Rezultaty wyszukiwania dla: Przygodowa
Enigmatis: Mgły Ravenwood
Artifex Mundi prze do przodu, wydając wiele nowych tytułów, promując się na targach komputerowych, czy zaprzęgając graczy do beta-testów. Niestety, oryginalnych produkcji uświadczymy dość rzadko, bo studio stawia raczej na kontynuacje. Przedstawicielem takiej kategorii jest właśnie gra „Enigmatis 2: The Mists of Ravenwood", czyli druga część „Enigmatis: The Ghost of Maple Creek".
Nie graliście? Nie ma problemu, bo fabułę, a w szczególności zakończenie jej poprzedniczki poznajemy stopniowo z wypowiedzi głównej bohaterki. Z panią detektyw spotykamy się ponownie na leśnej drodze, gdy znajduje porzuconą przyczepę kempingową, zaraz obok bramy do parku krajobrazowego Ravenwood. Wewnątrz campera odnajduje małą dziewczynkę, którą zaraz potem porywa wielki tajemniczy kruk, a trop prowadzi do parku. Porzuciwszy własne plany, wyrusza na poszukiwania Becky i jej rodziców.
Historia w „The Mists of Ravenwood" jest jeszcze bardziej mroczna i tajemnicza od „The Ghost of Maple Creek", ale także zawiera więcej elementów fantastycznych. Cały park krajobrazowy ulega przemianom na naszych oczach i warto obserwować te zmiany, gdyż wszystko jest przemyślane i nic tu nie dzieje się przypadkiem. Sama fabuła pełna jest sekretów i zwrotów akcji, przez co podczas rozgrywki nie ma miejsca na nudę. Chętnie poznajemy to, co przygotowali dla nas twórcy, z ciekawością, czym zaskoczą nas za rogiem. Liczne powiązania z poprzednią grą nie wymuszają wprawdzie jej znajomości, ale byłaby ona mile widziana, by w pełni cieszyć się przygodą.
„Enigmatis" to seria przygodówek typu HOPA – Hidden Object Puzzle Adventure, w stylu "The Secret of Monkey Island". Prowadzeni przez twórców po określonej ścieżce, musimy rozwiązywać łamigłówki, odnajdywać przydatne przedmioty i umieć je użyć lub połączyć ze sobą. Tytuł ten nie jest zbyt wymagający. Chociaż mini-gry w większości przypadków nie powtarzają wyzwań z innych produkcji Artifex Mundi, warto rozpocząć grę na najwyższym poziomie trudności. Tym sposobem wydłużymy sobie trochę tę niedługą, bo kilkugodzinną rozrywkę.
Grafika jak zawsze stoi na wysokim poziomie, ale to już bardziej kwestia używanego przez studio silnika graficznego. Nowością są elementy tła, które w czasie rzeczywistym ulegają zmianom i możemy je klikać, zdobywając achievementy. Do ruchów postaci z cut-scenek i animacji nadal można mieć pewne zastrzeżenia, ale aż tak bardzo to nie przeszkadza. Również muzyka nie uległa zmianom, nadal towarzyszy rozgrywce tak subtelnie, że nawet jej nie zauważamy. Warto także wspomnieć, że gra nie posiada polskiej wersji językowej.
Jeśli znacie jakieś inne tytuły od Artifex Mundi, niczym nowym nie zostaniecie zaskoczeni – to kolejna produkcja, wykorzystująca znaną już oprawę graficzną i dźwiękową, zestaw łamigłówek i obszary z szukaniem obiektów. Widać, że studio chce, aby każda gra była lepsza, a rozgrywka bardziej urozmaicona. Udało im się osiągnąć cel, a na szczególną pochwałę zasługuje intrygująca fabuła z mnóstwem sekretów. Chociaż nie jest to rozrywka na kilkanaście godzin, to te kilka, które spędzimy nad „Enigmatis 2: The Mists of Ravenwood" będą w pełni satysfakcjonujące.
Enigmatis: Duchy Maple Creek
Artifex Mundi to polskie studio zajmujące się produkcją gier komputerowych. Jako swoją specjalizację wybrali gatunek tzw. point-and-click, czyli przygodówek w stylu znanych „Monkey Island" czy „Art of Murder: Sztuka zbrodni". Niedawno miałam przyjemność zagrać w ich najnowszą grę „Nightmares from the Deep: The Cursed Heart". Okazała się być niesamowicie wciągająca i jak najbardziej zasługuje na uwagę szerszej publiczności. Tym razem cofam się do wcześniejszych produkcji studia, sprawdzając jaką drogę przeszli autorzy świetnej gry o piracie Remingtonie.
W „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek" wcielamy się w panią detektyw, która w małym, odizolowanym od świata miasteczku rozwiązuje zagadkę zaginięcia pewnej dziewczyny. Jednocześnie bohaterka zmaga się z amnezją dotyczącą wcześniejszych wydarzeń, których skutki widać wszędzie wokół. Szybko zorientujemy się, że obecne zdarzenia już niegdyś miały miejsce w Maple Creek – ktoś porywał młode kobiety i wszystko wskazuje na to, że uderzył ponownie. Zaczyna się wyścig z czasem, w którym zagrożone będzie nie tylko życie porwanej, ale również nasze.
„Enigmatis..." to gra przesycona mrocznym, ciężkim klimatem. Czujemy na sobie presję jak najszybszego rozwikłania zagadki, a tajemnice zamiast ubywać, mnożą się. Chociaż na głównego podejrzanego natkniemy się już na początku, nie psuje to dalszych dociekań. Ciekawym narzędziem, którego będziemy często używać w ramach postępów nad śledztwem jest tzw. evidence wall, czyli miejsce, w którym będą znajdowały się wszystkie dowody, jakie znajdziemy. Grupując zdjęcia, wycinki i inne fakty w różne kategorie dostaniemy wskazówki, a pani detektyw zapisze kolejne strony w swoim dzienniku.
W tego typu grach najczęściej jesteśmy prowadzeni za rękę przez twórców, którzy udostępniają nam nowe lokacje, czy przedmioty tylko, gdy wykonamy poprzedzające zadanie. Szczególnie widać to przy grach z szukaniem przedmiotów. Z jednego takiego obszaru będziemy korzystać parę razy, a często już za pierwszym uda nam się wypatrzeć coś, co nam się na pewno przyda w przyszłości. Jest to nieco irytujące, szczególnie w późniejszym etapie rozgrywki, gdy takich miejsc jest wiele i aby ruszyć do przodu, musimy znaleźć zreaktywowaną grę. W przeciwieństwie do „Nightmares from the Deep" tutaj nie mamy do dyspozycji mini-gry, która byłaby alternatywą do znajdywania przedmiotów. Jesteśmy zdani tylko na siebie, bądź na podpowiedzi, których używanie jest jednak ograniczone czasowo. Oczywiście możemy klikać gdzie popadnie, licząc na to, że w końcu odnajdziemy pożądany obiekt, ale nie ma w tym nic satysfakcjonującego.
Sporym utrudnieniem dotyczącym głównie obszarów z szukaniem przedmiotów jest fakt, że gra nie została spolszczona. Już w „Nightmares from the Deep" niektóre polskie nazwy przedmiotów musiałam sprawdzać w Internecie, a co dopiero angielskie. Jednakże dla chcącego nic trudnego – trudniejsze wyrazy można znaleźć w słowniku, a przy okazji nauczyć się paru nowych słówek. W razie niepowodzenia zawsze pozostają podpowiedzi.
Oprawa wizualna i dźwiękowa także stoją tutaj na bardzo wysokim poziomie. Dalsze elementy krajobrazu, jak i szczegóły przedmiotów zostały odwzorowane bardzo dokładnie i sprawiają wrażenie fotografii przerobionych na grafikę. Wszystko to wygląda bardzo realistycznie, a zarazem mrocznie, tworząc niezapomniany klimat. Przez całe śledztwo towarzyszy nam nastrojowa muzyka, która stanowi dla osoby grającej dobry akompaniament przy wykonywaniu zadań. Jednakże dla osób postronnych te kilka melodii, które rozbrzmiewają bez końca będzie prawdziwym utrapieniem. Twórcy mogli postarać się o większe urozmaicenie dźwięków.
Jako poprzednik świetnego „Nightmares from the Deep", „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek" jest bardzo podobne graficznie i muzycznie. Również mamy tu zróżnicowane mini-gry, złożone ścieżki, interesującą fabułę i zwroty akcji. Mroczny klimat wciąga, a rozgrywka nie nudzi, a wręcz nie pozwala się oderwać. Jeśli pewnie czujecie się w języku angielskim i nie boicie słowników, odważcie się sięgnąć po tę grę, a na pewno przypadnie wam do gustu.
Small World
Pudełko
Po zakupie gry otrzymujemy dość duże i ciężkie pudełko. Wewnątrz pudełka dostajemy:
dwie dwustronne plansze, to na której gramy zależy od liczby graczy biorących udział w rozgrywce,instrukcję w języku angielskim,sześć kart pomocy, na których jest opis poszczególnych elementów gry (w języku angielskim),kostkę posiłków, żetony, znacznik rudy.
W środku pudełka znajdują się przegródki, w których umieszczone są wszystkie elementy. Żetony ras znajdują się dodatkowo w osobnym, zamykanym pudełku. To dodatkowe pudełko jest bardzo fajne, ponieważ dosyć drobne żetony nie mieszają się i jest do nich nienajgorszy dostęp. Niestety brakuje naklejek z wizerunkami ras na jego pokrywce, co powoduje dosyć długie szukanie poszczególnych żetonów. Przegródki w głównym pudełku nie są już takie fajne. Gdy zaczynałem pisać recenzje, to otworzyłem pudełko z grą w celu przypomnienia sobie wszystkich jej elementów. To co zobaczyłem w środku postawiło mi wszystkie włosy na głowie. Elementy powypadały z przegródek i wymieszały się ze sobą. Sporo czasu zajęło mi ponowne uporządkowanie gry. W tym momencie przypomniały mi się słowa mojego brata, który kiedyś po podobnej sytuacji stwierdził:
„Wyrzuć w końcu ten plastik i zapakuj żetony w struny*".
W końcu będę musiał tak zrobić.
Elementy gry
Plansze wykonane jako mapy. Występuje na nich bardzo duża liczba kolorów, podzielone są na regiony, z bardzo realistycznymi obrazkami. Wykonanie kilku plansz było bardzo dobrym pomysłem, ponieważ nie występuje zjawisko zakrywania planszy, lub nie wykorzystywania jej w całości.Żetony monet. Występują w czterech nominałach. Mają ten sam rewers. Więc po wysypaniu ich na stół gracze są zmuszeni, do ich odwracania. Ten wspólny rewers ma utrudnić innym graczom dowiedzenie się ile przeciwnik ma punktów. Jednak o wiele lepszym pomysłem byłby nadruk cyfr na obu stronach, a ukrywanie ilości monet poprzez trzymanie ich na stosie.Żetony ras. Rasy aktywne są wykonane z dbałością o detal. Postacie są „wiarygodne", odpowiadają wyobrażeniom o poszczególnych rasach. Niestety dosyć niewyraźna jest druga strona żetonów, na której znajdują się wizerunki rasy wymierającej.Pozostałe żetony są wykonane w ciekawych kształtach, kolorowe, bardzo ciekawe.
Niezbyt wyraźne wykonanie żetonów ras wymierających zmuszają graczy do pilnego przyglądania się im. Gracze co rundę „skanują" planszę, żeby odnaleźć żetony, które do nich należą. To skanowanie bardzo utrudnia rozgrywkę i zmniejsza płynność gry.
Instrukcja
Jest napisana dosyć przystępnym językiem. Pomimo to niektóre fragmenty trzeba przeczytać kilka razy. Występują też pewne nieścisłości, które zmusiły mnie do obejrzenia rozgrywki na youtubie.
Niestety jako Polacy dostajemy instrukcję w postaci czarnobiałego wydruku. Jest to w żadnym stopniu nie zadawalające, ponieważ nie można na niej odróżnić elementów gry, ponieważ występuje w niej bardzo wiele ilustracji. Na szczęście na stronie rebel.pl znajduje się jej kolorowa wersja, którą można wydrukować we własnym zakresie, co bardzo polecam, ponieważ bez tego nie wyobrażam sobie zapoznania się z grą.
Rozgrywka
Zasady gry są bardzo proste. Rozgrywka wymaga od graczy wiele sprytu. Na początku wybieramy swoją rasę i w zależności od niej podbijamy tereny na planszy. Do podbicia danego terenu wykorzystujemy zasadę „+2" – aby zająć dany teren należy położyć na nim tyle żetonów, ile już na nim jest +2. Jeżeli na planszy występują góry, na których znajduje się jedna wroga jednostka, to potrzebujemy 4 żetony, ponieważ góry stanowią swoiste umocnienie. Więcej żetonów musimy użyć również w miejscach, w których występuje obozowisko, siedlisko, itp. Po zakończeniu ekspansji możemy zebrać nadmierne żetony ras i rozdysponować je według własnego uznania. Gdy zakończymy turę, to liczymy zdobyte punkty i otrzymujemy monety przyznawane za każdy posiadany teren, oraz bonusowe za specjalne dodatki wynikające z naszej rasy i specjalnej umiejętności. System gry jest bardzo prosty i załapie go bardzo szybko nawet początkujący gracz.
Nietypowym pomysłem jest możliwość wymarcia cywilizacji, którą gracz pozostawia na pastwę losu i możliwość wyboru nowej. Gracz aby to uczynić musi poświęcić kolejkę, ale może zacząć grę nową cywilizacją dodatkowo czerpiąc korzyści z upadłej.
Gra na początku jest bardzo fajna. Gracze dopiero uczą się czym charakteryzują się poszczególne rasy. Później w grę wdziera się schematyczność. Robimy to samo w kółko. Gra staje się monotonna i nudna. Jest to bardzo fajna gra dla początkujących graczy i na początek dłuższej rozgrywki.
W Small World prawie nie występuje element losowości. Prawie, ponieważ gracz pod koniec tury może rzucić kostką i za jej pomocą wezwać posiłki. Dzięki rzutowi może przybyć nam do trzech jednostek, które wykorzystujemy do podbicia terenu. Gdy wypadnie pusta ścianka żadne jednostki nie dochodzą i atak kończy się niepowodzeniem.
Rozgrywka trwa od 8 do 10 rund – w zależności od ilości graczy (mniej graczy to więcej rund). Na rozgrywkę należy zarezerwować półtorej godziny, szczególnie, jeśli są wśród nas osoby zasiadające do Small World po raz pierwszy. Wytłumaczenie i zrozumienie zasad zajmuje trochę czasu (później dla wszystkich powinny okazać się zdumiewająco jasne i klarowne), zdarzają się też przestoje, aby sprawdzić po raz kolejny cechy danej rasy lub specjalnej zdolności.
Podsumowując
Oceniam grę pozytywnie. Pomimo problemów z wizerunkiem ras wymierających. Pozytywna jest różnorodność ras, sposób ekspansji, możliwość manipulacji przeciwnikiem. Jednak, gdy ktoś bardzo lubi szybką rozgrywkę, to nie polecam tej gry dla pięciu graczy, ponieważ wiele czasu zajmuje ruch innych i obmyślanie dalszej strategii.
Jest to bardzo dobra gra dla osób zaczynających swoją przygodę z planszówkami.
----------
* - woreczki strunowe
Na sygnale
Swoista moda na wszystko, co związane jest z tematyką medycyny nie mija. Co więcej, rozwija się i nic nie wskazuje na to, aby miała się nam szybko znudzić. Powieści medyczne, seriale, gry komputerowe... Do tego zacnego grona dołączają również gry karciane, a konkretnie wydana przez Wydawnictwo Kuźnia Gier planszowo-karciana gra o wdzięcznym tytule „Na sygnale".
Z polską służbą zdrowia każdy z nas zapewne miał styczność. Jaka ona jest, każdy wie i ma już wyrobione o niej swoje zdanie. Jednak co byśmy zrobili otrzymując posadę dyrektora szpitala? Co byśmy zmienili?
W "Na sygnale" gracz wciela się w pazernego i żądnego jak największej ilości potencjalnych chorych ordynatora, dla którego każdy zdobyty pacjent to kolejny punkt niezbędny do uzyskania kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. I tu moi drodzy okazuje się, że realia naszej polskiej służby zdrowia doczekały się nawet odzwierciedlenia ich w grze karcianej. Ale o tym za chwilę.
Pierwszą rzeczą, jaką widzimy po dokonaniu zakupu jest oczywiście pudełko, które dla bardzo zaangażowanego J użytkownika może okazać się zbyt słabej jakości, co niestety jest dużym minusem dla karcianki mogącej uchodzić za częstego towarzysza podróży. Po kilku rozgrywkach cienki kartonik, z którego wykonane jest opakowanie, nie wygląda już estetycznie.
W opakowaniu znajdziemy osiem pionków w czterech różnych kolorach, planszę, kostkę, żetony i oczywiście karty w liczbie 54, mające wystarczyć 2-4 graczom na około półgodzinną zabawę, co oznacza, że dla lubiących rozgrywać szybkie partyjki czas jednej rundy powinien być zaletą.
Czarno-biała plansza uwagę przyciąga: na plus - oprawą graficzną, na minus - jakością wykonania. Cienki papier, z którego została wykonana, szybko się gniecie i nie jest stabilny. Za każdym razem trzeba użyć kilku ciężkich przedmiotów, aby wyprostować planszę. Dobrym pomysłem może być przyklejenie jej dwustronną taśmą do papieru o większej gramaturze.
Żetony (chyba jedyne elementy wykonane z twardego kartonu) również jakością wykonania nie grzeszą. Symbole na nich są krzywo wydrukowane (niecentralnie).
Zaletą gry są z pewnością karty z bardzo udanymi humorystycznie rysunkami autorstwa Marcina 'Elwis' Gręźlikowskiego. W komiksowym stylu, z nutą erotyzmu, potrafią rozweselić każdą rozgrywkę. Z doskonałym skutkiem parodiują sytuacje w polskiej służbie zdrowia.
Teraz parę słów o mechanice. Podobnie jak we wcześniejszej grze tego samego wydawcy - Wiochmen Rejser, zasady są proste i łatwe do zapamiętania. Można je przyswoić w dosłownie 5 minut. Widać autorzy postawili na przyjemną rozgrywkę i dużą grywalność.
Przebieg gry dzieli się na trzy kolejne fazy: Planowania, Pogotowia i Miasta. W pierwszej gracze licytują punktami akcji, aby przejąć kontrolę nad karawanem, który zabiera chorych pacjentów z ulic miasta. W drugiej wymieniamy nasze pozostałe punkty akcji na ilość ruchów karetką pogotowia. Zbieramy jak największą ilość chorych pacjentów, kupujemy nowe karty aby utrudnić grę przeciwnikom. W ostatniej fazie lekko chorzy pacjenci zostają ciężko chorymi, ciężko chorzy umierają, a my pozbywamy się kart i losujemy nowych pacjentów. I tak w kółko. Prosto i szybko.
Podsumowując stosunkowo niewysoka cena oraz nieskomplikowane i jasne zasady sprawią, że być może wielu z was sięgnie (chyba, że już to zrobiliście) po tę karciankę, ale trzeba uczciwie przyznać, że bardziej wymagający gracze po kilku rundach uznają, że gra zrobiła się zbyt nudna i przewidywalna. Fani Wiochem Rejsera raczej nie będą zawiedzeni. Gra trzyma podobny, choć szkoda, że nie lepszy, poziom.
Jeśli chcecie sprawdzić się jako ordynatorzy szpitali w polskich realiach, nie pozostaje nic innego, jak tylko zagrać w grę „Na sygnale" i mieć nadzieję, że na grze się skończy :)
Mroczne Arkana: Carnival
Po nawiedzonym pirackim statku, małym, odizolowanym mieście oraz dworze z różnych epok, nadeszła pora na kolejną zmianę inscenizacji. Tym razem padło na wesołe miasteczko, czyli jedno z chętniej wykorzystywanych głównych miejsc dla akcji horrorów. Cóż w nich jest takiego, że jednocześnie bawią i straszą? Czemu klauni, mimo uśmiechu na ustach, wydają się być sztuczni i źli do szpiku kości? Studio Artifex Mundi zaprasza na odkrycie tajemnicy w grze przygodowej typu point-and-click, której grafika, jak zawsze, zachwyca.
W grze wcielamy się w panią detektyw. Podczas pobytu bohaterki w wesołym miasteczku, zaginęła w tajemniczych okolicznościach pewna kobieta. Przeczesując teren, odkryjemy historię miłosną, która zakończyła się tragicznie, a co za tym idzie, ktoś nawiązał pakt z diabłem. Tylko kto? I dlaczego? Wszystkie pytania prowadzą do świata po drugiej stronie luster - diabelskiej, pokręconej wersji wesołego miasteczka. Manewrując między dwoma krainami, odwiedzając cyrk, dom strachów, czy diabelski młyn, musimy odnaleźć nieszczęsną kobietę, zanim będzie za późno.
Trzeba przyznać, że poprzez meandry fabuły prowadzeni jesteśmy "za rączkę". Nie ma co tu liczyć na własną inwencję twórczą - w danym momencie możemy zrobić tylko tyle, na ile pozwolą nam autorzy. To jednak przecież nie jest gra RPG i nieliniowość fabuły nie jest najważniejsza, za to wiele większy nacisk postawiono na nastrój, fabułę oraz zagadki. To dzięki tym ostatnim zapamiętujemy dany tytuł jako wyjątkowy lub wymagający. Jeśli któraś z nich nas przerośnie - nie ma problemu, bo przewidziano podpowiedzi oraz mini-gry pomagające w szybszym ukończeniu zabawy, czy odnalezieniu trudniejszego przedmiotu w znajdźkach. Wyjątkowym elementem jest tu dodatkowa pomoc w postaci małpki, której możemy użyć, aby dosięgnąć niedostępnych dla nas przedmiotów, a także swoista nowość, czyli system achievementów.
Jak zawsze, podczas przygody towarzyszą nam cudowne rysunki oraz nastrojowa muzyka, a w przerwach między klikaniem obejrzymy krótkie filmiki, które nadają grze jeszcze bardziej realistycznego akcentu. To właśnie grafika jest znakiem charakterystycznym dla tytułów studia. Dopracowane detale zarówno bliższych, jak i dalszych elementów krajobrazów sprawiają, że od ekranu nie można oderwać wzroku. Jedynym mankamentem jest oprawa dźwiękowa, która, choć bardzo klimatyczna, po pewnym czasie zaczyna się nudzić, a nawet irytować. Ten zarzut prawdopodobnie będzie się powtarzał co do każdego produktu tego wydawcy, gdyż akompaniament wydaje się nie ulegać większym zmianom.
Studio Artifex Mundi ma siedzibę w Zabrzu i składa się prawie wyłącznie z Polaków. Godnie reprezentuje nasz kraj za granicą, wszak ich gry tłumaczone są na wiele języków, wśród których, notabene, brakuje naszego. Będzie to bariera nie do przekroczenia dla tych, którzy nie znają języka angielskiego, choćby w najmniejszym stopniu. Innym gra posłuży także do edukowania się w znajomości słówek, czasem trudniejszych i mniej przydatnych, ale w większości pospolitych i często używanych. Dostajemy tu 2-w-1, czyli możliwość podreperowania naszego angielskiego, a jednocześnie dość wymagającą i piękną grę.
W produkcje studia wcale nie musimy grać tylko na komputerze - niektóre z tytułów dostępne są także na iPhone'y, telefony z androidem, czy iPady. Twórcy idą zgodnie z duchem czasu i ciągle rozwijają swoją ofertę (uwzględniając nawet premierę nowego systemu Windows 8, dla którego przygotowali odpowiednie edycje gier). Spotkałam się ze stwierdzeniem, jakoby były to gry przygodowe kierowane jedynie dla kobiet, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Także mężczyźni bez problemu zanurzą się w klimacie nawiedzonego wesołego miasteczka, czy statku piratów.
Chociaż "Dark Arcana: The Carnival" to kwestia ledwie paru godzin, warto dać się porwać temu, specyficznemu dla gier studia Artifex Mundi, klimatowi. Mimo, że jest to już kolejny tytuł, utrzymany w podobnej szacie graficznej i oparty na zbliżonym zestawie zagadek, a nawet o analogicznym schemacie fabuły - gra się nie nudzi, a wręcz przeciwnie - przyciąga do ekranu komputera i nie pozwala się oderwać. Syndrom "jeszcze tylko jedna mini-gra" w tym przypadku pasuje jak najbardziej. Czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, nie wahaj się. Tę grę zapamiętasz na długo i będziesz chciał tylko więcej i więcej!
Galop '44
Recenzja 1
„Na Starówce nieprzyjaciel atakuje tak zaciekle z powietrza, artylerią i ogniem naziemnym, że polskie placówki w żaden sposób nie mogą się utrzymać. Duża część ruin przeszła w ręce wroga. Nie ma tu nawet jednego nienaruszonego domu. Pozostały jedynie gruzy i ruiny, z których gdzieniegdzie wyrastają fragmenty ścian jeszcze wystających ponad ziemię. Zniknęły ulice. Starówka to niewielki obszar z wąskimi krętymi uliczkami".*
Dokładnie 1 sierpnia 1944 roku zaczęło się powstanie warszawskie. W ciągu dwóch miesięcy w skutek walk 16 tys. osób zostało zabitych lub zaginionych, 20 tys. rannych oraz 15 tys. wziętych do niewoli. Od 150 tys. do 200 tys. cywilnych mieszkańców stolicy zginęło w wyniku nalotów nieprzyjaciela, duża część Warszawy, w tym wiele zabytków, zostało doszczętnie zniszczonych. Od tego zrywu minęło siedemdziesiąt lat, a my cały czas o tym pamiętamy i będziemy pamiętać. Co jednak byśmy zrobili gdybyśmy w jakiś sposób trafili w sam środek walk?
Wojtek i Mikołaj są braćmi. Młodszy Mikołaj jest szalony, pełen energii i ciekawy tego, co go otacza, pragnie też by ten drugi poświęcał mu trochę uwagi. Niestety, starszy o cztery lata Wojtek jest bardziej spokojny, woli poczytać, posłuchać muzyki lub pograć w grę niż spędzać czas z Mateuszem, który go denerwuje swoim sposobem bycia. Pewnego dnia zabiera go na obchody uroczystości państwowych z okazji rocznicy powstania warszawskiego. Żadne z nich nie wie jeszcze, że czeka ich podróż w czasie, i to nie do byle jakiego miejsca i daty, ale w sam wir obchodzonych właśnie wydarzeń. Początkowo do sierpnia 1944 trafia sam Mikołaj, ale niedługo w ślad za nim podąża Wojtek – chce wyciągnąć z stamtąd brata i zapomnieć o tym czego doświadczył. Jak chłopcy zareagują na zderzenie teoretycznej wiedzy z rzeczywistymi scenami?
Czytałam różne powieści o podróży w czasie, ale kiedy zobaczyłam zapowiedź „Galopu '44" byłam jednocześnie bardzo zaintrygowana i niepewna tego czy dobrym pomysłem jest łączenie przenoszenia się w różne okresy z tematem II wojny światowej, tematem dla wielu bardzo ważnym i trudnym. Moja wrodzona ciekawość nie pozwoliła mi odpuścić sobie tego tytułu i muszę przyznać, że wszelkie obawy jakie w związku z nim miałam rozwiały się zaraz po przeczytaniu kilku stron.
Monika Kowaleczko-Szumowska jest tłumaczką materiałów dla Muzeum Powstania Warszawskiego, dlatego nawet przez chwilę nie wątpiłam w to, że wydarzenia przedstawione w książce będą jak najbardziej realne i okazało się, że miałam rację. Jak sama autorka wspomina w podziękowaniach większość przygód bohaterów, nawet te najbardziej nieprawdopodobne, są autentycznymi wydarzeniami wyszukanymi w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego. Ponadto w trakcie pisania korzystała z przeróżnych materiałów (książki, strony internetowe, wywiady archiwalne, mapy, rozmowy z powstańcami), wdać, że napracowała się nad tym by „Galop '44" był jak najbardziej autentyczny.
Akcja toczy się szybko i na brak wrażeń z pewnością narzekać nie można. Opisywane sceny są uporządkowane i połączone w logiczną całość. Plusem powieści jest, że niektóre wypowiedzi, to cytowane słowa Powstańców, dobrym posunięciem były też dopiski wyjaśniające niektóre rzeczy. Monika Kowaleczko-Szumowska w sposób przystępny przedstawiła kawałek naszej historii. Opisuje radość z drobnych gestów, brak czasu na żałobę, walki i śmierć, ale także rodzące się przyjaźnie i miłość. Książka ma słodko gorzkie zakończenie, bo z jednej strony widać, że lekcja, którą odebrali chłopcy okazała się skuteczna, a z drugiej przyniosła gorycz rozstania, bez tej pewności, że ci na którym im zależało dożyli późnej starości.
Podobały mi się kreacje bohaterów, zarówno tych z powstańczej warszawy, jak i chłopców. Ci piersi są realni i czuć ducha walki w nich tkwiącego, tą determinację i niepewność tego, co czeka ich jutro, a nawet za pięć minut. Co się tyczy braci, to różnili się od siebie pod każdym możliwym względem, a jedynym wspólnym zainteresowaniem była muzyka. Z biegiem czasu oraz tym co przeżywają coś się w nich zmienia, wychodzą ze swoich skorup, w końcu potrafią się dogadywać, rozumieć, ufać sobie i troszczyć o siebie. Zaczynają rozumieć czym naprawdę jest przyjaźń i miłość.
Należę do osób, które są bardzo uczuciowe i mocno przeżywam niektóre powieści, nie inaczej było z tą. Pochłonęła mnie bez reszty i nie pozwoliła o sobie zapomnieć dopóki nie przeczytałam ostatniego zdania, a i nawet po zakończeniu i odłożeniu na bok tkwi we mnie i przypomina niektóre wydarzenia. Szczerze przyznaję, bywały momenty gdy nie potrafiłam powstrzymać łez i jęku protestu przeciwko temu co się działo. Tyle krwi i niewinnych ludzi chcących tylko obronić swoją wolność zginęło... Tego nie da się i nie powinno zapomnieć. Z zapartym tchem śledziłam bieg wydarzeń i chociaż znałam zakończenie, to gdzieś w środku tlił się mały płomyk nadziei, że może jednak będzie inaczej, ale jednak nie. I pomimo wszystko cieszę się, że Monika Kowaleczko-Szumowska poszła tym torem, bo pokazała jakimi wartościami jest odwaga, hart ducha, miłość, przyjaźń oraz zaufanie. Ponadto mieszając podróże w czasie z realnymi wydarzeniami starała się przedstawiać Powstanie jak najbardziej realnie i bez dwóch zdań udało jej się to rewelacyjnie. Jestem jednocześnie skołowana i zachwycona tym tytułem, ale nie żałuje ani jednej chwili spędzonej z „Galopem '44" i będę go polecać komu tylko się da.
Wiele razy, podczas czytania, oglądania czy też słuchania, na temat II wojny światowej nachodzą mnie myśli czy my dalibyśmy rade tak połączyć siły i walczyć. Czy znaleźlibyśmy odwagę co rusz patrzeć śmierci w oczy i bronić kraju za wszelką cenę? „Galop'44" pokazuje, że jest to możliwe, bo jeśli kogoś się kocha, lubi i szanuje nie zostawi się go samego. Książka ta też ukazuje jak ważne jest, by pamiętać o tych co zginęli, bo dzięki nim cieszymy się wolnością i tym co mamy. Tytuł, który warto przeczytać.
* Monika Kowaleczko-Szumowska , „Galop'44", s. 248
Bujaczek
Recenzja 2
Jakiś czas temu jeden z dziennikarzy śniadaniowych postanowił wyjść „w miasto do ludzi" z wydrukowanym symbolem SS i zapytać się Warszawiaków co owo oznaczenie symbolizuje. Ze zgrozą przysłuchiwałam się odpowiedziom typu „Warszawa Walcząca" lub „Metallica". Ten krótki wywiad, który po emisji programu w sieci obejrzało miliony Polaków tylko podkreśla, jak znikomą, jako naród, mamy wiedzę na temat naszej historii. Historii, która działa się przecież wcale nie tak dawno – zaledwie ponad 70 lat temu. Z tego też powodu powieść Moniki Kowaleczko-Szumowskiej, skierowanej przede wszystkim do młodzieży, okazała się pozycją wręcz konieczną. „Galop '44" opowiada o ułamku tragedii, o Powstaniu Warszawskim, w bardzo przyswajalnej, wciągającej, fabularyzowanej konwencji, ucząc przy tym dorastającego czytelnika, jak ważna jest znajomość dziejów własnego kraju, a nawet miasta.
Okładka książki co najmniej intryguje. Na nieco zniszczonej fotografii z okresu Powstania, oczywiście utrzymanej w chromatycznych barwach, znajduje się ktoś wcale nie pasujący do obrazu. Stojący tyłem człowiek, w pomarańczowej bluzie, który sprawia wrażenie, jakby przyglądał się pozostałym czarno-białym uczestnikom wydarzeń. Już sama grafika przywołuje na myśl kogoś, kto znalazł się w niewłaściwym sobie miejscu oraz czasie.
Współczesna Warszawa. Wojtek i Mikołaj, mimo, że są braćmi, nie darzą się szczególną sympatią. Pierwszy z nich, starszy, to spokojny siedemnastolatek, powściągliwy i poukładany. Drugiego, czternastoletniego, najlepiej określają przymiotniki: szalony i nieprzewidywalny. Ich rodzice przykładają ogromną wagę do własnej historii, przez co chłopcy co roku, 1 sierpnia, spędzają w Muzeum Powstania Warszawskiego. Jednak tym razem ich wizyta nie skończy się tak, jak zawsze. W dziwny sposób Mikołaj przenosi się w czasie do 1944 roku, w sam wir dramatycznych wydarzeń rozgrywających się w stolicy. Wojtek wyrusza za bratem, aby wydostać go z przeszłości. Walcząca Warszawa zmieni ich diametralnie, nauczy czym jest męstwo, przyjaźń, prawdziwa miłość. Czy na pewno wrócą do współczesności? Czy ich wzajemny stosunek pod wpływem przeżywanych dramatów się zmieni?
Autorka, aby przybliżyć odbiorcy Powstanie Warszawskie zdecydowała się na wykorzystanie motywu podróży w czasie. Połączenie w powieści młodzieżowej elementu fantastycznego z opisem historycznych dramatów spowodowało, że dla młodszego grona odbiorców lektura stała się o wiele bardziej przyswajalna. Niekiedy przenosząc się do współczesnej Warszawy mogą odetchnąć od wydarzeń dziejących się w przeszłości, od huku bomb, przenoszenia nabojów i przemieszczania się w ciasnych kanałach.
Bardzo trafiony, wręcz niesamowity okazał się sam pomysł na to, jak wygląda ta podróż w czasie. Oczywiście „portal" ma swojego strażnika, który strzeże wrót do dawnego świata oraz bardzo starannie wybiera tych, którzy się tam przedostają. Zaakcentowane zostały w jasny sposób przejścia z teraźniejszości do przeszłości oraz to, że nie każdy może przejść „na drugą stronę".
To lektura, która przypomina o wartościach, które w ostatnich latach stały się dla młodzieży obce, istnieją w ich świadomości wyłącznie jako puste frazesy słyszane na lekcjach religii, etyki czy polskiego. Mówi o miłości, o prawdziwej przyjaźni, o odwadze, o poświęceniu, a przede wszystkim odkrywa, czym tak naprawdę jest, zapomniany już dzisiaj, patriotyzm. Tym bardziej, że bohaterami powieści, a przy tym samego Powstania, są młodzi ludzie, często pozostawieni bez najbliższej rodziny, którym towarzysze w boju ją zastępują. W tym aspekcie autorka również odkrywa, jak bardzo „tamci" nastolatkowie różnili się od tych dzisiejszych (chciałabym wręcz napisać „od nas", bo niedawno także jeszcze się do młodzieży zaliczałam). Czym się kierowali oraz jakie mieli priorytety.
Polska pisarka oczywiście mocno fabularyzuje swoją powieść, lecz odwołuje się do konkretnych wydarzeń oraz postaci. Nawet w usta bohaterów wkłada cytaty ze wspomnień Powstańców.
„Galop '44" to powieść niezwykle realistyczna, a przy tym (a może przez co) bardzo emocjonalna. Wystarczy wspomnieć opis przejścia przez kanał czy nieprzeciętnie napisane sceny bombardowań, przedostawania się przez dzielnice walczącego miasta. Ducha powstania czuć w każdym rozdziale, a atmosfera (wspomniany charakterystyczny zapach sierpnia 1944 roku) wylewa się z każdej strony.
Monika Kowaleczko-Szumowska dokładnie podaje wszystkie źródła, z których czerpała informacje. Zarówno pozycje książkowe, jak i odnośniki do stron internetowych, a nawet nazwiska osób, z którymi rozmawiała. Ów spis opracowań pomoże odnaleźć się czytelnikowi w faktach oraz doprowadzi do innych pozycji opowiadających o Powstaniu Warszawskim.
„Galop '44" bardzo płynnie, szybko się czyta, pomimo ogromnego ciężaru emocjonalnego, który w nim tkwi. To powieść, którą można polecić każdemu, nie tylko młodzieży czy młodszemu odbiorcy. I uważam, że bardzo dobrze, że powstała, bo istnieje nadzieja, że chociaż ułamek czytelników zagłębi się w historię naszego kraju, a przynajmniej chętniej zacznie sięgać po książki podobne gatunkowo.
Ocena: 5/6
medicated
Panowie z Pitchfork
Kamil Gruca osadził akcję swojej debiutanckiej powieści w pełnym wojennych zawieruch XV wieku. Jedną z nich mamy okazję śledzić: to wojna angielsko-francuska, jedna z kilku w trakcie tak zwanej wojny stuletniej.
Król Francji, Karol VI, znany też pod przydomkiem Szalony, nękany urojeniami nie jest w stanie zapanować nad tym, co dzieje się w kraju. Jego wasale dzielą się na stronnictwa walczące między sobą o wpływy w państwie. Wewnętrzne problemy Francji obserwują z uwagą sąsiednie kraje. W 1415 r. Henryk V, władca Anglii, wykorzystując tę sytuację decyduje się na zbrojne uzasadnienie swoich roszczeń odnośnie północy Francji.
Na tym tle rozgrywają się dwa główne i kilka mniejszych wątków. Wraz z armią angielską na ziemie francuskie wkracza trzech tytułowych panów z Pitchfork: zubożały weteran sir Ralf Neville z marzącym o powrocie na uniwersytet synem Robertem i swoim bogatym, aczkolwiek niespecjalnie lotnym bratankiem Arturem. Równolegle obserwujemy perypetie Marii Rambures, która by uniknąć niechcianego zamążpójścia ucieka z zamku ojca w męskim przebraniu, by szukać szczęścia. A co poza tym? Szpiedzy, zdrajcy, mordercy, dużo walk, politycznych intryg, ale też obowiązkowo wątek miłosny.
Wykształcenie filozoficzne autora objawia się w prowadzonych przez rycerzy, głownie młodego Roberta, dysputach. Duża wiedza widoczna jest też odnośnie kwestii wojennych: uzbrojenia (w dopasowaniu nazw do części uzbrojenia pomocne są słowniczek i szkic zbroi znajdujące się na końcu książki) i technik walki, w tym przebiegu bitew. Dokładnie odmalowano realia średniowiecznego życia: od uczt i ubioru po maniery i architekturę.
O ile wszystkie te „rekwizyty" pasują do miejsca i czasu zdarzeń, o tyle mentalność bohaterów jest bardziej współczesna niż średniowieczna. Autor posługuje się archetypami: mądry ojciec, młodzieniec nie wiedzący jak żyć, nieskazitelny rycerz (nieodmiennie wydają mi się być wyjętymi z symboliki tarota). Jego bohaterowie to bardziej postaci z chansons de geste, niż osoby które mogłyby rzeczywiście w swoich czasach istnieć. Jest to raczej romantyczne wyobrażenie o wiekach średnich, gdzie kobietom uciekającym z domu nie grozi niewiele ponad niewygodne noclegi i poznanie miłości swojego życia.
W tym momencie można by odnieść wrażenie, że książka mi się nie podobała. Ale jednak jest wprost przeciwnie: język jest taki, jaki być powinien, nie czuję tu żadnych zdań pisanych na siłę. Czyta się szybko, a całość skrzy się lekkim dowcipem – nie przyprawiającym o wybuchy śmiechu, ale raczej o porozumiewawczy uśmiech dla autora puszczającego oko do czytelnika. Autor skupia się głównie na akcji, nie pozwalając na dłuższe jej przestoje, tak że czytelnik może się niekiedy pogubić w gąszczu nazwisk i miejsc. Warto jednak poświęcić czas i uwagę na rzecz tej książki.
Powieść historyczno-przygodowa ma w Polsce długą tradycję, dającą się streścić w haśle „Bóg, honor, ojczyzna". Kamil Gruca zręcznie nawiązuje do tych wzorców, ma zadatki na dołączenie do panteonu takich pisarzy, jak Henryk Sienkiewicz. Mam nadzieję, że druga część powieści okaże się jeszcze lepsza, bo w to, że wydawnictwo Rebis będzie kontynuować współpracę z autorem nie wątpię.
Więzień labiryntu już w kinach!
Film jest ekranizacją bestsellera Jamesa Dashnera. Książkę wydano w 2009 roku i trafiła na szczyt listy bestsellerów „New York Timesa". Recenzenci porównują ją do „Władcy much", „Igrzysk śmierci" i kultowego serialu „Zagubieni". Autor podkreśla, że mimo podobieństw, jego powieść jest inna: „Bohaterowie tamtych książek mają inną naturę niż moi. Napisałem powieść przygodową, której przesłaniem są nadzieja i siła ludzkiego ducha."
Premiera: "Opiekunowie tajemnic. Muzeum złodziei"
Świat stworzony z taką starannością , że możesz w niego uwierzyć. Czy tego chcesz czy nie, Muzeum wkroczy w twoje sny.
I tom trylogii Lian Tanner już dostępny w księgarniach!
Relic Runners
Gdyby znalazł się sposób na oderwanie od rzeczywistości, poczucie beztroski rodem z dzieciństwa, to każdy skorzystałby z szansy na tego typu spełnienie. Być może jednym z wielu dziecięcych marzeń była chęć zostania odkrywcą, poszukiwanie przygód oraz znalezienie cennego skarbu, który wniósłby coś nowego do historii. Jeżeli chcielibyście zagłębić się w świat znany z filmów z takimi bohaterami jak Indiana Jones lub Jack Colton, to zapraszam w podróż, która pomimo wzbudzania dziecięcych pragnień, wcale nie jest do końca taka infantylna...
"Relic Runners" po wypakowaniu pudełka robi ogromne wrażenie wizualne. Gra dopracowana w każdym detalu, bogata w mnóstwo ciekawych elementów została wydana przez Days of wonder. W naszym kraju ukazała się dzięki wydawnictwu Rebel. Jej autorem jest młody projektant Matthew Dunstan, mający na swoim koncie również grę "The Empire Engine". Ilustracje natomiast to dzieło Julien Delval.
Na pierwszy rzut oka ogrom dodatków i elementów sprawia wrażenie, że gra jest ciężka w zrozumieniu zasad, ale nic bardziej mylnego. Jest przyjemna i łatwo wpada się w jej rytm. Instrukcja oraz elementy żetonów rozpisane są w języku angielskim, można więc poćwiczyć swoje umiejętności w tym temacie. Dla mniej obdarzonych w zdolności lingwistyczne, w pudełku znajduje się również pełne tłumaczenie w języku polskim (niestety tylko jako kilkustronicowy wydruk).
Cała idea tej przygody to odkrywcza podróż w głąb dzikiej dżungli, przeszukiwanie świątyń, ruin w celu odnalezienia zaginionych reliktów i cennych skarbów. Gracz, który uzyska jak najwięcej cennych znalezisk, oczywiście wygrywa. Część punktów, zdobywanych poprzez specjalnie oznakowane kafelki nie jest ujawniana przeciwnikom. W związku z tym dopiero na samym końcu, podczas podliczania punktów dowiadujemy się, że sprytem można przechytrzyć pozostałych graczy, zupełnie jak w realnych warunkach.
W pudełku znajdziemy:
• dużą, ładnie ilustrowaną, grubą tekturową planszę,
• 5 różnokolorowych pionków gracza o wdzięcznej nazwie: figurki odkrywcy, wraz z całym ekwipunkiem, tj. ścieżkami, skrzyniami oraz indywidualną planszą odkrywcy,
• 24 zielone żetony Ruin,
• 20 kolorowych zestawów świątyń (każdy zestaw składa się z trzech żetonów),
• 20 fantastycznych figurek Reliktów, w konfiguracji: Święty Ropuch, Kryształowa Czaszka, Rajski Ptak, Grymaszące Juju
• 25 paczek z żywnością,
• 10 żetonów skrzynek,
• 79 monet zwycięstwa.
Gra przeznaczona dla 2-5 graczy. Jednakże w przypadku rozgrywki w duecie poziom ruin na planszy będzie pomniejszony o jeden kafelek w każdej z nich.
Na środku planszy znajduje się baza z racjami żywnościowymi. Każde odkrywanie ruin, czyli kafelków na planszy, wymaga od nas wysiłku, w związku z czym musimy poświęcić swoje racje z posiłkami. Jeśli nasze zapasy się kończą musimy wrócić do bazy. Każdy gracz ma jeden ruch, ale jeśli sprytnie określimy swoja strategię i będziemy stawiać ścieżki na planszy, to nasz pionek będzie mógł poruszać się sprawniej, dynamiczniej i w rewelacyjny sposób osiągać zamierzone cele. Postawione znaczniki ścieżek oznaczają bowiem odkrytą już przez nas trasę, co czyni ją bezpieczną (i darmową patrząc na wykonany ruch).
Niektóre żetony z poziomów świątyń dają dodatkowe akcje dla odkrywcy, które może wykorzystać w dowolnym momencie. Dodatkowo za pośrednictwem odpowiednio wylosowanych kafli może rozwijać swoje umiejętności na indywidualnej karcie rozwoju. Przykładowo jedną z takich akcji jest przełożenie swoich ścieżek na planszy. Gdy piętra świątyń zostaną odkryte, pojawia się relikt. Aby zdobyć relikt nasz pionek odkrywcy musi wyruszyć z miejsca, w którym się on znajduje, aż do kolejnego, tego samego rodzaju. Jeśli ma ułożone ścieżki, które ułatwiają mu sprawne dostanie się do danego obiektu, to jest oczywiście na wygranej pozycji, bo szybko zdobywa skarb i myśli jak dostać się do kolejnego. Trzeba kombinować, planować, przewidywać...
Zdecydowanie podkreślam jakość wykonania gry i jej ciekawe opracowanie. Małym minusem może być zbyt płytka wypraska na elementy. Żetony świątyń niestety nie mieszczą się w niej.
Sama rozgrywka, w moim odczuciu jest interesująca i wciągająca. Kilkukrotnie już do niej wracałam. Największym jej atutem jest przygodowy klimat. Dodatkowo elementy strategii wzbogacają rywalizację pomiędzy graczami. "Relic runners" to pozycja, którą można spokojnie polecić starym wyjadaczom mocno rozbudowanych i skomplikowanych gier planszowych. Na pewno odkryją liczne jej plusy. Ponadto może być ona znakomitym początkiem dla osób rozpoczynających swoją przygodę z planszówkami. Warto pomyśleć o niej przed zbliżającymi się Świętami. Niewątpliwie w decyzji o jej zakupie może zaważyć cena. Jest to dość drogie wydanie na rynku jak na polskie realia, ale tak ładna gra to też niecodzienność.