Rezultaty wyszukiwania dla: Fantasy
Zapowiedź: Do Jasnej Anielki. Balkony i demony
Miłość, rock i pelargonie! Pierwsza część przygód wiedźmy balkonowej Anieli Jasnej i jej kota Grażyny. Zapnijcie pasy i ruszajcie na spotkanie z urban fantasy, jakiego jeszcze nie było!
Utracona droga i inne pisma
Syn J.R.R Tolkiena z całego serca kochał stworzony przez ojca świat. Znał go doskonale. Na tyle dobrze, by napisać na jego temat całą serię książek — swojego rodzaju przewodników. Piękne wydanie i obszerny zasób wiedzy. „Utracona droga i inne pisma”, piąty tom cyklu „Historia Śródziemia”, to kolejna odsłona zapisków i notatek mistrza fantasy, zebrana i opracowana przez jego syna. To prawdziwe kompendium wiedzy o świecie wykreowanym przez J.R.R. Tolkiena, pełne mitów, legend i językowych analiz. Książka jest wymagająca, ale daje ogrom satysfakcji każdemu, kto pragnie zgłębić tajemnice Śródziemia.
O czym jest książka?
To podróż w głąb tolkienowskiego uniwersum. Do czasów, gdy Silmarillion nie był jeszcze ukończony, a Władca Pierścieni dopiero powstawał. Znajdziemy tutaj legendy Valinoru i Beleriandu. Pojawia się też rozwinięta wersja mitu o Muzyce Ainurów, a także wczesna forma opowieści o upadku Númenoru. Jednym z najciekawszych fragmentów jest niedokończona historia „Utracona droga”, łącząca świat Śródziemia z motywem podróży w czasie. To także tutaj znajdziemy słownik etymologiczny, który rzuca światło na pochodzenie elfickich nazw i imion. To naprawdę obszerna i bardzo ciekawa encyklopedia.
Moja opinia i przemyślenia
Nie ma co ukrywać – „Utracona droga i inne pisma” to lektura dla wytrwałych. Nie jest to powieść, którą można przeczytać w jeden wieczór. To raczej zbiór dokumentów, analiz i mitów, które wymagają skupienia i głębszej analizy. W zamian oferują pełną wizję Śródziemia i lepsze zrozumienie twórczości J.R.R. Tolkiena, a przecież na każdą stronę w swojej książce, na każde zdanie, miał jakiś plan.
Christopher Tolkien wykonał ogromną pracę, układając chaos notatek swojego ojca w spójną całość, nie dodając od siebie zbędnych interpretacji. Dzięki temu mamy okazję prześledzić ewolucję Śródziemia, zobaczyć, jak powstawały kluczowe idee i dostrzec, ile szczegółów kryło się w pierwotnych wersjach legendarium.
Warto docenić również językowy aspekt książki – analiza elfickich nazw i koncepcji językowych pokazuje, jak bardzo Tolkien dbał o spójność swojego świata. Dla fanów lingwistyki i mitologii to prawdziwy skarb. Uważam, że J.R.R. Tolkiena jest za co podziwiać.
Podsumowanie
„Utracona droga i inne pisma” to wymagające, ale niezwykle wartościowe uzupełnienie wiedzy o Śródziemiu. Nie jest to jednak książka dla każdego. Jeśli dopiero zaczynasz swoją przygodę z Tolkienem, lepiej sięgnąć po „Hobbita” lub trylogię. Naprawdę trudną lekturą jest już sam sławny „Silmarillion”. Seria „Historii Śródziemia” jest lekturą dla osób prawdziwie zafascynowanych Tolkienowskim światem.
Życzliwość
Wyobraź sobie, że żyjesz w małym, cichym i spokojnym miasteczku, jakich wiele na świecie. Praktycznie wszyscy mieszkańcy się znają, nie dochodzi tam do napaści, gwałtów czy kradzieży. Sielanka, nieprawdaż? Więc co zrobisz, gdy nagle coś ów spokój zburzy? Czy zainterweniujesz, jeśli zobaczysz spór wyglądający na groźny?
To właśnie wydarzyło się w Norrtällje; pełne życzliwości miasteczko powolnym krokiem zamieniało się w miejsce zionące nienawiścią. Przemiana, choć początkowo jeszcze nie przez wszystkich zauważana, rozpoczęła się od chwili, w której na nabrzeżu dostrzeżono jaskrawożółty kontener. Jego zawartość tylko czekała na to, by zakazić nienawiścią miasteczko.
Piątka bohaterów - Siw, Anna, Johan, Max i Marko - jako pierwsi zauważają, że kontener przyniósł do Norrtällje nie tylko rzeczywistą zawartość, lecz również coś metafizycznego, niewidocznego gołym okiem. I fakt, że to tajemnicze, złowrogie COŚ tak wpływa na mieszkańców, zupełnie im się nie podoba.
Czy piątka normalnych obywateli jest w stanie stawić czoła czemuś, czego sami do końca nie rozumieją?
Patrząc na objętość książki, wiedziałam na pewno, że wątki będą dokładnie rozwinięte. Miałam też nadzieję, że podobnie rzecz się będzie miała z bohaterami - ich historią, uczuciami, etc. Zresztą, grupa głównych postaci liczy sobie pięć osób, nie wspomnę o bohaterach pobocznych, którzy również mieli swoje pięć minut. I rzeczywiście, nadzieje się spełniły, a w gratisie dostałam jeszcze to, co uwielbiam - wątki fantastyczne, paranormalne. I jak tu nie czuć ekscytacji na myśl o rozpoczęciu przygody z tomiszczem, które ma prawie osiemset stron?
Siw i Anna przyjaźnią się od czasów szkolnych, mimo że różnią się od siebie jak ogień i woda. Siw to ta spokojniejsza, na ten moment mająca na celu wychowanie swojej córki i być może znalezienie w przyszłości partnera. Anna zaś uwielbia zakrapiane alkoholem rozmowy i zdobywanie facetów. Nawet jeżeli to znajomość na jedną noc. Pomimo różnic ufają sobie wzajemnie; Anna wie o wizjach przyjaciółki, w których ta widzi rzeczy mające się wydarzyć. Siw nie spodziewa się jednak, że w Norrtällje przebywa ktoś z podobnymi zdolnościami. I ten ktoś pamięta ją ze swojej wizji.
„Życzliwość” rozkręca się powoli; autor dozuje nam informacje, początkowo opisując po prostu życie w małym miasteczku, gdzie wszyscy są uprzejmi oraz pomocni dla siebie nawzajem. Oczywiście pan Lindqvist rzuca nam gdzieś w pierwszych rozdziałach okruch informacji o zdolnościach Siw i Maksa, jednak na rozwinięcie tematu musimy poczekać troszkę dłużej. Mnie to tylko zaostrzyło apetyt, więc z entuzjazmem powitałam rozdział, w którym jaskrawożółty kontener pojawił się na nabrzeżu. Tutaj od razu zaznaczę, że jego przybycie do miasteczka stanowiło swego rodzaju punkt zapalny dla późniejszych wydarzeń, jednak bezpośrednio w całej książce jest o nim niewiele wspominków. Ot, czas od czasu, tak dla przypomnienia.
Jak już wspomniałam, Autor dokładnie opisuje piątkę głównych postaci, jednakże poświęca również czas dla bohaterów pobocznych - do tej grupy należy na pewno siostra Marko, Maria. Ponadto rozdziały związane z Siw czy resztą przeplatane są krótszymi, w których mamy okazję być świadkami kolejnych agresywnych zachowań mieszkańców, ale również umożliwia nam chwilowe zaglądnięcie do ich głów. To, na co czasami można tam trafić, jest... cóż, szokujące.
„Życzliwość” nie jest wyłącznie książką z pogranicza fantastyki i thrillera, w której grupka bohaterów walczy z siłami zła (w tym przypadku przybyłymi w kontenerze). To również dogłębna analiza ludzkich zachowań, naszych reakcji na pewne wydarzenia czy radzenia sobie z problemami z perspektywy jednostki. To poniekąd także wizja tego, jak wyglądałby świat, gdyby zabrakło w nim... życzliwości właśnie. Tych odruchów dobra, które ma każdy z nas. Bez nich czekałby na nas wyłącznie chaos.
Jak dla mnie książka Lindqvist'a jak najbardziej na plus. Żałowałam jedynie, że tych dodatków nadnaturalnych było tak niewiele. Bądź co bądź i tak spędziłam z tą pozycją wspaniały czas. Polecam nie tylko fanom Autora, lecz również tym, którzy szukają w literaturze czegoś więcej, a przy tym lubią, gdy dużo się dzieje.
Spider-Man/Deadpool. Czyż to nie bromantyczne? Tom 1
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak wyglądałby duet dwóch kompletnie różnych bohaterów Marvela, to „Spider-Man/Deadpool: Czyż to nie bromantyczne?” rozwiewa wszelkie wątpliwości. Deadpool – mistrz sarkazmu i chaosu, oraz Spider-Man – wzór moralności z odrobiną ciętego humoru, tworzą mieszankę wybuchową, która bawi, zaskakuje i… czasem irytuje. To komiks, który warto przeczytać, choćby po to, żeby zobaczyć, jak dwóch bohaterów o kompletnie odmiennych podejściach do życia radzi sobie w jednym uniwersum.
Bromans w akcji
Główna siła tego komiksu tkwi w relacji między Deadpoolem a Spider-Manem. Deadpool z typowym dla siebie brakiem granic stara się wkupić w łaski swojego „idola”, Petera Parkera. Spidey z kolei, choć pełen dobrych intencji, nie potrafi do końca poradzić sobie z chaosem, który Wade wprowadza na każdym kroku. Ich relacja jest niezwykle dynamiczna, a irytująca przyjaźń niesie ze sobą wiele dobrego humoru. Nie zabraknie tu też absurdalnych fabuł, jak wątek morderczej „córki” Spideya i Deadpoola, czy próba uratowania Bożego Narodzenia. Humor jest zróżnicowany – od błyskotliwych żartów, które wywołują szczery śmiech, po momenty tak przerysowane, że ocierają się o „cringe”. Deadpool jest Deadpoolem, więc jeśli lubicie jego specyficzny styl bycia, znajdziecie tu dużo dla siebie.
Pełna niespodzianek fabuła
Joe Kelly, Ed McGuinness i reszta ekipy scenarzystów i rysowników oddali w ręce czytelników komiks, który jest pełen zwrotów akcji. Niektóre wątki, jak cel Deadpoola związany z Peterem Parkerem, naprawdę wciągają, podczas gdy inne – zwłaszcza te bardziej absurdalne – mogą wydawać się nieco rozwleczone. Niemniej jednak każdy znajdzie tu coś dla siebie: trochę akcji, szczyptę dramatu i sporo niekonwencjonalnego humoru.
Oprawa wizualna
Ilustracje autorstwa Eda McGuinnessa i jego współpracowników świetnie pasują do charakteru tej opowieści. Wyraziste, dynamiczne rysunki oddają akcję i komediowy styl całej historii. Szczególnie dobrze wypadają sceny, gdzie bohaterowie wchodzą w absurdalne potyczki – kreska jest wyrazista i pełna energii.
Dla kogo jest ten komiks?
„Spider-Man/Deadpool: Czyż to nie bromantyczne?” to propozycja przede wszystkim dla fanów Deadpoola i jego nieprzewidywalnego stylu bycia. Spider-Man, choć obecny, bywa nieco przyćmiony przez swojego gadatliwego towarzysza. Jeśli lubicie absurdalne fabuły, specyficzny humor i dynamiczną akcję, ten komiks na pewno dostarczy Wam całą masę rozrywki. Jednak dla tych, którzy oczekują bardziej zbalansowanej opowieści z równym udziałem obu bohaterów, może się okazać lekkim rozczarowaniem.
Podsumowanie
„Spider-Man/Deadpool: Czyż to nie bromantyczne?” to komiks, który bawi, zaskakuje i momentami każe z politowaniem kręcić głową. Dynamiczna relacja między bohaterami i absurdalne pomysły fabularne grają pierwsze skrzypce w albumie. Nie jest to może dzieło idealne – humor bywa nierówny, a fabuła czasem zbyt rozciągnięta – ale jeśli szukacie lekkiej, zabawnej lektury to warto dać temu duetowi szansę. W końcu kto nie chciałby zobaczyć Deadpoola i Spider-Mana ratujących Boże Narodzenie? Od razu na myśl nasuwa się „Nightmare Before Christmass”, czyli to, co Tygryski lubią najbardziej.
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń
„Koniec końców” to ostatni tom znanej i cenionej „Serii niefortunnych zdarzeń” spod pióra Lemony’ego Snicketa (pseudonim). Już sam tytuł brzmi jak przestroga, a wstępne słowa autora nie pozostawiają złudzeń. Jeśli dotarłeś do tego momentu, lepiej się zastanów, czy na pewno chcesz wiedzieć, jak ta historia się kończy. A jednak, mimo ostrzeżeń, czytelnik brnie dalej. Bo przecież chce się dowiedzieć, co los przygotował dla rodzeństwa Baudelaire. I jak zawsze u Snicketa – nic nie jest takie, jak się wydaje, a książka porywa coraz bardziej z każdą, kolejną stroną.
Zarys fabuły
Historia zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni tom. To znaczy w uszkodzonej łódce, dryfującej po bezkresnym morzu. Wioletka, Klaus i Słoneczko są w towarzystwie swojego odwiecznego prześladowcy, Hrabiego Olafa. Ich rozpaczliwa sytuacja zmienia się, gdy sztorm wyrzuca ich na brzeg wyspy zamieszkanej przez grupę kolonistów. Pozorna utopia szybko okazuje się kolejnym miejscem pełnym pułapek.
Wyspa, rządzona przez tajemniczego i despotycznego przywódcę, to mikrokosmos społecznych problemów. Z jednej strony mamy obietnicę równości i harmonii, z drugiej – subtelną manipulację, która zmusza mieszkańców do podporządkowania się, ograniczając ich wolność wyboru. Narrator celnie pokazuje, jak łatwo jednostki mogą ulec presji grupy i jak cienka granica dzieli porządek od tyranii.
Moja opinia i przemyślenia
Mimo że seria jest skierowana do młodszych czytelników, to brak w niej uproszczeń. Autor nie boi się trudnych tematów. Od utraty bliskich, przez moralne dylematy, brnie aż po niewygodne prawdy o naturze człowieka. W „Końcu końców” pojawia się także refleksja nad przeszłością rodziców Baudelaire’ów. Idea, że nawet ci, których kochamy i idealizujemy, mogą mieć swoje sekrety, nie zawsze moralne. Co więcej, Snicket nie daje prostych odpowiedzi. Zakończenie jest otwarte, pozostawiając miejsce na interpretację. Czy Baudelairowie w końcu znaleźli spokój? Czy można mówić o szczęśliwym zakończeniu, jeśli życie toczy się dalej? Na dodatek z nowymi wyzwaniami i niewiadomymi?
Czarny humor i groteska są w książkach na najwyższym poziomie. Jak przystało na całą serię, „Koniec końców” obfituje w ironiczne spostrzeżenia i przerysowane postacie. Narrator, Lemony Snicket, jak zwykle wtrąca się do historii, serwując czytelnikowi dygresje, które bawią, ale też dają do myślenia. Styl autora jest niepodrabialny – proza, która płynie, nie tracąc przy tym głębi.
Rysunki Breta Helquista, które towarzyszą tekstowi, idealnie oddają nastrój książki. Proste, a jednocześnie pełne szczegółów ilustracje dodają klimatu, podkreślając groteskę i tragizm historii.
Podsumowanie
„Koniec końców” to niezwykłe zakończenie serii, które pozostawia czytelnika z mnóstwem pytań. Nie jest to typowy finał, w którym wszystkie wątki zostają rozwiązane, a bohaterowie znajdują spokój. To raczej opowieść o akceptacji niepewności i trudnych prawd życia.
Jeśli lubicie książki, które wymagają zaangażowania, zaskakują i oferują coś więcej, „Koniec końców” to lektura obowiązkowa. Lemony Snicket po raz kolejny udowadnia, że opowieści dla dzieci mogą być równie złożone i znaczące, co literatura dla dorosłych. Polecam z całego serca – choć ostrzegam, że to nie jest historia dla tych, którzy szukają happy endu.
Ja, Inkwizytor. Miasto Słowa Bożego
Gdy ktoś pozwala Ci do woli pić wino, chędożyć i zasadniczo nie robić nic poza tym, powinieneś wiedzieć, że będzie chciał czegoś w zamian. Inkwizytor Mordimer Madderdin z niejednego pieca chleb jadł i niejedno w swoim życiu widział, dlatego niespecjalnie zdziwiła go propozycja nowego znajomego. A mianowicie: Mordimer musi udać się do Italii, by odzyskać relikwie pozostałe po świętym Alodiuszu. Szkopuł w tym, że bogata familia, w której posiadaniu znajdują się owe cuda, nie jest zbyt chętna na zwrócenie ich - ponoć - prawowitemu właścicielowi. Wszyscy jednak doskonale znamy talent Madderdina do przekonywania drugiej strony o słuszności swoich racji.
Tak rozpoczyna się podróż inkwizytora do Italii, w której zarządza potężny przeor. On również ma plany wobec relikwii. Dodatkowo już na miejscu okazuje się, że prawie wszyscy członkowie rodziny posiadającej tak pożądane relikwie zostali zamordowani. Prócz jednej osoby.
Inkwizytor Mordimer Madderdin po raz kolejny zostaje wplątany w sieć intryg, kłamstw i oszustw; nie ominie go także udział w nadnaturalnym śledztwie. Czy mimo wielu umiejętności jego misja zakończy się sukcesem?
Osiemnasty tom! Któż by pomyślał, że moja przygoda z najbardziej znanym inkwizytorem potrwa aż tak długo. Co prawda i w tej platonicznej relacji zdarzały się wzloty i upadki, ale wciąż wiernie trwam przy Mordimerze. Nawet pomimo tego, że czasami w małym stopniu przypomina tego bohatera, którego polubiłam lata temu. Jednak czy i my nie zmieniamy się z biegiem lat?
Wróćmy jednak do początku, który... niespecjalnie zachęcał. Nie od dziś wiadomo, że nasz inkwizytor cieszy się powodzeniem u płci przeciwnej i skrzętnie z niego korzysta. Ostatecznie radość z życia doczesnego to rzecz ludzka, on zaś nie ma nałożonego na siebie celibatu. Jednak... cóż, myślałam, że już nigdy nie przejdziemy do prawdziwej akcji. Nasz główny bohater zawsze korzystał z dobrodziejstw, jakie były mu dane przez wdzięcznych wybawionych, jednak od kilku ostatnich tomów mam wrażenie, że stał się bardziej mieszczański, przyzwyczajony do wygód. Wciąż gdzieś tam tkwi w nim ten danwy Mordimer, twardy inkwizytor, przyzwyczajony do trudów dnia codziennego, tylko że ujawnia się coraz rzadziej. Trochę brakuje mi tej jego dawnej, nieprzejednanej wersji.
Początkowo wydarzenia toczą się dość spokojnym rytmem; na trasie do miejsca docelowego nie dzieje się nic niespodziewanego, prócz nieoczekiwanej towarzyszki podróży (o kim mowa, dowiecie się z lektury). Dopiero w Italii akcja nieco przyspieszyła, choć nie z kopyta. Jako inkwizytor, Madderdin ma wręcz obowiązek zbadania wszelkich nadnaturalnych wydarzeń, a morderstwo popełnione na niemalże całej rodzinie właśnie takim się jawiło. Zdaję sobie sprawę, że ten wątek jest poboczny i powstał zasadniczo tylko po to, by misja inkwizytora była trudniejsza. Bardzo jednak żałuję, że nie był trochę bardziej rozbudowany, że czytelnik nie dostał trochę więcej „smaczków”, gdyż z całej historii to właśnie on wydawał mi się najciekawszy. W końcu z demonami nie mamy do czynienia w życiu realnym (i całe szczęście!), z politycznymi zaś sporami i intrygami już tak.
No właśnie, polityka. Mordimer trafił do miejsca, w którym ogromną mocą sprawczą cieszył się przeor. To on utrzymywał całe miasto w ryzach, próbując doprowadzić do wykorzenienia wszelkiego rodzaju zła - począwszy od umiłowania wysokoprocentowych trunków, na morderstwach skończywszy. Wizyta inkwizytora na pewno była mu nie w smak, nawet jeżeli w tym obrębie Mordimer nie miał żadnej mocy sprawczej. Niemniej jednak i tak nastawcie się na liczne próby pokazania, z kim nie warto zadzierać.
Mimo wszystko nie żałuję, że sięgnęłam po osiemnasty tom cyklu. Bawiłam się całkiem dobrze, a na niektóre rzeczy (być może przez sentyment) przymknęłam oko. Nie jest to zła historia, jednak najbardziej zyskuje na tym, iż jest to część większej całości. Traktowana jako pojedyncza opowieść mogłaby przyciągnąć nieco mniej uwagi. Niemniej jednak polecam, choćby tym, którzy znają serię o Mordimerze Madderdinie.
Batman/Superman: World's Finest. Diabeł Nezha. Tom 1
Kiedy Batman i Superman łączą siły, wiadomo, że czeka nas coś spektakularnego. Jednak przyznam szczerze, że po licznych seriach o ich wspólnych przygodach zastanawiałam się, czy „Diabeł Nezha” ma coś nowego do zaoferowania. Okazuje się, że Mark Waid i Dan Mora doskonale wiedzą, jak połączyć klasyczną formułę z dynamiczną rozrywką, tworząc komiks, który zadowoli zarówno wiernych fanów, jak i tych, którzy szukają po prostu dobrej zabawy.
Fabuła tego tomu kręci się wokół niespodziewanej zmiany w mocach Supermana, spowodowanej przez atak Metalloa. Kiedy Człowiek ze Stali potrzebuje pomocy, kto może mu pomóc, jeśli nie Batman? A właściwie Batman i Robin – bo tak, dynamiczny duet jest tu w pełnej krasie! Aby rozwiązać zagadkę i ocalić Supermana, Bruce Wayne decyduje się na dość nietypowy krok – prosi o pomoc Doom Patrol.
Już sama ta kombinacja bohaterów zapowiada chaos i mnóstwo akcji. I rzeczywiście, Waid wrzuca nas w sam środek szalonych wydarzeń, gdzie na każdej stronie coś się dzieje – od walk po międzywymiarowe zagadki. Nie ma tu miejsca na nudę.
Mark Waid postawił na lekką, dynamiczną fabułę, która skupia się na widowiskowości i dobrej zabawie. To nie jest komiks, który próbuje być głęboki czy przełomowy. To raczej ukłon w stronę klasycznych, pełnych akcji opowieści z superbohaterami, gdzie chodzi o czystą rozrywkę. W „Diable Nezha” znajdziecie wszystko: intrygi, widowiskowe walki, trochę humoru i świetnie pokazane relacje między bohaterami. Batman i Superman różnią się od siebie jak dzień i noc, co daje okazję do zabawnych wymian zdań, ale i chwytających za serce momentów wzajemnego wsparcia.
Dan Mora naprawdę zna się na rzeczy. Jego kreska jest dynamiczna, pełna energii i świetnie oddaje różnorodność postaci. Sceny akcji są czytelne, a mimika bohaterów – zaskakująco ekspresyjna. Kolory autorstwa Tamry Bonvillain idealnie podkreślają klimat komiksu, balansując między mrocznym Gotham a jasnymi, pełnymi nadziei tonami Metropolis.
To komiks przede wszystkim dla fanów superbohaterów, którzy szukają odskoczni od mroczniejszych i bardziej skomplikowanych opowieści. Jeśli lubicie akcję, dynamiczne tempo i widok swoich ulubionych bohaterów w nietypowych kombinacjach, ten tom to strzał w dziesiątkę. Dla wiernych fanów DC to także świetny sposób na poznanie Doom Patrolu, który wprowadza do historii szczyptę surrealizmu i humoru.
„Batman/Superman: World’s Finest. Diabeł Nezha” to idealna lektura na leniwe popołudnie z herbatą (albo kawą – w końcu jesteśmy w Gotham). Mark Waid i Dan Mora stworzyli historię, która, choć nie przełamuje żadnych schematów, dostarcza dokładnie tego, czego oczekujemy – solidnej dawki akcji, humoru i relacji między ikonami DC. Jeśli szukacie komiksu, który zapewni Wam dobrą zabawę bez zbędnego nadęcia, to zdecydowanie warto sięgnąć po ten tom. Bo w końcu – kto nie kocha, kiedy Batman i Superman ratują świat razem?
Black Bird Academy Bój się światła
Leaf, Falco, Craine, Zero, Lore. Te imiona są znane wszystkim, którzy czytali pierwszy tom „Black Bird Academy” – książki o demonach, egzorcystach i tego typu przyjemnościach. Jeśli ktoś nie zna, niech prędziutko nadrabia i nie czyta recenzji, bo może sobie niepotrzebnie zepsuć zabawę. A jak ktoś zna... To chyba tylko utwierdzi się w przekonaniu, żeby czytać dalej. No ale po kolei...
Pierwsza część rzuciła mnie na kolana pomysłem, obrzuciła garścią świetnego humoru i przypieczętowała wyrazistymi bohaterami. Byłam kupiona i niecierpliwie czekałam na drugi tom, szczególnie że końcówka zostawiała więcej, niż niedosyt. Rzuciłam się na drugi tom, jak tylko dostał się w moje ręce i zdecydowanie się nie rozczarowałam. I choć „Bój się światła” nie jest już aż tak zabawne, to nadal ma w sobie ogromne „coś”, co sprawia, że nie sposób się oderwać. A tym czymś jest świetny pomysł na fabułę, która dopiero teraz rozwija się jeszcze bardziej, pokazuje kolejne dna i stawia nowe wyzwania zarówno przed egzorcyzmami, jak i przed dziewczyną. Oczywiście Lore też ma tam swoje pięć minut. Wszystko się gmatwa, ale w taki sposób, że nie można się pogubić. Autorka ma dar przedstawiania skomplikowanych wydarzeń w taki sposób, że od razu wskakują na swoje miejsce i budują nowe teorie. Część moich z poprzedniej części potwierdza, część obala, tworzy nowe. Fantastycznie się bawiłam, lawirując między wierszami, dopowiadając sobie pewne rzeczy, by potem je skreślić i tworzyć na nowo.
Robi się mrocznie. Tak, ja wiem, że w pierwszym tomie też jasności anielskiej nie było, ale tu robi się naprawdę poważnie i niebezpiecznie. Dla każdego z bohaterów. Jest też dużo więcej scen erotycznych, niezłych, na poziomie, ale o ile w „Zabij mrok” rozważałam, czy nie pozwolić przeczytać tej książki nastolatce, tak tu nie mam wątpliwości. Ten tom nie nadaje się dla młodych ludzi ze względu na sporą dozę seksu i brutalności, dużo większej, niż w poprzednim. Nie sprawia to jednak, że książka kipi przemocą. To wszystko jest wyważone, ma swoje miejsce i takie po prostu musi być, jednak nastolatki z lekturą muszą trochę poczekać. Pozostałym czytelnikom, zakochanym w egzorcystach, demonach i stosunkach między nimi i ludźmi, zdecydowanie polecam, choć jak ktoś czytał pierwszą część, zapewne jest, jak ja, beznadziejnie zakochany w tej serii i żaden egzorcyzm nie powstrzyma go przed czytaniem. Resztę odsyłam do pierwszej części – nie będziecie żałować. A ja z utęsknieniem czekam na kolejną i zastanawiam się, czy naprawdę musi być ostatnia.
Amazing Spider-Man. Królewski okup
Kiedy po raz kolejny trafia w moje ręce komiks o Spider-Manie, zawsze zadaję sobie pytanie: „Czy jeszcze coś mnie zaskoczy?”. Okazuje się, że tak! „Amazing Spider-Man: Królewski okup” to lekka, pełna akcji i humoru historia, która przypomina, dlaczego to właśnie Spider-Man od dekad pozostaje jednym z najbardziej lubianych superbohaterów.
Głównym motorem napędowym fabuły jest magiczna Tablica Linii Życia – artefakt o niemal nieskończonej mocy, na który ostrzy sobie zęby Wilson Fisk, burmistrz Nowego Jorku i jednocześnie Kingpin, czyli odwieczny wróg Spider-Mana. Ale żeby zdobyć tablicę, Fisk musi najpierw dorwać Bumeranga – tak, tego Bumeranga, który… został współlokatorem Petera Parkera! Już samo to brzmi jak gotowy przepis na przezabawną, nieoczywistą historię.
Spider-Man i Bumerang łączą siły, by stawić czoła przestępczemu półświatkowi i pokrzyżować plany Kingpina. A stawka jest wysoka – jeśli tablica trafi w niepowołane ręce, może sprowadzić na świat prawdziwą katastrofę.
Jednym z najciekawszych wątków jest nowy strój Spider-Mana, sponsorowany przez… J. Jonaha Jamesona! Kiedyś największy krytyk człowieka-pająka, teraz jego gorący fan, Jonah decyduje się na coś naprawdę odważnego – umożliwia śledzenie akcji Spider-Mana na żywo w social mediach. Wątek jest pełen humoru i jednocześnie subtelnej satyry na współczesną obsesję na punkcie lajków i streamów. Dla mnie to prawdziwa perełka tego tomu.
Fabuła komiksu jest dynamiczna i nie daje się nudzić. Pościgi, starcia, nieoczekiwane zwroty akcji – to wszystko znajdziemy w „Królewskim okupie”. Humor, który od zawsze jest wizytówką Spider-Mana, tutaj w pełni błyszczy, szczególnie w dialogach między Peterem a Bumerangiem.
Choć historia jest dość prosta, w tle dzieje się sporo – wątki poboczne, jak zakazana miłość czy próby Jamesona, by „przebić się” w erze cyfrowej, dodają całości uroku i głębi. Jedyny minus? W niektórych miejscach akcja bywa chaotycznie przedstawiona, przez co łatwo się pogubić, zwłaszcza na dynamiczniejszych kadrach.
Za stronę wizualną odpowiada zespół utalentowanych artystów – Patrick Gleason, Federico Vincentini i Federico Sabbatini. Kolory są żywe, kadry pełne energii, a klimat Nowego Jorku oddany idealnie. Niestety, w kilku miejscach kreska jest na tyle chaotyczna, że trudno od razu zorientować się, co właściwie dzieje się na rysunku. Mimo to, ogólne wrażenie wizualne jest bardzo pozytywne.
Warto też wspomnieć o samej jakości wydania – śliskie, solidne strony, świetna czcionka i tłumaczenie Bartosza Czartoryskiego, które jak zawsze trzyma wysoki poziom. A alternatywne okładki? To już prawdziwe dzieła sztuki!
„Amazing Spider-Man: Królewski okup” to idealny wybór na leniwe popołudnie lub wieczór z herbatą. To komiks pełen akcji, humoru i odrobiny refleksji nad współczesnym światem. Jeśli szukasz lekkiej odskoczni od codzienności i masz ochotę na szybką przygodę ze Spider-Manem, ten tom na pewno Cię nie zawiedzie.
Sandman Uniwersum. Kraina koszmarów
„Sandman Uniwersum” to świat, który od lat fascynuje fanów komiksów swoją mroczną głębią i niepowtarzalnym klimatem. Tym razem w nasze ręce trafia kolejna opowieść, a jest nią „Kraina koszmarów”. To pierwszy tom nowej, pełnej magii i grozy, serii. Czy James Tynion IV, uznany scenarzysta, podołał wyzwaniu rozwinięcia uniwersum stworzonego przez Neila Gaimana? Dowiecie się z dzisiejszego wpisu.
Koszmar z Nieskończonych
Głównym bohaterem tego tomu jest Koryntczyk – koszmar stworzony przez Sen z Nieskończonych. Jeśli nazwa „patron seryjnych morderców” brzmi złowieszczo, to uwierzcie, że jego postać w pełni na to miano zasługuje. Tym razem jednak nie jest to jedynie morderczy potwór. Koryntczyk wyrusza na polowanie na Uśmiechniętego Człowieka – inny koszmar, który w niepokojących okolicznościach przedostał się do naszego świata. Co więcej, okazuje się, że nie stoi za nim Sen, a sama intryga szybko nabiera nadprzyrodzonego rozmachu, w który zostaje wplątany… anioł znany z amerykańskiego folkloru.
O fabule słów kilka
James Tynion IV dobrze radzi sobie z budowaniem atmosfery grozy, a „Kraina koszmarów” to prawdziwy horror z krwi i kości. Mamy tu wszystko: mroczne zakamarki snów, potwory, lejącą się krew i odrobinę makabry. Ale, choć klimat jest niepodważalny, fabuła momentami wydaje się zbyt „typowa”. Postacie, mimo swej potencjalnej głębi, mogą sprawiać wrażenie jednowymiarowych – brakuje tu tej magii i psychologicznej głębi, które charakteryzowały opowieści Gaimana.
Rysunki pełne magii
Tym, co zdecydowanie wynosi ten komiks na wyższy poziom, jest szata graficzna. Lisandro Estherren i inni artyści tchnęli życie w uniwersum Sandmana, oddając jego mroczną i surrealistyczną estetykę. Ilustracje pełne są emocji, a kolorystyka wprowadza nastrój tajemniczości i grozy. Nawet jeśli fabuła nie wciągnie każdego, oprawa graficzna zasługuje na uznanie i może być głównym powodem, dla którego warto sięgnąć po ten tytuł.
Dla kogo?
„Kraina koszmarów” to pozycja obowiązkowa dla zagorzałych fanów Sandmana. Tych, którzy chcą zgłębiać każdy zakamarek tego świata. Jednak dla nowych czytelników może okazać się zbyt mało angażująca – zwłaszcza w porównaniu do kultowych tytułów z tej serii. To także doskonała propozycja dla miłośników horroru i mrocznego dark fantasy, którzy cenią sobie artystyczny kunszt w komiksach. Dla szaty graficznej zdecydowanie warto!
Podsumowanie
„Sandman Uniwersum: Kraina koszmarów” to solidna kontynuacja przygód w znanym uniwersum. Choć komiks nie dorównuje pierwowzorom, to wciąż potrafi zaintrygować. Klimatyczne rysunki, mroczna fabuła i hołd oddany Gaimanowi sprawiają, że warto dać albumowi szansę. Fani mrocznych opowieści i koszmarów z pewnością znajdą tu coś dla siebie.