Rezultaty wyszukiwania dla: Ana Ana
The Breaker #02
Doczekałam się! W sklepach dostępny jest już drugi tom komiksu „The Breaker”. Właściwie to można nabyć już trzeci, ale w moje ręce obydwie części trafiły jednocześnie. Zdążyłam się już porządnie stęsknić za głupkowatym, czarnym i nieco pikantnym humorem koreańskiego scenarzysty Geuk-Jin Jeon.
Do szkoły Shi-woon’a przybywa znajoma nauczyciela Chan-Woo Hana. Z jakiejś przyczyny postanowiła zatrudnić się na stanowisku pielęgniarki. Główny bohater w dalszym ciągu dręczony przez rówieśników, pod okiem swojego mistrza nieudolnie próbuje doskonalić swoje umiejętności. W końcu, zdesperowany, przyjmuje tajemniczą tabletkę, która ma za zadanie uczynić z niego prawdziwego wojownika lub, ze znacznie większym prawdopodobieństwem, po prostu go zabić.
Szczególną cechą „The Breakera” są zakończenia każdego z tomów. Na ostatnich stronach pojawiają się drastyczne, pełne akcji, trzymające w napięciu sceny, które się urywają w kulminacyjnym momencie, by w następnej części, zostać kompletnie zlekceważonymi. Jeżeli autorzy chcieli wywołać uczucie irytacji, to cóż – udało im się perfekcyjnie.
Akcja w mandze toczy się coraz bardziej wartko. Pojawia się morze nowych bohaterów, zamieszanych w różne sprawy Chan-Woo Hana – zarówno z teraźniejszości, jak i przeszłości. Shi-woon oczywiście dzielnie pakuje się we wszystkie możliwe kłopoty, z każdą stroną ubarwiając fabułę komiksu. Postacie należą do kanonu tych zdecydowanie ciekawszych – kryją w sobie wiele tajemnic, a kierujących nimi motywów zazwyczaj bardzo trudno się domyślić.
Kreska koreańskiego rysownika Park’a Jin-Hwan jest niezwykle dynamiczna. Wymyślił ciekawy sposób na prezentowanie walk – pełne ruchu rysunki wrzuca na strony tomu niczym kliszę filmową. W drugiej części „The Breakera” zabrakło mi jedynie tych kilku kolorowych ilustracji, na które czasami przyjemnie popatrzeć.
Nieprzewidywalność mangi jest jej zdecydowanym plusem. Historia skierowana jest raczej do starszego czytelnika – obfituje w zboczone podteksty, wulgarny, dosadny język oraz brutalne sceny przemocy. W tym tytule nie sposób znaleźć sielankowych, łagodnych scen i fruwających dookoła kwiatków. Nic nie jest również czarno-białe, za to wszędzie widnieją różnorodne odcienie szarości.
„The Breaker” to akcja z domieszką fantastyki. Komiks typowo męski i to właśnie mężczyźni są głównym jego targetem (choć przyznaję, że mnie samą historia również zaciekawiła). Manga jest ciekawa i wciągająca, tomik bardzo szybko się czyta, a na koniec pozostaje niedosyt i ochota na kolejną część. Polecam!
The Breaker #01
"The Breaker" to pierwsza od wielu lat manhwa, jaka ukazała się na polskim rynku. Co to takiego i dlaczego nie „manga"? Otóż „manhwa" to ogólny termin, którym określa się komiksy pochodzenia koreańskiego. Są to zbiory inspirowane przez klasyczne sztuki Azji (zwłaszcza chińską). Technicznie manhwy przypominają mangę, przez co często są z nimi utożsamiane. Istnieje jednak zasadnicza różnica. Czyta się je jak książkę – od lewej do prawej, a nie odwrotnie jak to jest w systemie japońskim (co akurat, żeby było zabawniej, w przypadku polskiego wydania „The Breakera" się nie zgadza).
Lee Shi-woon jest uczniem koreańskiego liceum. Bezustannie prześladuje go grupa rówieśników. Niejednokrotnie jest oskarżany o wdawanie się w bójki, mimo że tak naprawdę to on jest ofiarą. Pewnego dnia w szkole pojawia się nowy nauczyciel, który w dość znaczący sposób odbiega od przyjętych norm. To właśnie on mówi chłopakowi, żeby wziął się w garść i postawił się swoim prześladowcom. Lee zapewne zignorowałby jego słowa, gdyby nie to, że staje się świadkiem ulicznej bójki, w której okazuje się, że Chun-woon – na pozór zwyczajny nauczyciel angielskiego i rasowy kobieciarz, jest mistrzem sztuk walki. Od tej pory Lee zrobi wszystko, by stać się jego uczniem. Jest gotowy zaufać mu nawet na tyle, by zaryzykować własnym życiem.
Scenariusz pierwszego tomu jest prosty i niewymagający, pozostawia po sobie jednak kilka niewyjaśnionych zagadek. W komiksie jest sporo niewyszukanego humoru, niewybrednych żartów oraz bijatyk. Czytając odniosłam wrażenie, że to twórczość skierowana typowo do chłopców. Jestem przekonana, że wartkiej akcji, wielu scen walki, brutalnych momentów i innych tego typu atrakcji nie zabraknie również w kolejnych tomach.
Kreska „The Breakera" jest dość realistyczna. Pod względem graficznym nie mam tomikowi nic do zarzucenia. Rysownik wyolbrzymia dowcipy i konsternację bohaterów oraz wyraźnie przedstawia stan, w jakim najczęściej znajduje się Lee. To ciekawe zabiegi, a artysta używa ich w dobry sposób. Wydanie również jest ładne – pierwsze kilka stron w kolorze, obwoluta, na której znajduje się krótkie wprowadzenie oraz informacje o autorach. Z tyłu książeczki natomiast pojawiają się ciekawostki. Tłumaczenie i edycja tekstu w tym wypadku również przypadły mi do gustu.
„The Breaker" to prosta, ale wciągająca historia. Niewiele trzeba przy niej myśleć – została stworzona w celach czysto rozrywkowych i swoje zadanie spełnia. Przeczytać, zająć chwilę czasu, zapomnieć. Myślę, że to dobry sposób na chwilową nudę – tak samo genialny w swej prostocie, jak choćby filmy akcji czy gry komputerowe.
Szubienica o zmierzchu
„Szubienica o zmierzchu" - drugi tom cyklu „Łowca Czarownic" jest dostępny na rynku już od pewnego czasu. Pierwszą część przeczytałam wiedząc o autorze jedynie to, że pochodzi z Wielkiej Brytanii i porównuje się go do Stephena Kinga. Tym razem postanowiłam dowiedzieć się nieco więcej.
Zgodnie z informacjami podanymi na stronie www.williamhussey.co.uk Hussey pochodzi z rodziny cyrkowców, która osiedliła się w nadmorskiej miejscowości Skegness, kiedy mały William miał rok. Jako dziecko Hussey mieszkał w nawiedzonym domu, a latem, kiedy jego rodzice pracowali dłużej niż zwykle, chłopcem opiekowali się dziadkowie. To oni zabierali małego na długie spacery po okolicy i opowiadali historie pełne potworów... William studiował literaturę angielską, psychologię i prawo, ale prawnikiem nie został. Zaczął pisać, najpierw książki dla dorosłych, a potem zainspirowany przez swojego małego siostrzeńca, zaczął pisać książki dla młodzieży. Tak, cykl „Łowca Czarownic", ten pełnokrwisty horror, jest z założenia książką dla dzieci i nastolatków...
„Szubienica o zmierzchu" jest kontynuacją losów Jake'a Harkera, nastolatka obdarzonego magicznymi zdolnościami, odziedziczonymi po sławnym przodku. Chłopiec co prawda zniszczył Wrota Demonów i zapobiegł apokalipsie, ale z piekieł wymknął się Ojciec Demonów, Simon, przyjaciel Jake'a został uprowadzony, a jego ojciec ciężko ranny. Chłopiec i jego przyjaciele nie mogą już korzystać ze środków Instytutu dr Holmwooda, na szczęście Adam Harker wciąż ma kontakty i dłużników wśród istot mroku, którym przez wiele lat pomagał. To dzięki nim bohaterowie znajdują schronienie w Grymuarze, miejscu położonym na granicy światów ludzi i istot mroku. Jake gorączkowo poszukuje leku na ranę ojca, dodatkowo przyjaciele śledzą ruchy Ojca Demonów, który podróżuje po świecie pozostawiając w miejscach wizyt swój symbol trójzęba. Jak na złość staromoc opuściła młodego Harkera, a tylko dzięki niej Jake może zapobiec nadchodzącej zagładzie. By odzyskać swoją magię zdesperowany chłopak zgadza się na niebezpieczną podróż w przeszłość, w czasy Josiaha Hobarrona. Musi odnaleźć Wiedźmową Kulę, tajemniczy talizman pomagający kontrolować staromoc. Na jego drodze staną liczne przeszkody - oskarżenie o czary w tych czasach to praktycznie wyrok śmierci. W dodatku wielu ludzi bierze go za Josiaha, a ten miał licznych wrogów, w tym jednego, który może zakończyć misję Jake'a - niesławnego Generała Łowców Czarownic. Chłopaka czeka także spotkanie z rodziną przodka oraz z miłością jego życia - Eleanor. Czy uda mu się zdobyć talizman, uciec prześladowcom i wrócić do swoich czasów?
„Szubienica o zmierzchu" jest powieścią równie brutalną i krwawą, co pierwsza część trylogii. Mamy w niej wiedźmy, kanibali, zombie, proces o czary, tortury, wyrocznię, jadowite węże-ludojady i inne różnego rodzaju potwory. Jest atak sabatu powszechnego na instytut, powrót starych wrogów, nowi przyjaciele i tajemnice do rozwiązania. Powieść zyskuje też na stopniu skomplikowania - to co w pierwszym tomie naszkicowane było dość prosto, dzięki podróży głównego bohatera w czasie, zyskało drugie dno. Nic nie jest takie, jakim wydawało się na początku. Spojrzenie na świat Josiaha Hobarrona, przodka Jake'a nie dość, że niczego nie wyjaśnia, to stawia wiele nowych pytań, dając doskonałe przedpole trzeciej części trylogii. Myślę, że nie tylko ja z niecierpliwością czekam na ostatni tom, mając nadzieję dowiedzieć się wszystkiego. Kim naprawdę jest Jake? Kto zapoczątkował linię krwi, która latami pozwalała pieczętować Wrota Piekieł? Czy Jake spotka jeszcze Eleanor?
Książka jest niezwykle wciągająca, charakteryzuje się wartką akcją i malowniczością, znaną już z pierwszego tomu. Prawdziwą przyjemnością jest oglądanie tego plastycznego świata. Pisana przyjaznym, prostym językiem powieść sprzyja popuszczeniu wodzy fantazji i na pewno spodoba się szczególnie młodemu czytelnikowi. Jest także ciekawą propozycją dla wszystkich fanów Stephena Kinga i J. K. Rowling, bo właśnie prozę tych autorów przypomina najbardziej.
Morza szept
„-Istnieją rzeczy, na które nie można się napatrzeć do syta.”*
Gdy tracimy nagle kogoś bliskiego nie jesteśmy w stanie znieść bólu, który nas ogarnia. Wszystko, co nas otacza i jest nam dobrze znane, przypomina o tej ukochanej osobie. Obrazy, dźwięki, miejsca. Aby poradzić sobie z tym traumatycznym wydarzeniem potrzeba mnóstwo czasu, ale czasem to jednak za mało. Dopiero zmiana otoczenia pozwala na dojście do siebie i próbę dalszego życia. Nowe miejsce, nowi ludzie… czasem to może też być coś więcej niż to, po co przybyliśmy.
Elodie to siedemnastolatka, która bardzo, ale to bardzo boi się wody. Już sam prysznic to dla niej straszne przeżycie. Ale w chwili obecnej nie to jest jej najgorszym problemem - niedawno straciła ojca i nie bardzo może sobie z tym poradzić. Ostatecznie mama nastolatki decyduje, że wyśle ją do ciotecznej babci Grace. Niestety mieszka ona na wyspie Guernsey, która jest otoczona morzem. Czy pobyt w miejscu, który napawa ją strachem jest dobrym rozwiązaniem? Czy pomoże zapomnieć o tragedii i nauczy na nowo cieszyć się życiem? Na miejscu Elodie zaprzyjaźnia się z Ruby oraz jej chłopakiem. Poznaje również Cyrila, który z miejsca jest nią zainteresowany, ale to nie do niego wyrywa się jej serce, tylko do pewnego chłopaka, którego widywała w snach, a później wyłaniającego się z głębin oceanu. Kim jest ten tajemniczy chłopak i czy nagła śmierć jednej z dziewczyn z paczki Ruby ma coś wspólnego z jej przyjazdem?
Nota wydawcy mówi: „Upojna saga miłosna z zapierającym dech w piersi krajobrazem wybrzeża wyspy Guernsey w tle - wstęp do porywającej morskiej trylogii.” Czy rzeczywiście tak jest? Czy miałam szansę przeczytać coś naprawdę tak wspaniałego, czy może pozostało obejść mi się smakiem?
Patricia Schröder miała niewątpliwie dobry pomysł tworząc tę historię. Wyspa z tajemniczymi morskimi istotami, o których w ogóle dotąd nie czytałam - powieściopisarka ciekawi nowym pomysłem, nawet nieco uchyla rąbka tajemnicy co do nich i opisuje je po trochu. Niestety jest tego tak mało, że w sumie nie dowiedziałam się zbyt dużo o nich, a szkoda, bo ploksy, multiplikatory i inne magiczne stworzenia są niewątpliwym (i w sumie największym plusem) tej powieści. Choć przyznać muszę, że opisy samej wyspy wyszły autorce bardzo dobrze, potrafiły pobudzić wyobraźnię i choć trochę ujrzeć je jej oczyma. Oczywiście jest to trylogia miłosna, a więc nie mogło zabraknąć typowego trójkąta miłosnego tak znanego w tym gatunku. Szkoda, że w tym temacie autorka nic nie zmieniła, ale muszę jej przyznać, że miło śledzi się poczynania owej trójki, choć nieraz irytują. No, to by było na tyle temacie plusów tej publikacji.
Z minusami jest tu niestety trochę gorzej. Po pierwsze, dialogi, które były sztuczne i płytkie. Nie dało się odczuć tych - podobno buzujących - emocji między bohaterami. Częste powroty do jednego tematu nużyły i doprowadzały do konsternacji. No bo, nawet jeśli seria skierowana jest do nastoletniego czytelnika i tak uważam, że nie trzeba powtarzać X razy do oczywistych rzeczy, raz w zupełności wystarczy. Do tego język. Wydaje się, jakby autorka na siłę kreowała go na młodzieżowy. Nie wiem, może tłumacz sobie nie poradził, a może rzeczywiście tak została napisana. Zabrakło mi tu też lepszej kreacji bohaterów. Nie miałam zbyt dużej szansy ich poznania, bo oprócz ogólnego zarysu i kilku zachwytów nad ich wyglądem, dużo więcej się nie dowiedziałam. Co prawda mają tam jakieś tajemnice i fajnie, że autorka trzyma w niepewności, ale choć trochę mogłaby je ujawnić. Jak dla mnie, zbyt dużo niewiadomych, dostałam więcej pytań niż odpowiedzi, a zbytnio tego nie lubię.
Mimo że książka ma dużo niedociągnięć czytało mi się ją bardzo szybko i nawet przyjemnie. Historia sama w sobie jest bardzo interesująca i jeśli by tylko dopracowano jej mankamenty, śmiało mogłabym rzec, że jest to jedna z lepszych serii tego roku. Niestety w chwili obecnej mogę powiedzieć, że jest tylko dobra. Ciekawe magiczne istoty i piękne opisy krajobrazów nie wystarczą, by zachwycić. Trzeba czegoś o wiele więcej. Nie zżyłam się z bohaterami, nie stali mi się bliżsi, ale w jakimś stopniu z zaciekawieniem śledziłam ich poczynania. Mimo wszystko chętnie poznam dalsze losy bohaterów, ciekawi mnie, jak to wszystko się potoczy.
„Morza szept” nie wszystkim może się spodobać, ale wydaje się być dobrym pomysłem na letnią lekturę. Zwłaszcza gdy potrzeba czegoś lekkiego i nie zmuszającego do intensywnego myślenia. Fajna, choć niedopracowana historia, którą ratują wcześniej niespotykane morskie stworzenia. Ani nie namawiam, ani nie odradzam, to jedna z tych powieści, o których przeczytaniu zadecydować musicie sami.
*cytat pochodzi z „Morza szept” P. Schröder
Skazaniec. Na pohybel całemu światu
Więzienie we Wronkach już od dawna słynęło ze szczególnej surowości. Przez dziesiątki lat przewinęły się przez nie setki więźniów skazanych za wszelkie możliwe zbrodnie. Jednym z nich był tytułowy bohater pierwszego tomu najnowszej powieści Krzysztofa Spadło pod tytułem „Skazaniec".
Stefan to młody człowiek, który za dokonanie zbrodni zostaje skazany na dożywocie. Jego pobyt w więzieniu od samego początku nie jest łatwy, o czym może świadczyć już to, że już w czasie transportu został pobity przez eskortujących go funkcjonariuszy, a następnie zmuszony do klęczenia na placu apelowym aż do utraty przytomności. Na wyrozumiałość nie może liczyć także ze strony współwięźniów. W więzieniach, jak się szybko okazuje, nie brak uprzedzeń, a każdy dba tylko o swój byt. Mimo to można powiedzieć, że czasami udaje się nawiązać przyjaźnie. Stefan, nazywany też przez innych Ropuchem, poznaje kilku więźniów, z którymi razem stara się przetrwać czas spędzony za kratami. Razem z nimi próbuje też poradzić sobie z przeciwnościami losu i tęsknotą za wolnością oraz za tym, co tak naprawdę utracił, czyli rodziną i miłością swego życia.
Książka ta była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nie miałem wcześniej kontaktu z prozą pana Spadło, więc nie nastawiałem się ani na fantastyczną powieść, ani też na durne czytadło. Przewidywałem, że będzie to raczej coś przeciętnego. Ku mojemu zdziwieniu już od pierwszych stron zostałem wciągnięty w rzeczywistość wronieckiego więzienia sprzed prawie stu lat. Doskonale został przedstawiony świat, w jakim żyli ówcześni skazani. Wiele jest też opisów zwyczajów panujących w takich placówkach, czy też relacji panujących między więźniami a służbą więzienną. Nie zabrakło również bogatych przeżyć wewnętrznych głównego bohatera. Wszystko to opisane zostało barwnym, pełnym porównań, choć również bardzo przystępnym językiem. Jest to jednak jeden z elementów, co do którego mam mieszane uczucia. Oczywiście przystępności autorowi mogłoby pozazdrościć wielu innych współczesnych pisarzy. Problem polega na tym, że główny bohater, kiedy go poznajemy, jest analfabetą pochodzącym z tak zwanych nizin społecznych. W związku z tym niewielu czytelników spodziewałoby się po nim kwiecistych porównań
w stylu „Niebo ponad więziennym murem było jak żywcem wyjęte z obrazów Chełmońskiego". Biorąc pod uwagę, że powieść została napisana w narracji pierwszoosobowej jest to niewielkim, choć czasami drażniącym zgrzytem.
Kolejnym elementem, który zrobił na mnie pozytywne wrażenie było tło historyczne umieszczone w powieści. Autor zadbał o to, żeby akcja, która płynie dość szybko, nie sprawiała wrażenia, że cała historia wydarzyła się w przeciągu tygodnia czy miesiąca. Co więcej, dowiadujemy się również, jaki wpływ na życie więźniów mają wydarzenia na zewnątrz murów, a jak się okazuje jest on niemały i to pomimo ograniczonego dostępu do wiadomości. Wszystko, o czym wspomniałem wyżej, sprawia, że powieść czyta się bardzo dobrze, szybko, czasami wręcz z zapartym tchem.
Pierwszy tom „Skazańca" o podtytule „Na pohybel całemu światu" na pewno można określić jako bardzo dobry. Powieści tej nie brakuje niczego, co jest potrzebne, aby powiedzieć, że jest to dobra książka. Jedynym, co mogę zarzucić autorowi, jest właściwie wielka zbrodnia przeciwko czytelnikom, czyli to, że kazał czekać na dalszy ciąg. Dla niektórych jest to niewybaczalne. „Skazaniec" zasługuje z całą pewnością na 8 punktów w mojej 10 stopniowej skali. Pozostaje jedynie czekać na kontynuację.
Śmierciowisko
"One rosną za szybko, Dorotko – powiedział jej ojciec. – One się nami żywią – kośćmi naszych umarłych, naszymi rozsypującymi się domami, ubraniami, książkami. Naszymi opowieściami. Wszystkim tym, czym była nasza cywilizacja. I dlatego tak szybko rosną. Ale wiesz – ściszył głos do szeptu – boję się myśleć, co może zamieszkać w lesie wyrosłym na kościach człowieka".
Świat po nieznanej, lecz zabójczej Epidemii, jaka miała miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, w niczym nie przypomina tego, który znamy obecnie. Ludzie, zdziesiątkowani tajemniczym wirusem, starają się znaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości i zacząć wszystko od nowa. Nie jest to łatwe, ponieważ przyroda w zadziwiający sposób i w błyskawicznym tempie, odebrała człowiekowi to, co przez stulecia sobie przywłaszczył.
Mieszkańcy niewielkiej, położonej w głębi lasu, osady zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach. Główna bohaterka, dwudziestoletnia Dorota, dostrzega, że między zamordowanymi a nią istnieje ścisły związek. Każdemu z nich życzyła skrycie śmierci, a teraz wszystko wskazuje na to, że ktoś (lub coś) wysłuchał jej złorzeczeń. Ponadto, niemal za każdym razem to właśnie ona znajduje ich zwłoki. Czy jest to zwykły przypadek, czy może ma to związek z Człowiekiem ze Skraju Lasu, który od lat wieczorami obserwuje jej dom? A może... Nie, więcej nie zdradzę.
Trudno jest zakwalifikować „Śmierciowisko" do jednego, konkretnego gatunku. Rozpoczyna się jak dystopia, ukazująca postapokaliptyczną wizję świata, w której człowiek musi radzić sobie z siłą żywiołu, jakim jest dzika przyroda. Dość szybko przeradza się w opowieść grozy, wywołując gęsią skórkę już od pierwszych rozdziałów. Jednak mniej więcej w połowie książka przeobraża się w mroczną historię fantasy, w której motywy z podań, legend i starych baśni stapiają się w jedną całość. Taki misz-masz może być ryzykowny, zwłaszcza dla debiutującej pisarki i muszę przyznać, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy autorka przypadkiem nie przedobrzyła. Na szczęście, po krótkiej chwili zwątpienia, zauważyłam, że opowieść staje się jeszcze bardziej wciągająca, choć potoczyła się w zupełnie innym kierunku, niż można było się spodziewać na początku książki.
Anna Głomb stworzyła wciągającą historię, w której rzeczywistość przeplata się z baśniami. Nie zabrakło tu także elementów kultury czysto słowiańskiej, co bardzo mnie cieszy i stanowi dodatkowy atut książki. Opowieść jest niepokojąca, a napięcie wzrasta już od pierwszych stron i utrzymuje się aż do końca. Wprawdzie w międzyczasie dochodzi do pewnego załamania całej opowieści, jest to jednak chwilowe i nie powinno rzutować na odbiór powieści jako całości.
Autorce udało się to, co niewielu pisarzom jest dane – zaintrygowała mnie książką, której główna bohaterka wzbudza znacznie więcej antypatii niż życzliwych czy ciepłych uczuć. Dorota jest nie tylko arogancka, zarozumiała i przekonana o własnej wyjątkowości, ale także pozbawiona umiejętności nawiązywania naturalnych, bliskich relacji międzyludzkich. Zdaje się być niezdolna do prawdziwej miłości i przyjaźni, drażnią ją zarówno starcy, jak i dzieci; dziewczyna do nikogo nie żywi głębszych uczuć, nawet do swojej matki czy starszego sąsiada, który w pewnym stopniu zastępuje jej ojca i opiekuna. Dopiero ostatnie strony nieco wyjaśniają i nieco ocieplają ten wizerunek.
Reasumując, powieść Anny Głomb posiada wprawdzie pewne niedociągnięcia, niemniej jednak jest to bardzo udany debiut. Na bazie znanych motywów autorka stworzyła oryginalną historię wpisującą się w popularny ostatnio nurt powieści postapokaliptycznych. Jest to jednak zdecydowanie coś więcej niż jedynie kolejna wizja świata po kataklizmie, to także wciągająca opowieść fantasy, która z pewnością przypadnie do gustu wszystkim fanom gatunku.
Strzygonia. Dziedzictwo krwi
Nasi rodzimi pisarze fantasy często i chętnie sięgają po inspiracje do starosłowiańskich legend. Sławomir Mrągowski, autor „Strzygonii", posunął się jeszcze dalej i oprócz motywów zaczerpniętych z podania o Popielu i Piaście, wykorzystał historię zawartą w „Balladynie". Całość okrasił wieloma elementami fantastycznymi, tworząc świat opanowany przez strzygi, wiedźmy i czarowników służących pradawnym bóstwom.
Akcja powieści rozgrywa się w zamierzchłych czasach w okolicach Jeziora Gopło, gdzie liczne rody możnowładców toczą boje o władzę w Gnieźnie. Po śmierci Popiela (i to wcale nie zjedzonego przez myszy!) gród opanował Piastun i jego ludzie, choć nie wszyscy godzą się z tym faktem. Wojna wisi w powietrzu, a niepewne sojusze zmuszają możnych do knucia podstępnych intryg i zdrad. Dodatkowo na arenie politycznych potyczek pojawia się nowa, zacięta i okrutna zawodniczka – Balladyna, która dążąc po trupach do celu, ma zamiar stać się niezależną i silną władczynią. Jednocześnie, w pewnym oddaleniu od politycznych zagrywek, poznajemy Nyjana, syna lednickiego kapłana. Chłopak nie spełnia oczekiwań ojca, nie wykazuje żadnych magicznych zdolności, przez co staje się pogardzanym przez wszystkich popychadłem. Nieoczekiwanie odnajduje on niezwykłą, silną, drapieżną i okrutną sojuszniczkę, która łącząc z nim swój los, ratuje mu życie, ale i skazuje na nienawiść i niezrozumienie ludzi.
Mrągowski wprowadza nas w magiczny, lecz straszny świat mitologii słowiańskiej, za co niewątpliwie należy mu się ogromny plus. Pojawiające się w nim wodne nimfy czy elfy nie są eterycznymi, łagodnymi istotami, lecz drapieżnymi, spragnionymi krwi, bezlitosnymi zabójcami. Jedną z czołowych postaci jest tu Goplana, Pani Jeziora, o której można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, by była strażniczką praw natury i porządku świata. Jest okrutna, żądna władzy i pozbawiona skrupułów, a towarzyszący jej Skierka i Chochło z pewnością nie przypominają niewinnych chochlików. Zafascynował mnie świat nawii, dusz zmarłych błąkających się po ziemi oraz polujących na nie żerców i dosyć skomplikowany system zaświatów.
Książka została napisana w sposób bardzo nierówny. Niezły początek intryguje i wzbudza apetyt. Jednak szybko zaciekawienie ustępuje lekkiemu znudzeniu, gdy przez kolejne trzysta stron, czytelnik musi przedzierać się przez krwawe potyczki, polityczne gierki, nieco przypadkowe zdarzenia, które niewiele wprowadzają do fabuły, a jedynie wpływają na obszerność powieści. W pewnym momencie miałam wrażenie, że czytam niezbyt udany misz-masz „Starej baśni" i „Balladyny" i to szyty grubymi nićmi. Na szczęście mniej więcej od połowy pojawia się coraz więcej elementów fantastycznych, a akcja skupia się na tytułowym Strzygonii. Intryga staje się coraz bardziej wciągająca i lektura kolejnych rozdziałów sprawia prawdziwą przyjemność.
Autor wprowadza do książki całą plejadę interesujących i nietuzinkowych postaci, choć ich liczba sprawia, że w pewnym momencie można się nieco pogubić i relacjach, kto jest kim i po której stronie stoi. Jednak równie łatwo, jak Mrągowski wprowadza do akcji nowych bohaterów, z taką samą lekkością się ich pozbywa, więc mniej więcej w połowie książki obraz sytuacji jest już w miarę jasny i wyklarowany. Do minusów powieści muszę także doliczyć liczne archaizmy wplecione zarówno w język bohaterów, jak i narrację. Wprawdzie pomagają one budować specyficzny klimat, ale miejscami znacznie utrudniają pełne zrozumienie tekstu. Przypuszczam, że może to stanowić problem zwłaszcza dla nastoletnich czytelników. Brakowało mi także tłumaczeń lub odnośników do licznie występujących w pierwszych rozdziałach łacińskich cytatów i sentencji.
„Strzygonia. Dziedzictwo krwi" to pierwszy tom cyklu i choć nie pozbawiony wad, spodobał mi się na tyle, że z chęcią sięgnę po kolejne części tej serii. Powieść polecam przede wszystkich fanom klasycznego fantasy oraz miłośnikom słowiańskich legend i podań, z pewnością znajdziecie w niej coś dla siebie.
Mity Greków i Rzymian
Greckie mity leżą u podstaw całej kultury europejskiej i prawdopodobnie nie ma wśród nas osoby, która przynajmniej do pewnego stopnia nie miała z nimi kontaktu. Kto nie zna opowieści o gromowładnym Dzeusie, błyskotliwej Atenie czy bohaterskim Heraklesie? Znając podstawy, warto jednak poszerzyć swoją wiedzę i sięgnąć po bardziej szczegółowe opracowanie, takie jak Mity Greków i Rzymian Wandy Markowskiej.
Książka podzielona jest na dwie części, z których znacznie bardziej rozbudowana jest pierwsza, poświęcona mitologii greckiej. Poczynając od historii o początkach powstania świata, autorka kolejno przedstawia sylwetki bogów i herosów, opowiadając związane z nimi mity. Wiele z nich jest powszechnie znanych, któż bowiem nie słyszał o skutecznej, lecz okrutnej łowczyni Artemidzie, nieskończenie pięknej Afrodycie czy okrutnym, mającym w głowie tylko wojnę, Aresie. Jednak nawet ci, którzy znają greckie mity dosyć dobrze, mogą znaleźć tu coś nowego i świeżego, rzadko wspominanego, gdy pojawia się temat mitów. Są tu opowieści wzruszające, jak ta o Orfeuszu i Eurydyce, są i takie, będące przestrogą dla ludzi, by nie mieszali się w boskie sprawy, bądź nie uważali się za równych bogom. Nie zabrakło tragicznych historii Edypa i Antygony, Ikara i Dedala oraz wielu, wielu innych.
Druga część, skromniejsza objętościowo i dotycząca Rzymian, nie jest już tak porywająca. Zamiast przytoczenia mitów, autorka skupiła się na bardziej naukowym przedstawieniu wierzeń Rzymian, wpływu Etrusków, Greków i krajów Wschodu na kulturę i system religijny dawnego Rzymu. Podania również się pojawiają, ale w skromnej liczbie czterech sztuk, natomiast przybliżenie postaci bóstw nie jest już tak zajmujące, jak w przypadku panteonu greckiego.
Opracowanie autorstwa Wandy Markowskiej to czwarta pozycja poświęcona mitologii greckiej, jaką miałam przyjemność poznać. Uważam, że swobodnie może konkurować z tą przygotowaną przez Jana Parandowskiego, w niczym jej bowiem nie ustępuje, jest też przystępniejsza od (swoją drogą doskonałej merytorycznie) pracy Zygmunta Kubiaka i lepsza od Mitologii greckiej dla dorosłych Stanisława Stabryły. Autorka posługuje się plastycznym, miejscami tylko lekko archaicznym językiem, który sprawia, że lektura mitów przypomina śledzenie powieści przygodowej, wciąga i z pewnością przykuje uwagę zarówno starszego, jak i młodego czytelnika.
Gorąco zachęcam do sięgnięcia po Mity Greków i Rzymian, by poznać opowieści, które stanowią podstawę kultury europejskiej i są tak mocno wplecione w nasz codzienny język. Warto sięgnąć do oryginału, by przekonać się, że tak szeroko wykorzystywane motywy w popkulturze są zniekształcone i przekłamane, a przecież mają w sobie to „coś”, co nadal przyciąga tłumy.
Punkt wyjścia
Stereotypowy horror atakuje nas rozlewem krwi w nielogicznie dużych ilościach i wychodzącymi z ziemi gnijącymi zwłokami. Zwykle jest to bardziej śmieszne niż straszne. Tak naprawdę jednak dobry horror może nas postraszyć czymś, co teoretycznie może spotkać każdego z nas i na co nie mielibyśmy wpływu.
Właśnie coś takiego serwuje nam Dawid Kain.
Początkowo poznajemy dwóch bohaterów opowieści – Damiana i Rafała. Pierwszy z nich przechodzi silną depresję związaną z niemocą twórczą. Nie wychodzi z domu, rzuca wymarzone studia i co najgorsze nie potrafi sklecić dwóch sensownych zdań, a wszystko to bardzo przeżywa w głębi duszy. Drugi chłopak jest zupełnie inny. Jego życie toczy się od imprezy do imprezy i od jednej bójki do drugiej. Jednak również jemu czegoś brakuje.
Wszystko zmienia się, gdy Damian udaje się do znalezionego przez kolegę ze szkolnej ławki uzdrowiciela – człowieka, który potrafi uleczyć każdą chorobę i zamienia ją na historię. To właśnie w jego chacie chłopak przechodzi diametralną przemianę i staje się Rafałem. Tak, okazuje się, że Damian i Rafał to właściwie jedna osoba, tylko ukazana w różnych przedziałach czasowych. I choć pozornie chłopak pozbył się depresji, to nadal niczego nie napisał. Czy zatem przejdzie kolejną przemianę? I czy wyjdzie mu ona na dobre?
Historia opisana przez Kaina zapowiadała się całkiem ciekawie. Z okładki reklamuje się jako horror metafizyczny. I rzeczywiście jest to horror. Problem jednak w tym, że wspomniana metafizyka strasznie spowalnia akcję. A to w horrorze jest niedopuszczalne. Zwłaszcza kiedy sprawia, że tu i ówdzie pojawiają się tak zwane dłużyzny.
Plus należy się za stylizacje językowe. Z jednej strony mamy tutaj niemal poetycki język, jakim posługuje się Damian. Z drugiej strony slangowy język Rafała. Spodobała mi się ta różnorodność. Zwłaszcza że pokazuje to, jak człowiek zmienia się nie tylko psychicznie.
Podobały mi się również opisy. Bywają one dość szczegółowe i brutalne, ale to tylko pozwala się wczuć w klimat historii i pokazuje wielką przemianę, jaką przechodzi bohater.
Podsumowując, książka jest dobra, ale tylko dobra. Dobry jest zwłaszcza pomysł. Gorzej natomiast z wykonaniem, bo jak już wspomniałem, w horrorze nastrój nie może być długo budowany. Powieść polecam osobom, które mają ochotę czasem zastanowić się nad lekturą. Na 10 punktów mogę przyznać 6.
Reguła Dziewiątek
Czy to bohaterowie zwariowali, czy otaczający ich świat jest szalony? Magia nie istnieje, to fakt... no cóż... przynajmniej nie w tej rzeczywistości. Jednak według reguły dziewiątek Alexander Rahl jest jedyną osobą mogącą otworzyć przejście pomiędzy światami, by umożliwić terrorystom przeniesienie przez bramę broni, dzięki której podbiją tamten drugi, nie mieszczący się w granicach ludzkiej logiki i pojmowania, wymiar.
Fani fantastyki dobrze znają sagę Terrego Goodkinda zatytułowaną „Miecz prawdy". „Reguła dziewiątek" nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń dziejących się po rozdzieleniu świata magicznego od tego zwykłego, w którym rozwijała się technika. Alex jest niemagicznym potomkiem rodu Rahlów. Utrzymuje się z malowania obrazów. Pewnego dnia spotyka dziwną i niesamowitą kobietę, Jax Amnell, którą ratuje przed pędzącą ciężarówką. Okazuje się, że dziewczyna przybyła z innego świata, by uchronić oba miejsca przed złym i okrutnym Radellem Cainem. Od tej pory losy bohaterów splatają się nierozłącznie.
Postacie stworzone przez Terry'ego Goodkinda niewiele się różnią od tych, które były bohaterami cyklu „Miecz prawdy". Alexander to idealna kopia Richarda, a Jax od Kahlan różni się jedynie kolorem włosów. Pytanie tylko czy to dobrze czy źle? Jak dla mnie rewelacyjnie, ponieważ tamtych bohaterów szczerze kochałam. Dla osób sięgających najpierw po „Regułę dziewiątek", nie będzie to miało specjalnego znaczenia, aczkolwiek jestem pewna, że fani, którzy spodziewali się czegoś nowego, podniosą głośny protest. Kolejnym, ostatnim już podobieństwem jest to, że matka Alexandra została uwięziona w szpitalu psychiatrycznym, a chłopak mieszka wraz z Benem (który jest wierną kopią czarodzieja Zeda).
Fabuła rozgrywa się w rzeczywistym świecie przy udziale pistoletów, paralizatorów, samochodów i wybuchów bombowych. Akcja jest wartka i dobrze przemyślana – rodem z książki sensacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Do morderstw dołączmy twardą i niezachwianą postawę Alexa oraz wątek romantyczny i odrobinę ciętego humoru (np. gdy Jax nie mogła się nadziwić, dlaczego ludzie sprzedają w sklepach dziurawe spodnie), a otrzymamy mieszankę wybuchową i fantastyczną książkę roku. Może podchodzę do tego subiektywnie, ale jak zwykle, dziełem tego autora jestem zwyczajnie oczarowana. Goodkind wie, jak przemówić do czytelnika, by słowa go porwały i zapadły głęboko w serce i pamięć.
Książka została wydana w twardej oprawie z obwolutą. Jest porządnie szyta i wygląda rewelacyjnie. Zarówno korekta jak i tłumaczenie są również bardzo dobre. Dodatkowo na oficjalnym kanale Youtube Terrego Goodkinda znaleźć można sześciominutowy film oparty na fragmencie powieści (choć aktor grający Alexa nie przypadł mi do gustu). Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach zarówno przez samego autora jak i polskie wydawnictwo. Do tego, tak jak lubię, mimo że zaplanowane są kolejne części, książka ma wyraźnie zarysowane zakończenie, które jednak pozostawia przyszłość domysłom czytelników. Jest to bardzo sprytna sztuczka, która nie drażni fanów, a jednocześnie daje możliwości dalszego rozwoju akcji. Autor już niejednokrotnie udowodnił jak sprawnie potrafi ją zastosować.
Moja ocena „Reguły dziewiątek" jest daleka od obiektywizmu. Rzeczywistość stworzona przez pisarza jest moim zdaniem genialna, a ja jestem nią zachwycona w każdym calu. Tak jak kocham „Pierwsze prawo magii", tak i ta książka zajmuje miejsce na półce moich ulubionych pozycji. Przygoda, akcja, rewelacyjni bohaterowie – tacy z prawdziwym charakterem, a nie „praworządne elfy z Warhammera". Dla mnie jest to lektura obowiązkowa, więc gorąco ją polecam.