Rezultaty wyszukiwania dla: DC
"Bratobójca" już w marcu!
Długo trzeba było czekać, ale wreszcie jest! Wydawnictwo Uroboros zapowiedziało premierę II tomu "Wojny Lotosowej" na 16 marca 2016 roku!
Chłopcy. Największa z przygód
Podobno czas, kiedy się czeka, niemożliwie się rozciąga, a mam wrażenie, że całkiem niedawno trzymałam w rękach premierowy egzemplarz pierwszej odsłony „Chłopców". Minęło ledwie parę chwili i już przychodzi mi pożegnać się z okrzykami „Bangarang!" i gangiem motocyklowym kierowanym przez kobietę. Jest to rozstanie raczej gorzkie, zwłaszcza, że od pewnego momentu ta z serii Jakuba Ćwieka odsłoniła swoją mroczną i psychologicznie niełatwą warstwę znaczeniową.
Pan Proper zajął wreszcie należne mu miejsce na świeczniku, czyli okładce. Jeżeli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, czy to tylko domowy pupil, czy mroczne stworzenie z pogranicza światów, to teraz powinien zyskać jasność. Wszechobecna broń, krew i porzucone, zdewastowane motory wydają się bardzo naturalnym dla mrocznego spojrzenia Pana Propera otoczeniem. Okładka „Największej z przygód" jest zdecydowanie moją ulubioną.
Dzwoneczek po raz kolejny udowadnia, że jest gotowa na wszystko, byle chronić swoich Chłopców. Pytanie, czy w drastyczności swoich metod nie posuwa się za daleko i czy jej podopieczni potraktują w ostatecznym rozrachunku działania „mamy" jako zbawienie czy przekleństwo. W czasie, gdy Dzwoneczek walczy z efektem syrenich łez, Piotruś nie próżnuje i korzysta z życia, robiąc to, co lubi najbardziej, czyli... bawiąc się. A jego zabawy naprawdę odbiegają od ogólnie przyjętych norm... Jaki finał przyniesie ostatnia stronica tej historii? Czy dzieciństwo naprawdę może trwać wiecznie?
Zasadniczym problemem tego tomu, czego należało się spodziewać po poprzednim, jest poszukiwanie odpowiedzi na pytania o istotę dzieciństwa i dorastania, a także wdrukowywania w siebie pewnych postaw. Czytelnik nie może opędzić się od przemyśleń dotyczących losów Chłopców oraz podejmowanych przez nich decyzji. Czyż nie jest tak, że nasza dorosłość zależy od ukształtowania w młodości? Czy bunt i wieczna niedojrzałość nie są po prostu efektem specyficznego wychowania? Czy, gdy Chłopcy poznali smak „normalnego" życia, nie będą za nim tęsknić?
Jakub Ćwiek bawi się w trickstera i wywraca do góry nogami postrzeganie niemal wszystkich postaci. Dając bohaterom wyraźne motywacje i cele oraz wytyczając specyficzne drogi do ich osiągnięcia, czyni z nich wielowymiarowe postaci, o których trudno powiedzieć, że są jednoznacznie dobre lub złe. Czytelnik miota się, starając poradzić sobie z bezkompromisowymi akcjami Dzwoneczka i tlącym gdzieś w głębi przeświadczeniem, że Piotruś nie do końca jest aż tak zepsuty, jak chciałby, żeby go postrzegano.
„Największa z przygód", chociaż rozwiązuje większość wątków, a przynajmniej wszystkie najważniejsze, i jest zdecydowanie bardziej wulgarna od poprzednich tomów „Chłopców", to kończy się bez widocznych fajerwerków. Nie można zresztą traktować tego jak zarzutu, bo – na co przyklasnąłby mi Mały Książe – najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Wartość ostatniego tomu cyklu zostaje w nas, w czytelnikach. Wszystkie fajerwerki olśnienia strzelają w naszych głowach. I moim zdaniem tak właśnie być powinno.
Chwile spędzone z Chłopcami będę wspominała bardzo ciepło. Liczę zresztą, że czwarty tom, to mimo wszystko nie ostatnia historia ze świata motocyklowego gangu z Nibylandii. Jakub Ćwiek lubi zaskakiwać swoich czytelników prezentami i mam nadzieję, że jakaś historia w stylu „3.5" jeszcze się pojawi. Tymczasem... BANGARANG! I w drogę!
Smaki świata
Jako fanka kulinariów oraz jednoczesny amator gier planszowych, chętnie udający, że ma mniej lat niż w rzeczywistości, nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszej propozycji wydawnictwa Edipresse – edukacyjnej gry memory „Smaki świata" sygnowanej nazwiskiem Beaty Pawlikowskiej. Pisałam już wcześniej o innym projekcie z tych kręgów zainteresowań – memory „Pojazdach" Jacka Boneckiego. Na stronie znaleźć też można inną odsłonę kolekcji autorskiej słynnej polskiej podróżniczki – „Owoce świata".
Nie wiem tego na pewno, ale podejrzewam, że pierwsze gry memory pojawiły się już u którejś z cywilizacji starożytnych. Mechanika gry jest tak prosta i intuicyjna, że nawet ktoś, kto do tej pory nigdy nie widział tego typu rozrywki na oczy, z miejsca powinien sobie poradzić. Bo cóż skomplikowanego jest w ułożeniu kart obrazkami do dołu, by później – odkrywając dwa kartoniki na turę – próbować znaleźć parę identycznych ilustracji? Każda z zalecanych do rozgrywki 2-4 osób powinna natychmiast przypomnieć sobie czy też zrozumieć te niezwykle proste zasady. Pozostaje jedynie wytężać umysł i zebrać jak najwięcej kart, by pokonać rywali siłą swojej pamięci!
Do gry lepiej jednak nie zasiadać głodnym, bo fotografie niezwykłych smakołyków z całego świata mogą zdecydowanie rozproszyć i rozbić wypracowaną koncentracje. Zdjęcia Beaty Pawlikowskiej są tak barwne, tak kuszące, że żałuje się, iż wyobraźnia nie pozwala przemienić smakowo kartonu w przedstawione na nim danie. Widać, że to nie przypadkowy zbiór fotografii jedzenia, a specjalnie wykreowane kompozycje.
Na kartonikach „Smaków świata" znajdziemy nie tylko konkretne dania, jak pieczony pierożek samosa czy zupa z kaszy quinoa albo placki arepa, ale także potrzebne do przygotowania posiłku produkty. Gracze mogą dowiedzieć się między innymi jak wygląda rosnąca na Seszelach okra czy bulwy manioku na Mauritiusie. Czeka też na nich kilka niespodzianek w postaci bardzo nietypowych potraw. Mam nadzieję, że nie reagujecie paniką na różnego rodzaju robactwo, bo i pieczone świerszcze czają się na kartach „Smaków świata".
Tak jak w przypadku „Pojazdów" i tutaj próbuje się nieco zwieść graczy. Niektóre formy prezentacji dań wydają się do siebie bardzo podobne, a nazwa składnika powtarza się jako osobny kartonik oraz w konkretnym daniu, które go wykorzystuje. Zwodniczo wypadają także umieszczone po wskazówkach kulinarnych lokacje, które powtarzając się, mogą wprowadzać pewien zamęt. Znowu trzeba podejść do tematu kompleksowo, zapamiętując nie tylko obrazek, ale również jego podpis i kraj pochodzenia przedstawionej potrawy.
W dobie globalizacji, mieszania się smaków oraz kuchni łączącej produkty oraz dania tradycyjne z różnych stron świata, warto dowiedzieć się skąd pochodzą te już znane i zupełnie obce, spotykane w sklepach czy restauracjach bardzo rzadko, produkty oraz dania. Przyda się to z pewnością rodzicom, gustującym w kulinarnych, restauracyjnych eksperymentach oraz ich dzieciom, otwierając je na nowe doświadczenia oraz ucząc poszanowania odmienności (bo czy to nie wyraz niezwykłej tolerancji, gdy akceptujemy fakt, że ktoś żywi się robakami, pomimo zdecydowanie odmiennych u nas standardów kulturowych?).
I tak też znowu stwierdzić trzeba, że karty memory proponowane przez Edipresse a syngowane nazwiskiem Beaty Pawlikowskiej, mają wszystko to, co gra edukacyjna dla ludzi od 3 do 100 lat mieć powinna. Walor naukowy, atrakcyjną stronę wizualną oraz solidne wykonanie, które pozwoli cieszyć się grą przez długie lata (a może i pokolenia?) i bez obaw podróżować z nią nawet po całym świecie. Bo może warto byłoby udać się tropem poznanych na kartach smaków i poznać je w rzeczywistości?
Ujawniona
Nie mogę uwierzyć, że minęło już sześć lat od chwili, gdy po raz pierwsze sięgnęłam po serię „Dom nocy". Nie sądziłam wtedy, że będzie to seria aż tak liczna, że zajmie połowę jednej z moich półek, a i to bez historii pobocznych, których jeszcze nie miałam okazji zgłębić. Przez ten czas wiele się wydarzyło. Zmieniło się moje podejście do cyklu, który kiedyś traktowałam jako dość wysokiej jakości rozrywkę, a obecnie jako jedną z najbardziej kiczowatych i chwilami naprawdę „obciachowych" propozycji książkowych.
Okładki zawsze były mocną stroną tegoż cyklu i w tym zakresie nic się nie zmieniło. Ewoluowało jednak logo wydawnictwa, więc subtelną zmianę w stosunku do wcześniejszych tomów widać, a to nieco mnie smuci. Zwłaszcza, że seria zajmuje u mnie jedno z bardziej rzucających się w oczy miejsc. Zachowano jednak mimo wszystko kolorystykę i wypukłość czcionki, więc nie będę bardzo psioczyć i narzekać. Jest dobrze, wysoki poziom jakości wizualnej pozostał zachowany.
Fabularnie wszystko toczy się utartym torem. Neferet, już zupełnie odmieniona, sieje grozę, strach i zniszczenie, a do walki w obronie moralności i spokoju staje Zoey oraz jej krąg. Dziewczyna zmaga się nie tylko z odpowiedzialnością za losy świata, ale również z własnymi, wewnętrznymi demonami. Aurox-Heath działa na nią w bardzo niepokojący sposób, a Stark na każdym kroku okazuje zazdrość i staje się bardzo zaborczy. Na domiar złego jest jeszcze stara magia kamienia proroczego, która zaczyna odsłaniać swoje drugie oblicze oraz Afrodyta, której wizje stają się coraz bardziej drastyczne. A nie o wszystkich mówi Zoey i kręgowi...
Jedenasty (sic!) tom serii otwiera raczej niespodziewany zgon. Wierzę, że są wśród fanów serii czytelnicy, których on zasmuci i zmartwi. Nie ma ich za to wśród bohaterów, którzy na śmierć postaci im bliskiej i obecnej od samego początku cyklu, niemal nie reagują. Co się stało? Gdzie zniknęło współczucie? Gdzie podziała się choćby szczątkowa wiarygodność psychologiczna? Naprawdę? Jedenaście tomów i zabrakło nawet ckliwej przemowy? Drogie panie Cast, mogłyście ją chociaż jakoś widowiskowo czy bohatersko uśmiercić, nawet Martin nie robi swoim czytelnikom podobnych numerów!
Poza tym w książce właściwie brakuje zaskoczeń. Sercowe rozterki Zoey zaczęły mnie nużyć już dawno. To bardzo niepokojące, że nikt podobnie niezdecydowanej dziewczynie nie przypiął jeszcze łatki latawicy – w prawdziwym świecie nie cieszyłaby się dobrą reputacją. Wyidealizowany Stark działa na nerwy, a reszta ekipy to tylko mgliste tło, narzędzia w rękach Zoey, która niekoniecznie prezentuje się jako wyposażona w zdolności przywódcze. Tyle dramatów, tyle tragedii, a ona nie zmieniła się ani odrobinę. Wciąż te same błędy i dziecięce odsuwanie problemów.
Jedyną zaletą „Ujawnionej" wydaje się rozbudowanie postaci Neferet. Oczywiście pomysł z jej dramatyczną przeszłością (w takiej formie) uważam za przesadzony, ale ukazanie etapów, które musiała przejść, by stać się królową mroku, pochwalam. Zaakcentowanie także dobrych stron jej osobowości sprawia, że nie jest postacią szkicową i jednowymiarową, chociaż Neferet nie należy również do bohaterów wyjątkowo dobrze wykreowanych. Po prostu na tle innych występujących w książce, prezentuje się nieco lepiej.
Kiedy zaczynałam przygodę z tą serią, język pań Cast aż tak mnie nie irytował. Podśmiewałam się z „prawie młodzieżowych" zwrotów już na początku tej drogi, ale w sytuacji, w której świat bohaterów zaczyna się robić coraz bardziej mroczny, a oni sami doświadczyli już wielu dramatów, mogliby przestać reagować na kolejne wydarzenia tak infantylnie. „O w mordę"? „Ty nadęta cipo"? Poza tym – kto w ogóle tak mówi? Większość „młodzieżowych" zwrotów występujących w książce, wypadła z obiegu lata temu i już kiedy ja byłam nastolatką, uważało się je za pochodzące z prehistorii.
„Ujawnioną" warto przeczytać wyłącznie dla Neferet, która w finale profanuje chyba wszystko, co można sprofanować. Teoretycznie zero zahamowań autorek w opisywaniu podobnych wydarzeń powinno podnosić średnią wieku czytelników, ale poza natężeniem brutalności i ogólnej degrengolady nic się nie zmieniło. Jeżeli dotarliście dalej niż do połowy cyklu, warto serię skończyć, ale jeżeli jej nie zaczęliście, to... Lepiej się jeszcze zastanówcie.
Owoce świata
Przyznam, że grę memory kojarzę przede wszystkim z... komputerem. W domu bawiłam się w nią w soboty i niedziele wraz z bratem, jednak nigdy nie mieliśmy „papierowej" formy. Teraz towarzyszy mi ona przede wszystkim podczas stania w kolejkach, w momentach relaksu czy, gdy jadę tramwajem, dzięki temu, że jest elementem jednej z aplikacji. Z urozmaiceniem w realnym, a nie wirtualnym życiu, przybywa Beata Pawlikowska oraz jej autorska kolekcja gier memory.
Zapewne większość z Was, młodszy czy starszy, doskonale wie, na czym cały koncept polega. Najlepiej w memory bawić się w dwie, trzy bądź cztery osoby. Gra składa się z zestawu 48 kart (czyli 24 par). Każdy z nich ma swój odpowiednik. Układamy karty obrazkami do dołu i staramy się dopasować do siebie jak najwięcej kart. Każdy z uczestników ma prawo wykonać dwa ruchy w ciągu swojej tury – odkryć dwa obrazki. Wygrywa ten, który odkryje najwięcej par.
Na warsztat przyszło mi wziąć memory o nazwie „owoce świata". Muszę przyznać, że pierwszym, co rzuca się w oczy w tym wydaniu to niezwykle barwne zdjęcia pojawiające się na kartach. Wykonała je Beata Pawlikowska w czasie swoich podróży po świecie. Wszystkie prezentują się niezwykle profesjonalnie - nie, jak zrobione na szybko fotografie, które pojawiają się w kącikach kulinarnych pracy kobiecej. Nie, te fotografie spokojnie mogłyby się znaleźć w którymś z wydań National Geographic. Tym bardziej, że tytułowe owoce nie są prezentowane w taki sam sposób – na niektórych kartach są trzymane w dłoniach, na innych podane na talerzu czy jako kolejna rzecz wystawiona na sprzedaż na lokalnym bazarze.
Beata Pawlikowska wybrała zarówno owoce, które są wszystkim doskonale znane, takie jak arbuz, awokado czy papaja, jak i te, o których prawdopodobnie większość użytkowników gry nie miała pojęcia, czyli np. mangostan, guanabana, karambola czy andyjskie gruszki. Pod zdjęciem owocu znajdziemy nie tylko jego nazwę, ale także kraj jego pochodzenia.
Jeśli chodzi o trudność memory „Owoce świata", przyznam, że młodszym użytkownikom może sprawiać trudność. O ile z obrazkami powinni sobie dać radę, to w momencie, w którym dochodzimy do nazw owoców mogą pojawić się kłopoty. Jednak to tylko i wyłącznie komplement dla tego zestawu z kolekcji autorskiej Pawlikowskiej! Memory to w końcu gra edukacyjna, która jest przeznaczona dla odbiorców od 3 do 100 lat. Założę się, że przy próbie wymowy niektórych nazw może pojawić się całe mnóstwo śmiechu, a dokształcić się w zakresie znajomości owoców mogą zarówno starsi, jak i młodsi.
„Owoce świata" Beaty Pawlikowskiej powinny spełnić swoją rolę edukacyjną niezależnie od grupy wiekowej, przysparzając przy tym niemało zabawy. Same fotografie z pewnością ucieszą niejedne oczy, a niektórych być może skłonią także do kulinarnych eksperymentów. To idealna gra dla całej rodziny!
Milczenie lodu
Kristin skupiła całą uwagę na podręczniku do medycyny, pozostawiając Ariego Thora własnym, nie do końca wesołym rozmyślaniom. Ciszę przerwał dzwonek telefonu- jeszcze wtedy bohaterowie nie wiedzieli, ile zmian w ich życie wprowadzi to jedno, krótkie połączenie. Po drugiej stronie linii odezwał się męski głos, policjant z małej miejscowości Siglufjordur, jak później się okazało. Miał dla Ariego propozycję niemal nie do odrzucenia- pracę na miejscowym komisariacie, tam, gdzie największym "przestępstwem" dotychczas okazała się sąsiedzka kłótnia. Cisza, spokój. Główny bohater przyjmuje propozycję i tak trafia do sennego miasteczka. Jednak... niedługo po jego przyjeździe dochodzi do wypadku, niebezpiecznie przypominającego umyślne zabójstwo. Czy autor poczytnej książki naprawdę tak nieszczęśliwie spadł ze schodów, czy ktoś mu w tym pomógł? Żeby tego było mało, na barki miejscowych policjantów spada kolejna sprawa do rozwikłania- ktoś pozostawił przed jednym z domów półnagą, zakrwawioną kobietę... która mimo to żyje.
Podejście do skandynawskiej literatury- runda kolejna, tak mogłabym nazwać swoją decyzję odnośnie sięgnięcia po tę pozycję. I nie, nie należę do wrogów tamtejszych literackich klimatów, bynajmniej. Powód, dla którego na moim "czytelniczym koncie" znajduje się zaledwie kilka utworów tego rodzaju jest bardziej prozaiczny, zwyczajnie... jakoś nigdy nie mogłam na te książki trafić. Ale jak widać, do czasu. Czy Milczenie lodu to kolejny kryminał, który mnie do siebie "przyspawał"?
Rzekłabym, że nie do końca. Jak już wspomniałam na początku, Ari Thór przeprowadza się do małej miejscowości, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Daleko od cywilizacji, od ukochanej Kristin, z którą przecież pragnął stworzyć normalny, ciepły dom. Każdy większy opad śniegu może doprowadzić do odcięcia Siglufjordur od świata, zamknąć wszelkie drogi i dosłownie ukryć mieszkańców przed resztą świata. Miejscowi są do tego przyzwyczajeni, ale co z Thórem? Szybko jednak okazuje się, iż bohater będzie mieć o wiele ważniejsze powody do rozmyślań niż ilość śniegu za oknem. Milczenie lodu to dwie sprawy, prowadzone "obok siebie"- wypadku pisarza i zakrwawionej kobiety. I choć w pierwszej ze spraw wszystko wskazywało na nieszczęśliwy (i śmiertelny!) wypadek, to... cóż, spostrzegawcze oko Ariego wyłapało pewne nieścisłości.
Tuż obok spraw kryminalnych toczą się wydarzenia typowo obyczajowe. Ari Thór jako nowy członek małej społeczności musi nie tylko przyzwyczaić się do nowego miejsca zamieszkania i otaczających go ludzi, ale także do sposobu reagowania na pewne sytuacje. Bardzo ciężko wtopić się w tło, gdy każdy nieustannie przypomina o Twojej "obcości". Stąd też młody funkcjonariusz ma podwójny problem przy rozwiązywaniu mrocznych zagadek- mieszkańcy nie przepadają za "nowymi", mieszającymi się w ich sprawy, często sięgające wiele lat wstecz. A jak się okazuje, to sekrety sprzed lat mają ogromny wpływ na teraźniejszość... Jak przebić się przez pancerz niechęci i jednocześnie uzyskać odpowiedzi na tak wiele pytań? Dodatkowo Ari musi stawić czoła... własnym uczuciom. W dawnym miejscu zamieszkania pozostawił Kristin wierząc, iż po pierwszej złości na dziewczynę spłynie opamiętanie, jednak już po przeprowadzce poznaje Uglę, blisko związaną ze zmarłym w nie do końca jasnych okolicznościach pisarzem. Przyznam, że miłosne rozterki bohatera nieco mnie bawiły i ciekawa jestem, jak też rozwiąże ów problem w kolejnych tomach. Prawda jest taka, iż w Milczeniu lodu bardziej zainteresowała mnie strona obyczajowa, niż kryminalna. Czytało mi się dość opornie, sprawy wydawały się mało ciekawe, dopiero pod koniec nabierają tempa. Powodem tego może być także to, iż jest to tom pierwszy, więc autor poniekąd zobligowany jest do dokładnego opisania otoczenia głównego bohatera. Powiedzmy, że im dokładniej, tym lepiej dla nas, czytelników. Tutaj jednak tło obyczajowe trochę za bardzo przesłoniło bieg śledztw, a były przecież dwa, więc sama nasuwa się myśl- jakim cudem "nie obroniły swojego miejsca" w książce?
Podsumowując, pierwszą część nowej serii odebrałam pół na pół- ciekawie i wyczerpująco opisane tło, otoczenie, reakcje ludzi na nowo przybyłego. Sprawy kryminalne może już trochę mniej wciągające, ale sądzę, iż w kolejnych tomach będzie już inaczej. Zmierzycie się z Milczeniem lodu?
Syn
„Syn" to już czwarty tom cyklu spod pióra Lois Lowry. Autorka stworzyła pełen grozy, brutalny świat, w którym ludzie sami pozbawili się uczuć. Nie każdy jednak pragnie żyć w takiej rzeczywistości i niektórzy zrobią wszystko, by od niej uciec.
Klara miała zaledwie czternaście lat, gdy stała się rodzicielką. To mało zaszczytna, ale niezwykle potrzebna w społeczeństwie funkcja. Niczego nieświadoma, poprzez cięcie cesarskie, urodziła syna, z którym, wbrew obowiązującym zasadom, poczuła silną więź macierzyńską. Coś jednak poszło nie tak i przez jakieś przeoczenie zapomniano o Klarze. Nie zaczęła ponownie otrzymywać pigułek, które pozbawiają ludzi uczuć. Dziewczyna powoli zaczyna uświadamiać sobie jak przerażający i pusty jest świat w którym żyje. Staje się zdeterminowana. Zrobi wszystko by móc być z własnym synem.
Podczas lektury „Syna" powracamy do akcji z „Dawcy". Fabuły pokrywają się wzajemnie, uzupełniając o drobne szczegóły. Akcja niestrudzenie dąży do spotkania Klary z Jonaszem. Przy okazji poznajemy również dalsze losy ludzi z wioski, która stała się bezpiecznym sanktuarium dla kalekich, chorych i odrzuconych ze swoich społeczności. Obserwujemy przyszłość nie tylko Jonasza i Gabriela, ale także Kiry, jej dzieci i innych mieszkańców. Brakuje jednak obrazu tego co stało się w społecznościach, które opuścili bohaterowie, a szkoda, gdyż mogłoby to być niezwykle ciekawe.
Powieść jest porywająca. Chociaż trudno by tu było mówić o wartkiej akcji to jednak historia niezwykle wciąga. Została napisana lekkim piórem, jest mądra, pouczająca i pełna ciepła. Niejednokrotnie budzi grozę i protesty przeciwko niesprawiedliwości. W żadnym razie nie chciałabym znaleźć się w zamieszkanym przez bohaterów świecie, za to z przyjemnością spotkałabym ich samych.
Cykl Lois Lowry wywiera na czytelniku ogromne wrażenie. Wydaje się być niesamowity. Jestem pod ogromnym wrażeniem pomysłowości i niezwykłej wyobraźni Autorki. Nic dziwnego, że pisarka otrzymała tak wiele wyróżnień w dziedzinie literatury. W plastyczny sposób połączyła ze sobą dwa różne światy ukazując w jak odmienny sposób mogą żyć różni ludzie i że nie każdy musi godzić się na przydzielony mu los.
„Syna", tak jak i pozostałe książki spod pióra Lois Lowry, serdecznie wszystkim polecam. To niezwykła powieść, która daje wiele do myślenia, pozostaje w pamięci i zmienia spojrzenie na świat. To lektura, którą naprawdę warto przeczytać.
Pojazdy
Do tej pory podczas domowych porządków znajduję pozostałości po grze typu memory z dzieciństwa. Pojedyncze, zapomniane karty z prostymi grafikami owoców. W swoim czasie byłam mistrzem tego typu rozgrywek. Gdy podrosłam, a w codzienność wkroczyły komputery, znajdowałam internetowe wersje tejże formy ćwiczenia pamięci. Teraz bawię się podobnie w szczególnie długich kolejkach, dzięki aplikacji w telefonie. Niedawno jednak trafiła się możliwość powrotu do lat dziecięcych i „analogowej" wersji memory. W dodatku idealnie korespondującej z moimi zainteresowaniami.
Zasady tego rodzaju gier nie są trudne i zna je chyba każdy. Wystarczy wyjąć karty z pudełka i rozłożyć je przed sobą ilustracją do dołu. Do partii najlepiej usiąść w dwie do czterech osób. W każdej turze gracz może odkryć dwie karty. On i pozostali mają za zadanie je zapamiętać i w późniejszym etapie wskazać w swojej turze dwie identyczne. Wygrywa osoba, która zbierze ów par najwięcej.
Do tej pory spotykałam się z bardzo prostymi, wręcz infantylnymi ilustracjami do kart memory. Wydawnictwo Edipresse Książki poszło jednak o krok dalej i stworzyło serię sygnowaną osiągnięciami Beaty Pawlikowskiej oraz Jacka Boneckiego. Ta recenzja dotyczy zestawu drugiego z wymienionych i zatytułowana jest „Pojazdy".
Chociaż na pudełku wśród przykładowych kart znajdują się tylko pojazdy silnikowe, to wewnątrz znaleźć można również fotografie okrętów czy śmigłowca. Nie ma ich zbyt wiele, ale stanowiło to dla mnie niejakie zaskoczenie. Niemniej statek czy śmigłowiec, to przecież również forma pojazdu. Wszystkie kartoniki, a jest ich w pudełku 48 sztuk (24 pary), a właściwie ilustracje do ich stworzenia wykorzystane, zostały wykonane przez Jacka Boneckiego. Niemal wszystkie zdjęcia są dynamiczne, uchwycone w trakcie ruchu; z piaskiem bijącym spod kół albo w locie (to nie żart). To nie pozowane i oczywiste fotografie, a wyraźnie wyczekane i wypracowane ujęcia.
Każda ilustracja opatrzona jest podpisem, dając graczowi szansę na wykorzystanie jednej z dwóch strategii (tudzież opcji mieszanej) – zapamiętywania ilustracji lub nazw. Prawda jest taka, że próbowałam obu wersji i obie okazały się równie skomplikowane. Po pierwsze, zdjęcia, jako wykonane podczas rajdu na pustyni (w większości) są do siebie dość podobne – tumany piaskowego kurzu, podobnie oklejone pojazdy. Po drugie, nazwy także bywają zwodnicze – np. „quad rajdowy" i „quad Yamaha". To bardzo dobrze, bo czyni rozgrywkę ciekawą nie tylko dla dzieci, ale również dorosłych.
Skoro już o tym mowa, to memory „Pojazdy" mogą się okazać doskonałym sposobem na kompromis edukacyjno-rozrywkowym, a także na zarażenie pasją swoich dzieci. Drogie mamy i tatusiowie, jeżeli jesteście fanami rajdów samochodowych, powinno Was ucieszyć, że teraz już trzylatek – pod płaszczykiem zabawy – może rozpocząć naukę w tym zakresie i za niedługo rozróżniać Forda Raptora od Nissana pickupa. Jak dla mnie to fantastyczna wiadomość.
Memory „Pojazdy" mają właściwie wszystko, co powinna posiadać podobna gra – oryginalne i ciekawe zdjęcia, porządny walor edukacyjny i naprawdę solidne wykonanie. Kartoniki są sztywne, a fotografie wyraźne. Nawet faktura opakowania jest przyjemna, jakby stanowiąc zapowiedź jakości pozostałych elementów. W ramach bonusu właściciel gry może także, przy pomocy specjalnej aplikacji, obejrzeć inne fotografie Jacka Bonarskiego. Polecam!
Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir
"Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir" - ten tytuł na okładce może brzmieć dla niewtajemniczonych w skomplikowaną hierarchię literackich gatunków przerażająco, więc – chociaż zwykle tego nie robię – na początek małe wprowadzenie. Ten rodzaj kryminału i powieści detektywistycznej narodził się w XX wieku w połowie lat 20 w Stanach Zjednoczonych. Na skutek zubażania społeczeństwa, upadków kolejnych fortun, zwiększającego się bezrobocia oraz bezdomności, nieustających informacji o intrygach, przekrętach, korupcji, mafiach i temu podobnych, dotychczasowi literaccy detektywi musieli przejść przemianę, by dostosować się do nowego świata. Superbohaterowie, prawi bez względu na okoliczności ewoluowali w cyniczne i zmęczone życiem bestie, zyskując miano „rycerzy w przybrudzonych zbrojach". Z famme fatale u boku i mizoginią za pasem stawali do walki z najciemniejszymi przejawami okrucieństwa, nierzadko sami się ku niemu skłaniając. Nie bez znaczenia okazała się także naturalistyczna warstwa opisowa, która szczególnie upodobała sobie akcentowanie cielesności. Zwłaszcza, gdy chodziło o brutalne w tę cielesność ingerowanie.
Brzmi bezkompromisowo mrocznie? To dobrze, bo tak brzmieć miało i w takie założenia starali się wpisać twórcy antologii, na którą składają się cztery opowiadania. Wszystkie napisane przez mężczyzn: Roberta Ziębińskiego (autor opowiadania „Śpij, kochanie, śpij"), Juliusza Wojciechowicza (pomysłodawca i autor „Lany"), Marka Zychla („Ambisentencja") oraz Kornela Mikołajczyka („Chińska podróbka"). Dodatkowo zbiór wstępem opatrzył Mariusz Czubaj, przybliżając główne cechy charakterystyczne dla gatunku.
Opowiadań poza wpisaniem się w ten sam literacki nurt pozornie nic nie łączy. Różne miejsca, czasy, bohaterowie i sprawy; różne kobiety w łóżkach, podejście do świata i poziom brutalności. A jednak wszystkie cierpią na tę samą przypadłość – oryginalny pomysł, który ostatecznie okazuje się nie do końca wykorzystany. Niezależnie bowiem od tego, które opowiadanie podobało mi się najbardziej, a które najmniej, to bezwzględnie wszystkie wbijały mi nieprzyjemną szpilę sztampy wraz z wyjaśnieniem kreowanej na kartach zbioru intrygi.
Zrobił to autor „Śpij, kochanie, śpij", który pretekstem do poprowadzenia historii uczynił niepokojący zbieg okoliczności – piątkę zmarłych na zawał mężów na koncie, których śmierć nie dawała żonie żadnej formy zysku. Pomimo braku dowodów sprawa kobiety trafia do sądu (bo to przecież za dużo na przypadek, prawda?), a główny bohater stara się dowiedzieć prawdy – winna czy nie? Moim zdaniem pomysł naprawdę nietuzinkowy i, co więcej, w pewien sposób realny. Bo czy naprawdę ktoś z nas uwierzyłby, że strata pięciu partnerów w sile wieku w takich samych okolicznościach, to tylko kwestia brutalnego losu? Niestety, zakończenie – nagłe, przygnębiająco nieoryginalne i naciągane – zepsuło tę historię. Nie inaczej dzieje się w „Lanie", która rozgrywa się w fikcyjnym mieście istniejącym w innej rzeczywistości albo jakiejś formie bezczasu, w którym kolejni mieszkańcy zjawiają się nagle, powodując przy tym jego rozrost. Zagubieni pamiętają tylko o brutalnej stracie w „prawdziwym" świecie. Klimat tego opowiadania jest chyba najbardziej dopracowany, duszny i w stylu noir, jednak finał wciska na usta tylko jedno: „serio?". Podobna choroba kiepskiego zakończenia dotyczy „Ambisentencji" (to jest chyba najboleśniej kiczowate) opowiadającej o królowej blokowiska w alternatywnym, pełnym zagrożeń i swoistej magii świecie oraz w „Chińskiej podróbce", która przybliża historię detektywa badającego sprawę zabójstwa sobowtóra w świecie rodem z „Łowcy androidów".
Te potwornie nieprzemyślane zakończenia rekompensuje jednak w jakiś stopniu umiejętne kreowanie klimatu dla swoich opowieści przez wszystkich autorów. Każdy ze światów jest duszny, lepki od potu, zatęchły od przepełnionego biologicznym rozkładem i moralną degrengoladą powietrza, palący jak wątpliwej jakości wódka i gorący jak płynąca z nosa krew. Bohaterowie są mniej („Śpij, kochanie, śpij") lub bardziej („Lana"), ale jednak wulgarni, cyniczni i zmęczeni życiem. Brak poprawności politycznej i ugładzania treści ze względu na możliwą kontrowersję i przeciwdziałania gronu odbiorców, to spory plus. Gatunkowość wydaje się obroniona.
Opowiadania różnią się od siebie znacząco, jeżeli chodzi o styl pisania. To również ogromny atut, ponieważ czytelnik trafia do różnych wersji świata „zepsutego" nie tylko na poziomie samej historii i skrajności głównej postaci, ale również językowej dbałości lub jej metaforyzacji. Jeden z autorów chętniej sięga po porównania, inny celuje w styl bardziej informacyjny; jeden chętniej skupia się na krajobrazie, drugi odciska na nim piętno poprzez obserwację detali. Ciekawym dodatkiem są także stronice z komiksem, wizualnym przedstawieniem jednej ze scen z każdej historii. Najwyższa klasa rysunkowa.
Jeżeli chodzi o moje typy, to kolejność ułożenia opowiadań w tomie odpowiada wysokości moich ocen. Najwyższe noty otrzymuje „Lana", a najniższe „Chińska podróbka". „Ambisentencję", chociaż nie jest moją faworytką, chętnie poznałabym w „długim metrażu", z kolei „Śpij, kochanie, śpij" napisałabym od nowa, wykorzystując jeszcze raz ten sam punkt wyjścia. W ostatecznym rozrachunku antologia „Hardboiled" to mimo wszystko zbiór warty uwagi. Bezkompromisowo ociekający zepsuciem klimat tekstów rekompensuje znaczącą część niedociągnięć fabularnych. Nie można też odmówić autorom talentu i umiejętności władania piórem. Chętnie sięgnęłabym po innego tego typu zbiory. Może tym razem... kobiece?