pojedynki, zdrady i podpowiedzi dotyczące głównego wątku. Dość szybko się jednak znudziłam. Nie, dlatego że akcja zwolniła czy z powodu mało „widowiskowych” starć. Odpowiedzialną za ten stan rzeczy okazała się łatwość, z jaką rozgryzłam powody pogoni za Soplem. Od pewnego momentu interesowało mnie już tylko to, dlaczego tenże powód stał się powodem (jakkolwiek to brzmi). A kiedy już się dowiedziałam to… byłam rozczarowana. Dużo bardziej interesująca okazała się przemiana Śliskiego, która zapowiada – być może – intrygujący rozwój akcji w kolejnym tomie, ale o tym cicho sza.
Mój stosunek do książki Kornewa ociepliła ostatecznie feeria stworów grasujących po Przygraniczu. W książce pojawia się ich ostatecznie niewiele – wilkołaki (i ich „podgatunki), wampiry, śnieżni ludzie, czy lodowe moskity – ale funkcjonują za to w podaniach i opowieściach przekazywanych sobie przez bohaterów, co daje nadzieję na zintensyfikowanie ich liczby w późniejszych tomach cyklu. Cieszy bardzo, że bestie z Przygranicza to prawdziwe zagrożenie, że w świecie Kornewa obawy o własne życie to nie tylko pusty frazes, próbujący sztucznie zbudować uczucie zagrożenia. Wystarczy zrobić jeden niewłaściwy krok, by już nigdy nie móc zrobić kolejnego.
„Tam, gdzie ciepło” zrobiło na mnie wrażenie z powodu umiejętnego łączenia brutalnej i prostej akcji z inteligentnym, opartym na ironii i sarkazmie żartem. W „Soplu” wszystko wydaje się superpoważne. W dialogach można się oczywiście spotkać z pewnym rodzajem niewybrednego, siermiężnego żartu rodem z szynków w zakazanych dzielnicach, ale wszystko to jest jakieś takie zużyte i bezbarwne. Zabrakło mi bardzo komicznych sytuacji, sytuacyjnych dowcipów, które nie opierałyby się na chlaniu i wiecznym posiadaniu kaca. Zwłaszcza, że powieść liczy sobie całe sześćset stron i powtarzanie w głowie za autorem tych samych dowcipów, tylko w innych konfiguracjach wyrazowych, w którymś momencie zaczyna się robić naprawdę męczące.
„Sopel” nie okazał się dla mnie najprzyjemniejszą lekturą, ale nie uważam też poświęconego mu czasu za stracony. Rozczarowała mnie schematyczność powieści Kornewa, zwłaszcza, że punkt wyjściowy dla fabuły wydawał mi się (i wciąż wydaje) niesamowicie bogaty w niewykorzystane jeszcze przez podobną literaturę możliwości; nie najlepiej też wspominam powtarzalność motywów i nieustające upijanie się bohaterów w chwilach, gdy akurat nie mieli komu spuścić manta. Trudno jednak odmówić autorowi sprawności w skonstruowaniu, choć nader tajemniczego i po zamknięciu książki, świata Przygranicza – z całą jego fauną, florą i dzikimi zasadami. Z pewnością, zarówno „Sopel”, jak i kolejne tomy tego cyklu prędzej przypadną do gustu spragnionym prostej rozwałki czytelnikom niż wymagającym odbiorcom, którzy znają schemat zbyt dobrze, by wciąż czerpać z niego frajdę. Ci drudzy nie powinni jednak podczas ewentualnej lektury czuć się oszukani, bowiem Kornew od początku do końca nikogo nie udaje i z miejsca zapowiada, czego się po „Soplu” spodziewać.
Willa Misteriów
"Willa misteriów" rozpoczyna się niczym ponury thriller z mroczną zagadką sprzed lat.
Para amerykańskich turystów postanawia zabawić się w archeologów amatorów. Liczą na to, że z rzymskiej ziemi uda im się wykopać coś ciekawego, coś co będzie stanowiło ozdobę ich salonu i czym będą mogli chwalić się przed znajomymi. Pod grubą warstwą starego torfu trafiają na dobrze zakonserwowane zwłoki młodej dziewczyny. Nikt nie wie kim ona jest, nikt nie wie jak długo jej ciało spoczywało zakopane pod ziemią. Sprawa przybiera niespodziewany obrót, gdy w tajemniczych okolicznościach znika młoda dziewczyna, łudząco podobna do niedawno odnalezionej zmarłej. Wszystko wskazuje na to, że ktoś postanowił powrócić do odprawiania dawnych obrzędów. Gdy temat dodatkowo zaczyna zahaczać o rzymskich mafiosów staje się priorytetem dla całego wydziału policji. Niezwykły policyjny duet Nico Costa i Giannini Peroni rozpoczynają dochodzenie, które zaprowadzi ich do starożytnych obrzędów odprawianych na cześć mitologicznego boga Dionizosa. Rozpoczyna się wyścig z czasem i niebezpieczna gra z ludźmi nie znającymi litości.
Akcja powieści rozwija się powoli, bez zbędnego pośpiechu czy niepotrzebnej gmatwaniny. Pomimo mnogości wątków, pozycja jest niezwykle poukładana i precyzyjnie przemyślana. W pewnym momencie wszystko zgrabnie się zazębia i nie pozostaje miejsca na niedopowiedzenia. Nic nie jest tak oczywiste jak początkowo mogłoby się wydawać. Nawet najdrobniejszy element ma sens, który ujawnia się dopiero w zakończeniu, a to zaskakuje i nadaje całej powieści innego, niespodziewanego wymiaru.
Prawdziwy majstersztyk stanowią bohaterowie. Niezwykle żywi i plastyczni, każdy z nich stanowi indywidualność, która bez problemów i na długo zapada w pamięci. Nico Costa to wegetarianin, po traumatycznych przeżyciach, który wychodzi z alkoholizmu. Giannini Peroni to sympatyczny i uczciwy policjant o wyglądzie groźnego zbira, który został przyłapany w dość jednoznacznej sytuacji w burdelu prowadzonym przez mafię i za karę zesłany do wydziały kryminalnego. Niezwykle ciekawą postacią jest szalona Teresa (nazywana tak przez swoich kolegów po fachu) pani patolog z kryminalnym zacięciem, zamiast wykonywać swoją robotę, na własną rękę angażuje się w śledztwo przysparzając dodatkowych problemów, ale równocześnie przyczyniając się do przełomowego odkrycia. Włoska mentalność została przedstawiona w mistrzowski sposób, jest tutaj miejsce na miłość, romans, przyjaźń i zdradę. Gorące, niecierpliwe charaktery sprawiają, że dostajemy mieszankę wybuchową, pełną pasji i namiętności.
"Willa misteriów" to intelektualne wyzwanie dla miłośników kryminałów. Autor wodzi czytelników za nos, raz za razem sprowadzając na manowce i podsuwając mylne tropy. Gwarantuję, że ciężko będzie przewidzieć zakończenie i prawidłowo powiązać wszystkie wątki.
Powstanie
Mechaniczna rewolucja nadciąga! Powstanie to drugi tom Wojen Alchemicznych autorstwa amerykańskiego pisarza Iana Tregillisa, które kilka miesięcy temu w bardzo obiecujący sposób wkroczyły na polski rynek fantastyczny za sprawą powieści Mechaniczny.
Autor ponownie przenosi czytelnika do alternatywnej wersji Europy, w której to Królestwo Niderlandów dzierży niepodzielną władzę. Na placu boju pozostała już jedynie Francja, która broniąc się resztkami sił zdaje się nie mieć wielkich szans na dalszą niezależność. Swą potęgę Holandia zawdzięcza niezwykłemu wynalazkowi naukowca i zegarmistrza Christiaana Huygensa, który trzysta lat wcześniej stworzył mechanicznych ludzi zwanych klakierami, napędzanych precyzyjnym mechanizmem i formułami alchemicznymi. Niewymagająca żołdu, niezwykle szybka i silna armia maszyn zdaje się niepokonana, a już z pewnością nie stanowi dla niej wielkiego zagrożenia garstka broniących się Francuzów.
Każda machina wymaga sprawnej pracy wszystkich trybików, a czasem awaria najmniejszego z nich może doprowadzić do nieprzewidzianych w skutkach wydarzeń. Tak jest i tym razem, a owym trybikiem okazuje się Jax, mechaniczny, który w niecodziennych okolicznościach zyskał wolną wolę, uciekł swym właścicielom i za swój cel obrał uwolnienie swych pobratymców z niewoli. Wbrew temu, co sądzą ludzie, klakierzy nie są bowiem bezwolnymi maszynami, a nieoczekiwanie – za sprawą alchemicznych formuł – okazuje się, że to istoty myślące i czujące, spętane jednak nakazami posłuszeństwa, których nie mogą przełamać.
Powstanie jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń przedstawionych w Mechanicznym, a dalsze losy bohaterów poznajemy z perspektywy trojga z nich. Pierwsze skrzypce gra wspomniany Jax, w poprzednim tomie w pewnym momencie nieco odstawiony na boczny tor. Tym razem widzimy jego działania, wędrówkę i ucieczkę, śledzimy przemyślenia, wahanie i wątpliwości odnośnie własnej natury i moralności. Znaczną rolę odgrywa również hrabina Berenice Charlotte de Mornay-Périgord, dawna szpieg mistrzyni, odpowiedzialna za francuskie siatki szpiegowskie. Po katastrofalnych w skutkach wydarzeniach, podczas których zginął jej mąż, a ona sama została nie tylko okaleczona, ale i skazana na wygnanie, przeklinająca siarczyściej niż szewc z wieloletnim stażem Berenice opracowuje plan, który może zmienić losy historii. Trzecim bohaterem poprzedniego tomu był ksiądz Luuk Visser, brutalnie pozbawiony swej tożsamości i duszy, zmieniony w maszynę do zabijania. Jego wątek pojawia się w Powstaniu zaledwie kilkukrotnie, co może niektórych rozczarować, w zamian zaś wyeksponowano rolę kapitana Hugona Longchampana, dowodzącego obroną Zachodniej Marsylii w decydującym starciu z holenderskimi siłami. Choć początkowo byłam nastawiona sceptycznie do tej zmiany, ostatecznie kreacja francuskiego kapitana okazała się naprawdę mocnym punktem powieści.
Podczas lektury Mechanicznego można było dostrzec pewną nierówność stylu i akcentów postanowionych przez autora, które sprawiały, że lektura przynajmniej pierwszych rozdziałów powieści bywała dosyć mozolna. Miłym zaskoczeniem jest fakt, że Powstanie nie sprawia takiego problemu. Akcja jest tu znacznie bardziej dynamiczna, a poprzednie zarzuty tracą rację bytu. Tregillis w precyzyjny i przemyślany sposób rozwija nakreślone wcześniej wątki, wprowadzając nowe postaci, jak choćby tajemniczą królową Mab oraz zmienia sposób postrzegania wykreowanego przez siebie świata, ujawniając kilka wcześniej nieznanych szczegółów dotyczących samych mechanicznych, ich tożsamości i walki o wolność.
Podsumowując, drugi tom Wojen Alchemicznych to świetna kontynuacja, w pełni utrzymująca wysoki poziom pierwszej części, a nawet w niektórych punktach ją przewyższająca. Ian Tregillis stworzył fascynującą historię w klimatach steampunk, w której nie brak zarówno dynamicznej akcji, jak i okazji do rozważań na temat tego, co czyni nas ludźmi, czym jest prawdziwa wolność i czy jest ona czymś realnym do osiągnięcia, czy jedynie idealistyczną mrzonką. Mówiąc krótko, polecam.
Karen Miller „Skażona magia” Prequel serii „Królotwórca, królobójca”
Setki lat przed wielką Wojną Magów był sobie kraj nieświadomy, że znalazł się na skraju katastrofy…
Młoda i porywcza Barl pragnie sprawdzić granice swojego magicznego potencjału. Jednak z powodu surowo przestrzeganej hierarchii społecznej studiować mogą tylko magowie o wysokim pochodzeniu. Barl rozpaczliwie pragnie się uczyć, a ten zapał pcha ją ku buntowi, przez co dziewczyna popada w konflikt z Radą Magów. Okazuje się, że być może już nigdy nie będzie mogła posługiwać się mocą. Wtedy poznaje Morgana Danfeya, członka Rady. Barl i Morgan uświadamiają sobie, że razem potrafią stworzyć niezwykłe nowe zaklęcia. Lecz pokusa, jaką niesie tak potężna moc, obnaża mroczną stronę duszy maga, który wkrótce rzuci kraj na kolana.
Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela
Komiksy czy ich adaptacje filmowe tudzież growe śledzę z wielkim zainteresowaniem. Nie przegapiłam ani jednej z kinowych premier ani w czasie trwania aktualnego, superbohaterskiego bumu, ani wtedy, gdy szał na herosów dopiero kiełkował. Jeszcze z dzieciństwa pamiętam śledzenie z mamą i bratem kolejnych odcinków „Spider-Mana” czy „Ligi Sprawiedliwości”; pamiętam farbę zdzieraną z superbohaterskich figurek, prowadzących zbyt intensywne pojedynki i wcielanie się w herosów. Ostatnio, poza kinem, powrót do tych czasów zapewnia mi propozycja wydawnictwa Insignis – „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela”.
Zbiór to słusznego, bo B4 (250mm×353mm), formatu, chociaż objętością na kolana nie powala. Tytułowe „1000x” nie odnosi się bowiem do liczby ilustracji, a liczby pojedynczych punktów, z których złożone są grafiki, a których połączenie jest misją użytkownika tomu. Samych rysunków zbiór zawiera dwadzieścia w tym jeden niestandardowy, bo złożony z 1700 kropek, a nie tytułowego tysiąca. Plakat ten pochwalić się może również zwiększonym formatem – B3 (353mm×500mm) – dzięki któremu punkty są równie czytelne (o tym, czy w ogóle są nieco później), co w przypadku mniejszych grafik. Zestaw superbohaterskich obrazków na pierwszy rzut oka prezentuje się jak marzenie każdego fana komiksów, ponieważ wygląda po prostu jak kolejny komiksowy zeszyt.
Nie jest to z pewnością przypadek, bowiem autor punktowych ilustracji – Thomas Pavitte – nie dość, że tworząc swoje grafiki wzorował się na najlepszych artystach Marvela, to dodatkowo sam znajduje się w gronie fanów herosów. Na ostatnich stronach dziękuje nawet swoim inspiracjom, wspominając czasy, gdy z drżeniem rąk otwierał zestawy marvelowskich kart, zastanawiając się, co tym razem dołączy do jego kolekcji. Trzeba też przyznać, że po raz kolejny udało się właścicielowi franczyz takich bohaterów, jak Kapitan Ameryka, Hulk, Deadpool, Iron Man czy Wolverine zatrudnić do rozszerzenia ilości form medialnych, w których znaleźć można ducha herosów, absolutnego specjalistę. Pavitte to bezapelacyjny ekspert w swojej dziedzinie, co zdaje się potwierdzać nieoficjalne ustanowienie przez niego rekordu stworzenia najbardziej skomplikowanego rysunku z połączonych kropek, przedstawiającego „Monę Lisę” w postaci 6239 punktów.
Trudno byłoby krytykować estetyczną warstwę ostatecznie rodzących się na oczach uczestników tej zabawy ilustracji, zwłaszcza, że kanwę dla nich stanowią dzieła takich mistrzów, jak Art Adams, Jack Kirby czy Angel Medina, jednak równie niełatwo byłoby przejść obojętnie obok wątpliwej czytelności numeracji przeznaczonych do łączenia punktów. Jest to rzecz jasna efektem dążenia do minimalizacji widoczności cyfrowej sugestii już po ukończeniu komiksowych dzieł, ale nawet moje oczy – wolne od hyperopii (dalekowzroczności) – miały problem z przyzwyczajeniem się do mikroskopijnych symboli. Albo więc jest to zabawa dla wybranych (ludzi posiadających lupy tudzież superwzrok), albo rozrywka dla tych, którym konieczność przemęczania oczu nie przeszkadza.
Istnieje jednak godna zapłata za nieco dyskomfortu. I nie mam na myśli wyłącznie satysfakcji (choć i ona towarzyszy przyglądaniu się ukończonym dziełom). Dzięki zastosowaniu wysokiej jakości papieru (niestety, nie znalazłam informacji dotyczących gramatury) łączenie punktów jest możliwe nawet przy wykorzystaniu wyjątkowo intensywnych markerów – nic nie przebija przez kartki, ani nie rozpływa się na arkuszu. Ponadto autorzy wydania zadbali o to, by strony można było łatwo wydzierać z zeszytu – za sprawą specjalnych perforowań. Dzięki temu można nie tylko obdarzać nimi znajomych, ale też po prostu wieszać je na ścianie. Warto wspomnieć także, że przy takim rozwiązaniu przestają być problemem zbyt małe marginesy, jak przy grzbietach niektórych zbiorów, które uniemożliwiają czasami precyzyjne wykończenie danego rysunku.
No dobrze, ale czy to w ogóle sprawia frajdę? Oczywiście, o ile jesteście lubiącymi dłubać w drobiazgach perfekcjonistami z wolną godziną lub dwiema (w zależności od ilustracji). Kiedy już przysiądzie się do grafiki, warto rozprawić się z nią do końca, bez dzielenia sobie działania na partie – w innym przypadku łatwo wypaść z rytmu i trochę się pogubić. Jeżeli jednak zdarzy się komuś pomylić kilka punkcików, nie ma dramatu. W natłoku innych kropek kilka błędów niemal nie daje się wykryć. A to ważne, bo po ukończeniu pierwszego dzieła, motywacją dla brania się za kolejne, jest przede wszystkim estetyczna wartość (o ile się człowiek postara) otrzymanej ilustracji. Co jak co, ale kiedy nawet spod ręki tak niewprawnego „rysownika” jak ja wychodzi Groot, w którym i ja rozpoznaję Groota, to jest w tym coś magicznego. Świetnie, że nawet pozbawieni talentu plastycznego fani komiksów, mają szansę choć przez chwilę poczuć się współtwórcami niezwykłego świata superbohaterów (lub innego, bo poza „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela” wydawnictwo Insignis oferuje jeszcze wiele innych możliwości).
Hel 3
Od czasu spektakularnego sukcesu „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosław Grzędowicz jakby zapadł się pod ziemię. Nieśmiało wychylił się wydając „Wypychacza zwierząt”, jednak od czasu wydania 4 tomu Pana Lodowego Ogrodu w 2012 r. – milczał. Dlatego zapowiedź nowej jego powieści zelektryzowała fanów tego autora. Tym razem Jarosław Grzędowicz częstuje nas czymś kompletnie innym niż to, do czego przywykliśmy niejako po wyżej wspomnianej serii. „Hel 3” to zapowiadana na połowę lutego najnowsza powieść tego pisarza.
Ziemia, niedaleka przyszłość. Świat pełen kontroli, nakazów i zakazów. Wszechobecne kamery i wyśrubowane przepisy. Syntetyczne jedzenie, kryzys energetyczny, ograniczenia w dostawie wody, multikulturowe społeczeństwo. Warszawa pełna opuszczonych domów, zniszczonych blokowisk, brudu i przemocy. Norbert Roliński stara się żyć w tym świecie i radzić sobie jak tylko może. Jest iwenciarzem – zarabia na życie nagrywając iwenty i wypuszczjąc je do MegaNetu. Jeden iwent, drugi, trzeci. Przez pryzmat swoich multimedialnych okularów widzi rzeczy, które napawają go coraz większym przerażeniem i powodują paranoję nakręcaną strachem. Aż w końcu trafia do miejsca, które jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co dotychczas widział i co przeżywał. Dostaje propozycję nagrania iwentu w miejscu, do którego zwykły śmiertelnik nie ma wstępu. Iwentu, który może zachwiać dotychczasowym pseudo-ładem na całym świecie.
Muszę przyznać, że moje początki z tą książką były trudne. Przez pierwsze 30-40 stron był to dla mnie tylko i wyłącznie bełkot technologiczny. Pojawiające się nazwy „omniklucz”, „MegaNet”, „omnifon” były dla mnie czymś kompletnie niezrozumiałym. Przyznaję, że nie mam zbyt dużego doświadczenia z tego typu literaturą, stąd zapewne wynikało moje początkowe zagubienie. Do tego sam początek książki to głównie opisy, które sprawiały, że ciężko mi było skupić uwagę na toczącej się akcji. Niemniej od samego początku niezmiernie zaciekawił mnie świat przedstawiony w książce. Zanim się obejrzałam, książka ta mnie pochłonęła. Stopniowo wyjaśniane pojęcia technologiczne i niesamowicie wartka akcja sprawiły, że zaczęłam ją czytać z ogromną przyjemnością.
Norbert – główny bohater, jest postacią, z którą nie trudno jest się utożsamić. Myślę, że większość z nas radziła by sobie w tym świecie podobnie jak on. Nie jest to człowiek charyzmatyczny, nieprzeciętny czy wybitny w jakimś calu. Bynajmniej! Jest to zupełnie szary obywatel zniszczonego świata, którego nie akceptuje, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie go zmienić. Poprzez udostępniane przez siebie nagrania nie stara się odmienić postrzegania świata przez społeczeństwo, próbuje jedynie trochę poruszyć widzami i zarobić na życie. Ot, praca jak każda inna. Dopiero jedno wydarzenie z jego udziałem sprawia, że oczy otwierają mu się szerzej, a konsekwencje udostępnionego przez niego filmu wstrząsają nim do tego stopnia, że zaczyna obawiać się o własne życie.
Mimo tego, że przez blisko połowę książki towarzyszą nam głównie opisy z dość szczątkowymi dialogami, akcja zapiera dech. Pan Grzędowicz magnetyzuje czytelnika mrocznym światem, nieprzewidywalnymi i momentami wstrząsającymi zwrotami akcji. Fabuła prowadzi nas w najbardziej przytłaczające rejony przyszłego świata, ociekające przemocą, wyzyskiem, momentami powodując wręcz fizyczne obrzydzenie i niechęć. Autor pokazuje nam świat, który niestety jest dość realny i brutalnie wywleka na światło dzienne prawdy, z których nie chcielibyśmy sobie zdawać sprawy. Cała fabuła książki jest jakby brudna, skalana, mało optymistyczna. Ma się wrażenie, że autor nie próbuje załagodzić pewnych faktów, nie oszukuje czytelnia, a raczej krzyczy do niego „patrz!”, nie pozwalając mu odwrócić głowy.
Najbardziej wstrząsające jest samo zakończenie książki. Otwiera ono czytelnikowi szeroko oczy, zapiera dech i wyrywa z piersi cichy jęk. Jest tak nieprzewidywalne, tak zaskakujące, że ciężko wręcz uwierzyć, że prawdziwe. Pisarz z niesamowitą gracją prowadzi nas przez całą ksiażkę do tego punktu, pukając nas co jakiś czas w ramię, próbując zwrócić wagę na pewne szczegóły. Jednak robi to dość subtelnie, nienachalnie, dlaczego więc mieli byśmy zwracać na to uwagę? Otóż w tej powieści diabeł, dosłownie i w przenośni, tkwi w szczegółach. Jestem pod wrażeniem tego, jak po przeczytaniu ostaniego zdania wszystkie części układanki zgrabnie wskakują na swoje miejsce, ukazując nam pełen obraz świata. Świata, którego mam nadzieję, nigdy nie doświadczymy.
„Hel 3” porusza ważne kwestie. Nie doszukiwałabym się tutaj głębszego sensu, jednak pokazuje nam to, co może nas rzeczywiście czekać, a nawet to, co już teraz się zaczęło. Przemoc na tle religijnym i politycznym. Wszechobecna inwigilacja, modyfikowana żywność, skażenie ekologiczne i pełen rozłam społeczeństwa. A na tle tego wszystkiego, zwykły szary obywatel świata, samotny wśród ludzi i starający się przeżyć i nie zwariować.
Tą powieść ciężko skrytykować. Można mieć wątpliwości co do słuszności pewnych opisów, co do momentami zbyt kwiecistego języka, który zaciemnia przekaz. Można się przyczepić do zbyt małej ilości dialogów, które mogłby wprowadzić trochę lekkości do fabuły. Można też pokręcić nosem na technologiczny żargon. Tylko, drodzy czytelnicy, nie warto. Ciężkie opisy, szczątkowe dialogi, omniklucze i omnifony to jest to, co stanowi jestestwo tej powieści. To jest to, co początkowo może drażni, potem jednak trzyma całość na tym mrocznym i ciężkim poziomie.
Po tak długim czasie milczenia, to co przedstawia nam Pan Grzędowicz jest świeże i przyjemne. Jestem przekonana, że powieść spodoba się wszystkim, nie tylko fanom Grzędowicza.
Fantasto, dorośnij!
Ćwierćwiecze minęło jak kolarz Fiata 126p - trochę się pomęczyłem, ale w końcu się udało. Jestem już dorosły, ale co robiłem, gdy całe otoczenie chciało wkroczyć w dorosłość, czego wyznacznikiem była ilość zdobytych dziewczyn czy wypitych piw bez zwymiotowania? Oglądałem "Pokemony"...
Chłopcy 4: Największa z przygód
Nie ukrywam, że niezmiernie się ucieszyłam, gdy na Warszawskich Targach Książki podczas spotkania z Jakubem Ćwiekiem dowiedziałam się, że zamierza jesienią wydać czwarty tom „Chłopców”. Jednak gdy listonosz wręczył mi paczkę, bałam się rozpocząć lekturę. Tak uwielbiam tę serię, że nie chciałam się zawieść, szczególnie że to już finał serii. Na szczęście Jakub Ćwiek nadal trzyma poziom i nie zapowiada się na to, by coś miało się w tej materii zmienić.
Trudno opowiedzieć cokolwiek o fabule, by nie zaspoilerować czegokolwiek osobom, które nie czytały pierwszych trzech tomów. Pozwólcie się, że w tym miejscu zaproszę chętnych i odważnych do lektury opisu na stronie którejkolwiek księgarni internetowej. Nie polecam tego jednak tym, którzy nie czytali którejkolwiek poprzedniej części, ponieważ naprawdę każde słowo dotyczące wydarzeń "Największej z przygód" będzie spoilerem.
Historia Piotrusia Pana i jego chłopców ma to do siebie, że pełna jest ciekawych postaci, których bajka nie przedstawiła bliżej widzowi ani czytelnikowi. Kuba Ćwiek nadrabia ekranowe braki, nadając Dzwoneczkowi i chłopcom znacznie większą rolę. Przede wszystkim, nie ma tutaj typowo czarno-białych bohaterów. Charakter każdego ma swoje dobre i złe cechy, dzięki czemu czytelnik może sam ocenić, kto bardziej przypada mu do gustu. W tym miejscu pierwszy ogromny plus dla Ćwieka.
Jeśli oglądacie serial „Once Upon A Time” i znacie już trzeci sezon, to na pewno kojarzycie Piotrusia Pana i cienie rządzące Nibylandią, tak samo jak chłopców trwających w wiecznej zabawie i swego rodzaju hipnozie Piotrusia. Za każdym razem, gdy biorę się za lekturę któregokolwiek tomu "Chłopców" Kuby Ćwieka, znajduję w tych książkach tę samą magię, za którą pokochałam serial. Co lepsze, Kuba przedstawił Zagubionych Chłopców i resztę ferajny w całkowicie odmienny, oryginalny i niezwykle ciekawy sposób. Nie spotkacie drugiej takiej historii inspirowanej "Piotrusiem Panem", daję Wam słowo. I mówię to ja, fanka "Once Upon A Time" i ichniejszego, związanego z w/w bajką pirata, Killiana "Hooka" Jonesa.
Jak zwykle, styl i język są bez zarzutu. Jakub Ćwiek ma lekkie pióro, pisze tak, że przez tekst dosłownie się przepływa, podziwiając obrazy narzucane przez wyobraźnię. Pojawiają się oczywiście wulgaryzmy - mając na uwadze głównych bohaterów powieści, nie ma powodów do zdziwienia. Czuję się jednak w obowiązku przygotować na to osoby wrażliwe na takie słownictwo.
Podsumowując, Ćwiek od lat trzyma poziom i mogę śmiało porównać go do wina – im starszy, tym lepszy. Znam i uwielbiam serię o Kłamcy, jak i serię o Chłopcach, kolejne książki autora przede mną. Dziś wiem, że nie mam o co się bać przy kolejnych podejściach do jego twórczości i podczas kolejnych targów w Warszawie zapewne obkupię się we wszystkie brakujące powieści autora.
Świt, który nie nadejdzie
Ernest Wilmański to były pięściarz, który w poszukiwaniu lepszego życia wyruszył do Warszawy. Jednak od samego początku przewrotny los rzuca mu kłody pod nogi- ratując z opresji młodą złodziejkę naraził się grupie przestępczej, Bannikom. A oni nie zapominają własnych krzywd... Mimo tego Ernest ma wiele do zaoferowania hersztowi bandy, Fryderykowi Hertz. I nie omieszka uciec się do szantażu czy rozwiązania siłowego, by osiągnąć to, czego pragnie.
Do tej pory nie miałam styczności z twórczością pana Remigiusza Mroza; jednak czytając niemal same pochlebne opinie na różnych portalach czy nawet pytając o zdanie znajomych stwierdziłam, że warto. Mój wybór padł na niedawną premierę. I przyznam, że pozytywne noty jak najbardziej należą się autorowi.
Wilmański to twardy mężczyzna, którego (jak mawia przysłowie) gdy wyrzucisz drzwiami, to wejdzie oknem. Co prawda nie planował pracować jako członek gangsterskiej grupy, ale los po raz kolejny spłatał mu figla. Morderstwa, narkotyki, agresja i Eliza Zarzeczna, policjantka, której oddech nieustannie czuł na karku- to jego nowa rzeczywistość.
Rzecz dzieje się w przedwojennej Warszawie, jednak ja przez cały czas trwania lektury miałam wrażenie, jakbym przeniosła się na Dziki Zachód, gdzie królują przyodziani w kapelusze kowboje. Naprawdę można poczuć się jak w westernie! Do tego dodajmy, że miasto opanowane jest w całości przez różne, "konkurencyjne" grupy/ mafię, a wyłącznie jednostki (mam tu na myśli Zarzeczną) starają się ponownie wprowadzić pokój do Warszawy. Czy to jednak jest jeszcze możliwe?
Autor podkreślił, jak nisko oceniano kobiety w służbie mundurowej. Wspomniana już Eliza dopiero co wstąpiła w szeregi "Policji kobiecej", ale już od samego początku spotkała się z nieprzychylnymi komentarzami, śmiechem czy kpinami. Mundur znaczył wiele, jednak odziana w niego kobieta- już nie. Tak naprawdę opłacana przez Hertza policja nie zamierzała wcinać się w gangsterskie porachunki, dbając o własne dobro. Cała rzecz dzieje się pomiędzy ugrupowaniami, przewodzącymi miastu. Policja znajduje się gdzieś w tle i -jak to zazwyczaj bywa- przedstawiona jest jako skorumpowana garstka osób bez sumienia i chęci naprawiania świata.
Świt, który nie nadejdzie jest gangsterską historią, osadzoną w przeszłości. Pan Mróz bardzo dobrze oddał atmosferę tamtych czasów. Kolejnym pozytywnym aspektem są wykreowani przez niego bohaterowie, ponieważ nie są to zwykłe, szare i papierowe postacie, o których szybko się zapomni. A wręcz przeciwnie, wyobraźnia autora stworzyła człowieka niemal z krwi i kości. Ogromny ukłon dla pisarza za ilość intryg, nieustającą akcję oraz stworzenie historii tak ciekawej, że aż magnetycznej. Teraz już wiem, czemu Polska oszalała na punkcie twórczości pana Mroza.
A już prawdziwą "wisienką na torcie" okazało się zakończenie. Wyobraźcie sobie- ring, a na nim dwóch przeciwników. Obaj coraz bardziej opadają z sił, a stawka, o jaką walczą, jest niezwykle wysoka. Nagle jeden z nich upada i... zapada ciemność. Czytelnik nie wie, co dalej. I tu niespodzianka, bo autor daje nam coś, na co decyduje się niewiele literatów- możliwość dopisania sobie takiego zakończenia, jakie naszym zdaniem będzie odpowiedniejsze. Co prawda sama zazwyczaj stawiam na gotowe rozwiązania (uwielbiam, kiedy na końcu wszystko wychodzi na jaw i nie muszę się głowić nad tym, co kierowało bohaterami), to przyznam, że pomysł był dobry.
Myślę, że osoby znające już twórczość pana Remigiusza Mroza i bez mojej zachęty sięgną po tę pozycję. A jeżeli ktoś (jak ja) jeszcze nie zdecydował się na lekturę, to serdecznie zapraszam- nie będziecie żałować!
Star Wars Legendy: Najlepsze opowieści
Wydawnictwo Egmont wszystkich fanów Gwiezdnych Wojen uraczyło wypuszczeniem na polski rynek wyjątkowego zbioru nowel komiksowych w ramach serii „Star Wars Legendy”. „Najlepsze opowieści”, jak sam tytuł wskazuje, to wybór najlepszych wg wydawcy krótkich historii z uniwersum, które były publikowane oryginalnie w zeszytach „Star Wars Tales” nakładem Dark Horse Comics w latach 1999-2006. Polscy czytelnicy mieli okazję zapoznać się z wybranymi z powyższego zbioru tytułami również w ramach serii „Gwiezdne Wojny Komiks” czy „Star Wars Komiks”.
Najnowszy album to wyjątkowa i bardzo zróżnicowana antologia. Wydawca przeprowadził wręcz ścisłą selekcję, wybierając z wielu tytułów, te które wyróżniają się na tle innych nie tylko fabułą ale i kreską. Spektrum przedstawionych historii jest bardzo szerokie. Znajdziemy tu opowiadania osadzone w czasach Starej Republiki, spin-offy czy humorystyczne alternatywne warianty klasycznej trylogii Lucasa.
Antologie zazwyczaj mają to do siebie, iż bardzo rzadko udaje się im utrzymać równy poziom przedstawianych nowel. Oczywiście związane jest to z gustem redaktora, który wybiera nowele i spina je tematycznie w całość. Zadanie o tyle ciężkie, iż trudno ze wszystkimi krótkimi historiami trafić w gust pojedynczego czytelnika. Jak z tym zadaniem zmierzył się redaktor „Najlepszych opowieści” – Jacek Drewnowski? Według mnie na dziewięć przedstawionych w albumie historii prawie wszystkie pozytywnie się wyróżniają. Nie oznacza to, że reszta trzyma słaby poziom. Po prostu cześć z nich wyraźnie na dłużej zapada w pamięć.
Jedną z nich jest nowela „Apokalipsa na Endorze”. Jej bohaterem jest imperialny weteran, który opowiada o traumatycznych przeżyciach jakie doznał wiele lat wcześniej podczas bitwy o Endor. W jego wspomnieniach Ewoki to żądne krwi bestie, które satysfakcje czerpały z torturowania jeńców. To lekka i humorystyczna historia z ciekawą puentą na koniec, która wywołuje uśmiech na twarzy. Księżyc Endor jest również tłem fabularnym innego komiksu w antologii. Szort „Rozbitkowie” przedstawia losy dwóch porzuconych po zakończeniu bitwy żołnierzy. Są oni przedstawicielami przeciwnych stron konfliktu (jeden z nich jest rebeliantem, drugi zaś imperialnym zwiadowcą). Każdy z nich jest święcie przekonany, iż to właśnie jego strona wygrała wojnę. Z czasem skazani na siebie żołnierze starają się przezwyciężyć wzajemne uprzedzenia.
Innym wyjątkowym tytułem, również prowadzonym w humorystycznym tonie jest komiks „Narodziny Gwiazdy Śmierci”. Ta historia to wręcz alternatywne i przedstawione w krzywym zwierciadle spojrzenie na plan stworzenia Gwiazdy Śmierci. Ukazuje kulisy spotkania Wielkiego Moffa Tarkina z Lordem Vaderem i Imperatorem Palpatinem na Coruscant. Świetne dialogi z nawiązaniem do popkultury, lekka i karykaturalna kreska sprawiają, iż jest to jeden z rarytasów tej antologii. Wspomnę dodatkowo, iż dwie wcześniej wspomniane nowele łączy również wspólny autor - Lucas Marangon.
Osobiście wysoko oceniam również nowelę pt. „Żołnierz”. Jest to historia szturmowca ukazująca jego losy od przyjęcia do wojska, aż do pewnego wydarzenia znanego z filmu „Nowa nadzieja”. Komiks pozwala spojrzeć na wojnę oczami zwykłego żołnierza, poznać jego rozterki i wewnętrzną walkę z samym sobą.
Bardzo dobre wrażenie po lekturze pozostawia również jedyny komiks prowadzony w czarno-białej oprawie. „Niewidziany, niesłyszany” to znakomita historia o Visas Marr oraz zagładzie rasy Miraluka na planecie Katarr.
Podsumowując, album „Star Wars Legendy: Najlepsze Opowieści” to bardzo udany zbiór graficznych nowel z kanonu Gwiezdnych Wojen. Warto zapoznać się z posłowiem Jacka Drewnowskiego, aby poznać motywy wyboru tych konkretnych dziewięciu komiksów. Pod względem graficznym jak również fabularnym, każdy komiks ma swój unikalny styl. Opowieści są niezwykle różnorodne. Dlatego na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Dla fanów jest to oczywiście pozycja obowiązkowa. Nawet jeśli w swojej kolekcji posiadacie stare numery „Star Wars Komiks”, warto posiadać zebrane najlepsze opowieści w jednym albumie. Choć „najlepsze” to oczywiście kwestia gustu, ciekawe ile tych opowiadań trafi w Wasz gust.