Rezultaty wyszukiwania dla: Ram V
Czarny mag. Pierwszy rok
Cykle fantasy, zwłaszcza w wydaniu young adult, to coś, czego obecnie na polskim rynku wydawniczym jest pełno. Wydawnictwa wręcz prześcigają się w wyszukiwaniu coraz to nowych serii, które sprzedały się za granicą, i oferowaniu ich rodzimemu czytelnikowi. „Czarny mag” to kolejny taki cykl, lecz w przeciwieństwie do większości obiecuje, iż na pierwszy plan nie wysunie ani wojny i wielkiej polityki, ani też płomiennego romansu, lecz mozolną naukę w akademii magii, która dwoje głównych bohaterów ma uczynić wielkimi.
Podoba mi się ta koncepcja. Świat znużył się już wybrańcami, a protagoniści powieści Rachel E. Carter, Ryiah i Alex, stanowczo nie należą do tych jedynych i wybranych. Są po prostu jednymi z wielu adeptów magii, którzy dzięki własnej wytrwałości i determinacji trafiają do ekskluzywnej akademii w Jerarze. Wiedzą, że nauka będzie ciężka, a dalsze życie może wcale nie wynagrodzić krwi, potu i łez, ale nie wyobrażają sobie robienia czegokolwiek innego. To punkt wyjścia dla pierwszego tomu „Czarnego maga” i zapewne dla całego cyklu.
Fabularnie jednak „Pierwszy rok” nie poraża. W opowieść zostajemy wrzuceni bez przygotowania, bez objaśnienia zasad działania świata, do którego właśnie trafiliśmy. Ryiah, narratorka, oraz jej brat bliźniak Alex, wędrują do akademii w Jerarze, kiedy zostają napadnięci. Fakt ten z początku ginie pod natłokiem wrażeń, zaledwie rodzeństwo dotrze do wymarzonej szkoły, lecz on jeszcze wróci, wróci i ugryzie bohaterów w czułe miejsce (nie zdradzam tu wielkiej tajemnicy – jeżeli na początku historii na ścianie wisi strzelba, prędzej czy później musi wystrzelić). Dalsza część tekstu skupia się jednak przede wszystkim na codziennym szkolnym życiu bohaterów, ich przyjaciół i wrogów. Zwłaszcza tych ostatnich, do których szeregów natychmiast trafia przystojny i obdarzony paskudnym charakterem książę Darren oraz jego przyszła narzeczona, Priscilla. Oboje uważają się za lepszych z powodu urodzenia, mają też doświadczenie z magią, którego tak rozpaczliwie brakuje Ryiah. Dziewczyna będzie musiała udowodnić nauczycielom i kolegom, że zasługuje na miejsce wśród najlepszych. Tylko czy zdoła to pokazać także superwizorowi szkoły, legendarnemu Czarnemu Magowi?
Zamysł powieści jest naprawdę dobry, świeży. Zamiast superdopakowanej od początku bohaterki dostajemy dziewczynę, która może dużo – ale najpierw musi się wiele nauczyć i oddać swojemu talentowi masę wysiłku. Idea poświęcenia całego pierwszego tomu na szkolenie Ryiah i pokazanie jej mozolnej drogi do rangi adepta akademii to pomysł ryzykowny (szkolne życie nie jest tak pasjonujące jak wojna i zakazane romanse na dobry początek), ale przy dobrym wykonaniu mógłby się obronić.
Niestety, wykonanie zawiodło. Monotonnej opowieści o kolejnych treningach i starciach z Darrenem oraz Priscillą nie równoważy wprowadzenie w świat cyklu. Tego wprowadzenia nie ma w ogóle. Nie dostajemy nic poza kilkoma rzuconymi w losowych miejscach nazwami i faktach, które byłyby dobre jako smaczki, nie zamiast panoramy rzeczywistości stworzonej przez autorkę. Chwilami mam wrażenie, że świata tu brakuje, że autorka go z jakiegoś powodu nie przemyślała i dała nam jedynie tworzoną na bieżąco namiastkę, by jakoś uzasadnić działania bohaterów. To pierwszy poważny zarzut.
Nawet brak opisu świata i jego funkcjonowania mógłby ujść płazem przy porywających bohaterach. Niestety, i tego zabrakło. Wszystkie stworzone przez Carter postacie realizują ten czy inny szablon. Priscilla jest typową Złą Rywalką znaną każdemu, kto czytał lub oglądał jakiekolwiek amerykańskie młodzieżówki. Darren to Łotr Ale Uroczy, Ella – Przyjaciółka-Gąbka-Na-Łzy, Alex – Nieco Fajtłapowaty Brat, sir Piers – Ten Wredny Nauczyciel Którego Nauki Okażą Się Bezcenne W Przyszłości... A już Ryiah to chodzące ucieleśnienie imperatywu narracyjnego. Jej charakter bowiem zależy od sytuacji fabularnej. Kiedy trzeba, realizuje założenie i jest niezależną prowincjuszką uparcie dążącą do wyznaczonego celu, ale czasem nieoczekiwanie i bezzasadnie zamienia się w damę w opałach, którą musi uratować... oczywiście, że prawdziwa miłość. Jedną sceną autorka niszczy cały niesamowity potencjał swojej głównej bohaterki.
Liczę, że Rachel E. Carter naprawi niedociągnięcia w kolejnych tomach, w końcu to tylko wstęp do sagi. Ja dam jej jeszcze jedną szansę. Ale czy świeży pomysł to dość, by otrzymać kredyt zaufania i od czytelników?
Uniwersum Metro 2035: Czerwony wariant
Mam wrażenie, że oryginalną trylogię Metro 2033 znam już niemal na pamięć. Nadal pozostaje pewną górną poprzeczką, do której dążą pozostali autorzy piszący w uniwersum. A Dmitrij Głuchowski „swoim” pisarzom wcale nie ułatwia zadania – niedawno przedstawił nowe reguły gry, czując, że Uniwersum Metra 2033 wyczerpało swoją formułę. Od Pitra. Wojny Szymuna Wroczka rozpoczęło się nowe uniwersum Metra 2035, w którym bohaterowie z ciasnych i strasznych tuneli metra wynurzają się na powierzchnię. Niedawno ukazała się kolejna powieść w tym kluczu – Czerwony Wariant Siergieja Niedoruba. Czym różni się Metro 2035 od Metra 2033 i jak sobie z tymi różnicami poradził autor?
Na miejsce akcji swojego utworu pisarz wybrał Kijów i metro, które częściowo się zawaliło. Mieszkańcy podziemi wiodą życie jak bohaterowie większości powieści z uniwersum, starając się nadać swojej egzystencji pozory dawnego świata. Protagonista opowieści, Jon, zorganizował nawet szkołę, do której ściągają dzieci z całego kijowskiego metra. Mężczyzna nie umie wytłumaczyć, dlaczego właśnie uczenie dzieci stało się jego pasją po apokalipsie, ale radzi sobie z tym zadaniem znakomicie. Dogaduje się z każdym dziecięcym umysłem – również z Elzą, dorosłą dziewczyną z uszkodzonym mózgiem, co doprowadziło do jej upośledzenia. Kiedy więc znaleziony na powierzchni stalker, tajemniczy Dawid, okazuje się dawnym znajomym Elzy, to na Jona spada zadanie dotarcia wraz z dziewczyną do lekarza na drugim końcu metra. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że los Dawida jest ściśle związany z owianymi legendą zawalonymi tunelami czerwonej linii. Oto i tytułowy Czerwony Wariant. Jeżeli spodziewaliście się krwiożerczych komunistów, to nie ta historia. Jeżeli zaś liczycie na coś głębszego i z nieoczekiwanym zwrotem akcji, to powieść Siergieja Niedoruba zdecydowanie jest dla was.
Po kilkunastu powieściach z uniwersum nie uważam „Czerwonego wariantu” za szczególnie odkrywczą lekturę. Idealnie mieści się w ramach wyznaczonych przez samego Głuchowskiego, a co ciekawe – mimo że ponoć autor zaczął go pisać jeszcze przed powstaniem Uniwersum Metra 2033, bardzo dobrze realizuje założenia odnowionej wersji serii: mamy w tej powieści i bohaterów, planujących powrót na powierzchnię, i frakcję zwolenników zachowania status quo, i wiszący w powietrzu konflikt, którego nie da się już uniknąć. Nic nie brakuje także tłumaczeniu – w trakcie lektury nie potykałam się o niefortunne sformułowania czy kalki językowe, co nie znaczy, że ich nie stwierdzono, a raczej, że nie ma ich tak znowuż wiele.
Niestety, książka ma też minusy. Przede wszystkim akcja niezwykle wolno się rozkręca. Autor z jednej strony nie serwuje czytelnikowi przez większość stron żadnych przykuwających uwagę wydarzeń, z drugiej zaś nie wykorzystuje tej przestrzeni tekstu na rozbudowanie świata przedstawionego i ukazanie odbiorcy wizji metra choć trochę odmiennej od tej znanej z „pierwotnego źródła”. Właściwie cała akcja, która nie pozwala oderwać się od kolejnych stron, rozgrywa się na ostatniej ćwiartce książki. Wierni fani serii na pewno doczekają tego momentu, co do reszty czytelników – mam pewne obawy. A szkoda, ponieważ zwrot akcji jest naprawdę godny uwagi.
Warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza jeżeli człowiekowi podobały się inne powieści z „metrowego” cyklu. Niedorub ładnie wpisuje się w ogólny kontekst serii, choć Ameryki „Czerwonym wariantem” nie odkrył. Ale kto wytrwa do ostatnich stron, na pewno nie pożałuje.
Podniebny Harry. Holywoodland. Tom 2
Lipiec 1933 roku. Hollywood, świat pełen cekinów i wielkich pieniędzy! Idealne tło, żeby znaleźć się z daleka od wszystkich... ale nie od kłopotów! Harry Faulkner, były pilot Eskadry Lafayette, ścigany przez potentata Howarda Hughesa za wrzucenie do rzeki Hudson próbki arcyrzadkiego minerału (zwanego Z-03), ucieka do Kalifornii, gdzie znajduje pracę jako pilot-kaskader dla wytwórni Paramount... Szybko będzie mu dane się przekonać, że Miasto Aniołów skrywa też niejednego demona, chociażby piękną i niemoralną Clarę Palmer. Nasz pilot trafia w sam środek makabrycznego filmu noir, udowadniając po raz kolejny, że samo życie pisze najciekawsze scenariusze. A wszystko to w samym sercu Hollywood lat 30. XX wieku, pełnego filmowych gwiazdek, ale też intryg gotowych zmienić oblicze USA.
Ogień i krew. Cz. 1
“Ogień i krew” George’a R.R. Martina była chyba najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierą tego roku. Cóż tu bowiem kryć - cykl “Pieśń lodu i ognia” jest jednym z moich ulubionych w literaturze i należę do tej części ludzkości, której serial nie powalił. I która “Wichrów Zimy doczekać się nie może.
“Ogień i krew” w jej pierwszej części to historia dziejów Targaryenów od podboju do śmierci Viserysa Pierwszego Tego Imienia, przy czym większość powieści dotyczy rządów Jaehaerysa i Alysanne. Przyjęta przez George’a Martina forma kroniki przenosi czytelnika do czasów, kiedy Żelazny Tron dopiero się wykuwał, zaś Targaryenowie tworzyli dynastię władców, których decyzje miały kształtować losy Westeros na lata. To historia o tym, jak najsilniejsi kształtują losy państwa, jak decyzje jednostek wpływają na losy ogółu. Martin z właściwą sobie swadą i inteligencją opisuje knowania i intrygi wokół Żelaznego Tronu. Ale przepychanki polityczne to nie jedyne, czemu autor poświęca uwagę. Nie mniej tu także informacji o rozwoju królestwa - jego rozbudowie i reformach. Czytelnik uczestniczy w budowie Królewskiej Przystani, śledzi rozwój dróg w królestwie, obserwuje reformy prawa i przyczyn, dla których owej reformy w ogóle się podjęto.
To także opowieść o rodzinie. W losach Jaehaerysa i Alysanne, jak w soczewce odbijają się dramaty zwykłych ludzi - śmierć dzieci, błędne wybory niosące konsekwencje nie tylko dla rodziny ale i poddanych, wewnętrzne spory i walki przeciwko sobie nawzajem. Jaehaerys i Alysanne jako małżeństwo wspierają się, ale i kłócą, kochają, ale potrafią rozstać na długo. Każde z nich ma swoją wizję rodziny, wybaczania, rzeczy ważnych. Rzec by można - rodzina jak każda, jeśli tylko przymknąć oko na to, że małżeństwo królewskie, kazirodcze i mające smoki na swoje usługi.
“Ogień i krew” wyjaśnia wątki pojawiające się w Pieśni Lodu i Ognia. W tle historii Targaryenów rozgrywają się losy pozostałych rodów: Starków, Baratheonów, Lannisterów i pozostałych, którym przyjdzie odegrać swoje role w czasach Gry o Tron. Wyjaśniają się powody późniejszych sojuszy i sporów, poznajemy historię trzech smoczych jaj i tego, jaką drogę musiały przebyć, zanim trafiły do swojej Smoczej Matki.
Przyjęta przez Martina forma kroniki sprawdziła się doskonale. Co więcej, w mojej ocenie “Ogień i krew” to najlepsza jak dotąd część cyklu. Styl w jakim jest napisana sprawia, że gdyby nie obecność smoków, można by zapomnieć, że ta historia to fikcja. Dbałość o chronologię, logika zdarzeń, powoływanie na źródła historyczne tworzone przez współczesnych wydarzeniom maesterów, sprawia, że cała powieść przedstawia historię Westeros lepiej i ciekawiej, niż Jasienica losy pierwszych Piastów.
Na uwagę zasługują także ilustracje autorstwa Douga Wheatley'a. To integralne z powieścią małe dzieła sztuki. Postaci, krajobrazy i przede wszystkim smoki, naszkocowane z pietyzmem i artyzmem godnym oprawienia w ramy i powieszenia na ścianie. Zachwycają nawet tych, którzy w ogóle nie rozumieją fenomenu literatury fantastycznej.
Pierwsza część “Ognia i krwi” kończy się tuż przed burzą i Tańcem Smoków. Viserys umiera pozostawiając niejasne zasady dziedziczenia tronów i walczące o władzę stronnictwa. Teraz pora na wydarzenia, które na Żelaznym Tronie posadzą Lannisterów.
Fantastyczna encyklopedia małych stworów
Często – szczególnie w dzieciństwie – zrzucamy niezrozumiałe dla nas wydarzenia na magiczne istoty. Ja lubiłam (np. po nabałaganieniu) zwalać winę na krasnoludki (bardzo was przepraszam!), ale – jak się okazuje – niewielkich rozrabiaków jest w domu znacznie więcej. Doskonale opisuje je „Fantastyczna encyklopedia małych stworów”, w której absolutnie zakochałam się od pierwszego wejrzenia!
Ta przepiękna książka, od której odrywam wzrok z trudem nawet teraz, przepełniona jest interesującymi, maleńkimi istotami, które żyją w rozmaitych miejscach (nie tylko w domach). Znajdziecie tutaj między innymi: gnoma szkolnego, którego hobby jest ukrywanie przedmiotów będących na wyposażeniu klasy oraz wróżkę biblioteczną, żywiąca się krawędziami kartek książek. Istot jest znacznie więcej, naliczyłam ich ponad dwadzieścia, a... kolejne są do stworzenia! Katarzyna Bach zachęca do kolejnych badań – nad tajemniczym smoczkiem śpiworowym oraz wróżką monitora komputerowego, które są znane tylko z nazwy! Mały obserwator musi sam uzupełnić o nich informacje oraz o pięciu innych, już całkiem nieznanych istotach, bez danych. Muszę przyznać, że to fantastyczny pomysł na zabawę z dzieckiem albo... dorosłym. Ja wyśmienicie bawiłam się z chłopakiem wymyślając coraz to nowe stwory, np. kuchennego trolla, chowającego resztki jedzenia w dziwnych miejscach i lubiącego zapach spleśniałego sera. To idealne zadanie na kreatywność!
Na wyobraźnię wpływają nie tylko same istoty, ale również ich opisy oraz ilustracje. Świetnie, że poza lekkimi historiami o nich, znajdują się tutaj informacje dotyczące bardziej ich biologii: pożywienia, ulubionego zajęcia, rozmnażania, koloru skóry. Styl pisania Alicii Casanovy jest pocieszny i niezwykle życzliwy, można się zaczytać! Serce skradają i ilustracje autorstwa Fernando Falcone, które przedstawiają stwory. Są barwne, groteskowe i urocze, choć niektóre istoty są dość... przerażające (np. skrzat cmentarny), choć nie są całkiem złe. Lubią po prostu rozrabiać, chować rzeczy, przekomarzać się z człowiekiem – ot, urwisy! Niektóre zachowaniem przypominają nawet dzieci.
„Fantastyczna encyklopedia małych stworów” to znakomite dzieło napisane przez Alicię Casanovę oraz opatrzone ilustracjami Fernardo Falcone’a, przeznaczone w moim odczuciu nie tylko dla dzieci, ale i dorosłych. Jestem pewna, że każdy kto sięgnie po tę książkę, zauroczy się jej treścią i – mimochodem – wypatrywać będzie małych stworów u siebie w mieszkaniu. Wesołe komentarze Katarzyny Bach doskonale uzupełniają całość i wywołują uśmiech na twarzy. Polecam z całego serca, to idealny prezent na święta (wewnątrz nie brakuje bożonarodzeniowego motywu). Polecam z całego serca.
P.S. Wewnątrz znajduje się piękny plakat z kilkoma małymi stworami z książki!
Sekrety i śmierć
Tym razem porucznik Eve Dallas z nowojorskiej policji musi znaleźć mordercę, który niemal na jej oczach zadał śmiertelną ranę znanej autorce popularnego programu telewizyjnego, przedstawiającego pikantne plotki o celebrytach.
Utrzymany we francuskim stylu bar Du Vin w centrum Manhattanu nie należy do lokali, które chętnie odwiedzałaby Eve Dallas, szefowa Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji. Zresztą w takich miejscach rzadko dochodzi do rozlewu krwi. Ale pewnego zimnego lutowego wieczoru zostaje tam zamordowana Larinda Mars, dziennikarka prezentująca w swoim programie plotkarskie wiadomości z życia bogatych i sławnych osób. W trakcie śledztwa okazuje się, że ofiara z całym cynizmem szantażowała bohaterów kompromitujących historii, jakie udało jej się odkryć. I oto teraz ktoś śmiertelnie ugodził ją nożem.
Diablero
Powieść, na podstawie której powstał serial Diablero
Demony, duchy, strzygi, diabły i upiory, wynocha, jazda, won, precz!!! Elvis Infante nadchodzi!
Diaboliczne połączenie thrillera i horroru z akcją toczącą się w niebywałym tempie. A wszystko to podszyte przewrotnym czarnym humorem!
Po dramatycznej śmierci brata były więzień Elvis Infante, weteran wojny w Afganistanie, błąka się po podejrzanych dzielnicach Los Angeles, pracując jako diablero: łowca demonów, upadłych aniołów i innych nadprzyrodzonych istot, którymi handluje się na czarnym rynku i organizuje z ich udziałem nielegalne walki. Jest doskonale świadomy, że prędzej czy później nadarzy mu się sprawa taka jak ta: mocno skomplikowana, z udziałem księdza o uwodzicielskim talencie, bezlitosnej zabójczyni, która wygląda jak gotycka lolitka, oraz potężnej międzynarodowej organizacji związanej z owym nielegalnym handlem.
Motylogion
Większość ludzi do tekstów wydanych ze współfinansowaniem (w wydawnictwach typu vanity publishing) lub nakładem własnym (w ramach selfpublishingu) podchodzi z nadmierną niekiedy ostrożnością. Uważają, że jeżeli coś zostało wydane w ten sposób, to znaczy, że było zbyt kiepskie, by dostać szansę w tradycyjnym wydawnictwie. Rynek wydawniczy w Polsce jest jednak wystarczająco zaskakujący i niesprawiedliwy, bym sądziła, że warto zaryzykować i dać kredyt zaufania autorom spoza tradycyjnego modelu. W ramach tych poszukiwań dostałam do recenzji powieść Natalii Pitry „Motylogion”.
Intryguje już sam tytuł, który odczytuję jako nawiązanie do Mabinogionu, słynnego zbioru walijskich sag. Połączenie tych wpływów ze swojskim słowem „motyl” z jednej strony brzmi ryzykownie, z drugiej jednak nastawia na niebanalną, żonglującą kliszami opowieść. W tym kontekście i fabuła może przynieść dużo radości: jak głosi opis, „Motylogion” to baśń o fikcyjnych królestwach, Bitanji, Calebji i Anorji, którym odebrano magię. Zamknięta w tytułowym motylogionie siła może odmienić życie nie tylko tego, kto ją odnajdzie, ale i wszystkich mieszkańców krainy. Brzmi to na typową baśń fantasy, ale nazwy i zawarty już w opisie humor, dają nadzieję, że otrzymam sporo postmodernistycznej rozrywki, gdzie schematy to tylko punkt wyjścia do przewrotnej historii. W przeciwnym razie mogę się spodziewać jednej kliszy za drugą – a po co w dzisiejszych czasach pisać po raz kolejny to, co wielokrotnie już zostało napisane?
Historia rozpoczyna się od pieśni o magii i motylogionie, którą na królewskim przyjęciu śpiewa wędrowny bard. Słyszy ją królowa Lirena, nieszczęśliwa małżonka złego Muscasa. Oczarowana słowami pieśni, kobieta decyduje się odmienić swoje życie i wraz z narodzoną niedawno córeczką ucieka od znienawidzonego męża. Opowieść o Lirenie i jej ucieczce to prolog do historii właściwej, która toczy się kilkanaście lat później. Nikt nie wie, co stało się z królową i jej córką, nikt też o nich za bardzo nie pamięta. Mieszkańców trzech królestw pochłaniają już inne sprawy. W Bitanji trwają przygotowania do balu, na którym następca tronu, Deran, po raz pierwszy ujrzy swoją przyszłą żonę, księżniczkę Anastazję. Siostra księcia, Jukalina, odnosi się do ślubnej intrygi nieufnie i z niejakim rozgoryczeniem, ponieważ najchętniej sama objęłaby tron. Tymczasem z dala od pałacowych korytarzy toczy się zwyczajne życie prostego ludu, wśród którego wychowuje się Zawijka, wyjątkowo zdolna złodziejka, cel poszukiwań trojga mniej fortunnych przestępców. Losy ich wszystkich połączą się pewnej strasznej nocy, gdy do Bitanji wkradnie się śmierć i zło, a jedyną szansą na lepszy świat okażą się trzy klucze do Motylogionu.
Fabuła może brzmieć nieco pokrętnie, a opisując pokrótce treść książki, i tak opuściłam kilka istotnych wątków, które na przestrzeni jednego akapitu uczyniłyby nieziemski chaos.
Chaos – to właśnie to słowo, które idealnie opisuje powieść Pitry. Dzieje się w niej stanowczo za dużo, jak na niedużą objętość tekstu, akcja pędzi na łeb na szyję, a kolejne wątki są wprowadzane i wyprowadzane zbyt gwałtownie, by tworzyć spójną całość. Trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka na bieżąco wrzucała do powieści każdy pomysł, na jaki wpadła, zapominając przy okazji o poprzednich. Stąd też chociażby ogromny rozdźwięk między zapowiedzią książki na Facebookowej stronie a faktyczną treścią – „starożytny metalowy motyl” związany z tytułowym artefaktem w tekście nie pojawia się wcale, natomiast nazwa krainy Turtle, tak chętnie używana w zapowiedzi, wybrzmiewa (w zmienionej formie) dopiero w ostatnich rozdziałach, gdy trzy królestwa nazywa w ten sposób jedna z bohaterek.
Nie koniec na tym. Postacie są papierowe i trudno im kibicować lub wściekać się na ich intrygi, kiedy zostają zarysowane nie tyle stereotypowo (to byłoby do przełknięcia; wszak mamy do czynienia z baśnią), co infantylnie. Zły król jest zły, ponieważ jest zły. Księżniczka jest śliczna i nudna, a jej przyjaciółka i dwórka zarazem to straszna papla, która w ogóle nie umie się zachować – ani w obecności Derana, ani wobec ochmistrzyni. Taka osoba na żadnym, nawet najbardziej fantastycznym dworze, nie miałaby racji bytu.
Problemem jest także brak spójności i logiki wewnątrz tekstu, czy to w kwestii nazw, nijak nie wyjaśnionych i nie uzasadnionych, niezróżnicowanych w zależności od kraju pochodzenia, czy też w kwestii realiów. Wskażę jeden przykład. W krainie, w której silnie zakorzenione jest prawo dziedziczenia tronu według starszeństwa, nie zaś według płci, pozycja kobiet z definicji musiałaby być lepsza niż na to wskazuje opowieść Pitry (bezkarność Muscasa, bierność Anastazji, zdumienie złodziei, że najlepszym spośród nich może być dziewczyna). Podobnych wewnętrznych niespójności jest dużo więcej. Świat fantasy pozwala na wiele odstępstw od naszej rzeczywistości, jednak musi być logiczny względem samego siebie, inaczej staje się zwyczajnie niewiarygodny.
Właściwie jedynym plusem, jaki znalazłam w „Motylogionie”, jest całkiem ładny język. Reszta to masa chaosu, przez który przebrną tylko najodważniejsi. Autorka zdecydowanie wydała swoje dzieło za wcześnie – nie ze względu na wiek, ale ze względu na dojrzałość literacką i świadomość własnych braków. Czeka ją wiele pracy nad warsztatem i obróbką pomysłów, zanim wyda coś, co będzie dobrą literaturą.
Całkiem sama
Nie ma chyba osoby, która nie zna najsłynniejszej na świecie pisarki kryminałów i najlepiej sprzedającej się autorki wszech czasów, Agathy Christie. Żyjąca w XIX wieku autorka stworzyła słynne postaci literackie dwojga detektywów: Belga Herkulesa Poirota oraz starszej pani, detektyw-amator panny Marple. Skomplikowanej fabule książek towarzyszyła zwykle ograniczona do zamkniętego pomieszczenia sceneria, zaś mordercą mógł być tylko jeden z rezydentów.
Mimo iż na przestrzeni lat na rynku wydawniczym pojawiało się wiele doskonałych autorek kryminałów, to dopiero Mary Higgins Clark zbliża się do Agathy Christie zarówno stylem pisania i pomysłem na fabułę, jak i mistrzostwem w konstruowaniu intrygi. Okrzyknięta Królową Suspensu autorka również postawiła na dwójkę bohaterów, którzy mają na swoim koncie kilka rozwiązanych zagadek kryminalnych, choć nie oni odgrywają pierwszoplanową rolę – uwaga czytelnika jest rozproszona, autorka bowiem poświęca każdemu z bohaterów sporo miejsca, odsłaniając ich zarówno dobre, jak i złe strony, na każdego rzucając cień podejrzenia. W efekcie nawet zbliżając się do końca lektury borykamy się z zagadką morderstwa, a kolejne nasze teorie dotyczące osoby mordercy, upadają.
Cykl „Elwira i Willy” doczekał się kolejnego tomu, pt. „Całkiem sama”. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka powieść, to wspaniały dowód talentu autorki, a przy okazji lekka i zarazem intrygująca lektura, w którą z przyjemnością można zagłębić się nie tylko jesiennego czy zimowego popołudnia. Tym razem Mary Higgins Clark zabiera nas na pokład ekskluzywnego, wycieczkowego liniowca Queen Charlotte. Właściciel linii, Gregoty Morrison, wypuszcza swój statek w rejs dookoła świata, na pokładzie zaś znajduje się elita całego świata. Wśród atrakcji przewidzianych dla gości są między innymi interesujące wykłady, związane z tematyką szekspirowską czy kamieniami szlachetnymi.
O drogocennych kamieniach opowiadać ma Celia Kilbride, znana i ceniona gemmolożka z firmy Carruthers w Nowym Jorku. Tydzień spędzony na pokładzie to dla niej nie tylko okazja do wygłoszenia szeregu prelekcji, ale do ukrycia się przed prasą. Za sobą ma bowiem niezwykle upokarzające przeżycie, które może przekreślić całą jej karierę zawodową. Otóż w przeddzień ślubu jej narzeczony został aresztowany za oszustwa związane z funduszem hedgingowym, a teraz próbuje przekonać wszystkich, że Celia również maczała w tym palce. Pomijając fakt, ze zakochana kobieta sama straciła fortunę odziedziczoną po ojcu, to jeszcze odwróciło się od niej wielu znajomych, którzy zainwestowali w fundusz narzeczonego Celii.
Niestety rejs, który miał być dla Celii odskocznią, okazuje się być pasmem tragedii, w efekcie których ona sama znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Najpierw za burtę wypada jeden z pasażerów, księgowy podróżujący z osiemdziesięciosześcioletnią lady Emily Heywood, właścicielką bezcennego szmaragdowego naszyjnika, rzekomo należącego do samej Kleopatry i obciążonego straszliwą klątwą. To jednak nie koniec dramatycznych wydarzeń. Otóż niedługo po tym, jak lady Em zwierza się Celii z podejrzeń w stosunku do Rogera oraz do asystentki, która również towarzyszy jej w podróży, staruszka zostaje zamordowana. Wcześniej jednak przekazuje bezcenny naszyjnik Celii, zatem teraz to kobieta może stać się główną podejrzaną, albo ... ofiarą.
Jak zakończy się ta opowieść? Który ze współpasażerów zamordował lady Em? Pytania mnożą się wraz z zagłębianiem się w lekturę, bowiem wiele osób miało powód, by zabić. Dlatego powieść „Całkiem sama” jest tak fascynująca, a łamigłówka – skomplikowana. Jej rozwiązywanie i śledzenie biegu wydarzeń jest prawdziwą przyjemnością, zaś po skończonej lekturze pragniemy tylko ponownie, wraz z Elwirą i jej mężem, zagłębić się w kolejną zagadkę.
Amazing Spider-Man #04: Nocna zmiana
Poprzedni, trzeci tom serii „Amazing Spider-Man” zamknął jeden z największych i epickich eventów w świecie Człowieka-Pająka – Spider-Verse. Wycieńczony pojedynkiem z Morlunem i Dziedziczącymi, Peter Parker wrócił do swojego wymiaru. Jednak i tutaj nie może czuć się bezpieczny, na regenerację sił niestety brakuje czasu. Na dodatek jego życie prywatne również wymaga uporządkowania.
Początek pierwszego zeszytu czwartego tomu rzuca czytelnika w sam środek pojedynku pomiędzy Spider-Manem a Iguaną. Mutant poprzez kontrolę wszystkich gadów w zoo w Central Park sieje niemałe spustoszenie w okolicy. Petera jednak czeka jeszcze większe wyzwanie niż walka z gadzim przeciwnikiem. W ostatnim czasie zaniedbał swoje życie prywatne, w którym wcześniej szczególnie namieszał dr Otto Octopus. Na kolacji u cioci May, na którą został zaproszony z Anną Marią Marconi, zamierza wyjawić ciążącą mu od dłuższego czasu prawdę. Ponadto nasz bohater musi rozwiązać wszystkie służbowe sprawy mające związek z nieudolnie prowadzoną przez niego firmą Parker Industries. Startuje ona do przetargu na wybudowanie supernowoczesnego więzienia. Największym konkurentem dla niej tym przedsięwzięciu jest Alchemax. Ta bezwzględna korporacja zrobi wszystko, aby wygrać i całkowicie pozbyć się firmy Spider-Mana. Jej przedstawiciele wynajmują Ghosta, który z wykorzystaniem umożliwiającego mu znikanie kostiumu, ma zniszczyć laboratorium Petera. Spider-Man musi zmierzyć się nie tylko z niewidzialnym wrogiem, ale również z sabotażystą wśród jego najbliższych współpracowników.
W międzyczasie powraca Czarna Kotka. Felicia pragnie odzyskać wszystkie przedmioty ze swojej kolekcji łupów, które zostały jej odebrane po schwytaniu. Problem w tym, że kosztowności trafiły na aukcję. Złodziejka postanawia ukarać wszystkich ludzi, którzy ośmielili się przejąć jej własność, w tym milionerkę Reginę Venderkamp. Niestety na jej listę trafia również ciocia May, która nieświadomie wylicytowała jedną rzecz. Przed Spider-Manem szykuje się kolejna konfrontacja z bezwzględną złodziejką.
Szczerze mówiąc oczekiwałem czegoś niezwykłego po finalnym tomie trzeciego volume’u. Niestety widać, iż twórcy mając na uwadze zbliżające się „Tajne wojny”, chcieli czym prędzej zakończyć dotychczasowe przygody Petera. Fakt, w ostatnich zeszytach nie brakuje akcji czy charakterystycznego poczucia humoru Człowieka-Pająka, jednak wszystko jest takie miałkie. Dan Slott i Christos Gage potraktowali po macoszemu tak ciekawą postać, jaką bez wątpienia jest Ghost. Nawet jego pojedynek ze Spider-Manem nie robi większego wrażenia i zostaje bardzo szybko sfinalizowany. Bardzo fajny wątek Czarnej Kotki już całkowicie został skrócony do minimum. Tom ten wydaje się być większym epizodem bez szczególnego znaczenia dla całej serii. Taka „zapchajdziura”. Fakt, zamknięto ważne wątki, ale zrobiono to bez większego polotu.

Na szczęście są też pozytywne aspekty czwartego tomu. Najważniejsze, że komiks cieszy oko i kolejny raz oprawa graficzna stoi na wysokim poziomie. Po krótkiej przerwie powrócił meksykański rysownik Humberto Ramos. Jego styl charakteryzują bardzo żywe kolory, wyidealizowane postacie (szczególnie zgrabne i kształtne kobiety) czy dynamiczne sceny pojedynków. Efekt jest bardzo dobry, współgra z fabułą i nadaje fajny klimat całej historii.
Największą niespodzianką, która rekompensuje słaby scenariusz ostatnich zeszytów serii, jest dołączenie do albumu trzech krótkich historii, które były publikowane w „Amazing Spider-Man vol. 3 Annual #1”. Na szczególną uwagę zasługuje historia o tytule „Nie mogę się powstrzymać”, w której Spider-Man próbuje oddać zgubiony telefon niemieckim turystom. W tym zadaniu pomaga mu m.in. Hawkeye.
Podsumowując, czwarty tom „Amazing Spider-Man” miłośników i stałych czytelników przygód Człowieka-Pająka trochę rozczaruje. Humorystyczne opowieści z końca albumu tylko częściowo ratują sytuację. Parker miewał o wiele lepsze i ciekawsze przygody. Jednak i tak warto zapoznać się z tym komiksem, szczególnie iż zamyka on pewien etap w życiu Petera. Teraz przed nami oczekiwane „Tajne wojny” oraz mam nadzieję już niedługo Vol. 4.
