kwiecień 20, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Akcja

Jeśli ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego wikingowie zawładnęli zbiorową wyobraźnią i szturmem wdarli się do grona ikon popkultury, po lekturze tej książki przestanie się dziwić. Druga część doskonale przyjętej sagi o średniowiecznej Europie, „Wikingowie. Najeźdźcy z Północy” Radosława Lewandowskiego ukaże się już 26 października pod patronatem Secretum.

Dział: Patronaty
sobota, 15 październik 2016 16:32

Wojna starego człowieka

Już prawie zdążyłam zapomnieć, jak smakuje prawdziwe science fiction. Pierwszy tom cyklu Wojna starego człowieka Johna Scalzi odświeżył mi na całe szczęście to wspaniałe uczucie.

Kto z nas nie marzył choć raz, by żyć wiecznie? Perspektywa ta jednak zmienia się nieco wraz z upływem czasu, gdy przychodzą kolejne schorzenia i życie wieczne w takim stanie wydaje się mordęgą. Rząd Stanów Zjednoczonych w nieokreślonej przyszłości znalazł jednak rozwiązanie tego problemu, fundując emerytom nowe życie, pod warunkiem zaciągnięcia się do wojska. Decyzję o spędzeniu reszty swojego życia w ten sposób podejmuje główny bohater powieści, John Perry. Musicie bowiem wiedzieć, że ludzkość poczyna sobie w kosmosie coraz śmielej i potrzebuje coraz to nowych sił, które będą chroniły zdobyte przez nią planety. Co prawda decyzja wstąpieniu w siły wojska wiąże się z wyrzeczeniem się całego dotychczasowego życia, jednak biorąc pod uwagę, że na Ziemi pozostawia się jedynie ustatkowanego już syna oraz szczątki doczesne żony, nie wydaje się to taką złą możliwością, jeśli w zamian otrzymamy drugie życie.

Tym sposobem razem z Johnem Perrym lądujemy w przestrzeni kosmosu, któremu daleko do pustego. Na poszczególnych planetach żyją bowiem nie tylko ludzie będący efektem procesu kolonizacji, ale i obce rasy. Koegzystencji mieszkańców daleko jednak do pokojowej, bieustanie toczy się walka o poszczególne planety, a żadna ze stron nie chce zrezygnować z tego, co jak uważa, słusznie jej się należy. Krew leje sie więc gęsto, a poszczególne rasy różnią się pomiędzy sobą nie tylko wyglądem, ale i sposobem walki, co stanowi duże wyzwanie. Wszystko to sprawia, że rekruci giną niekiedy nadzwyczaj szybko. Dlatego trudno tutaj do kogokolwiek się przyzwyczaić, czy stworzyć jakiekolwiek mocniejsze więzi.

Sam pomysł na wykreowany świat nie należy może do zupełnie odkrywczych, ale z drugiej strony, nie stanowi to wady. Książka wciąga od pierwszych stron i chętnie wchodzimy w to uniwersum. Dużą zaletą jest przystępny język. Dziejąca się akcja jest wartka, pomysł ciekawy, a całość nie jest pozbawiona humoru, wszystkie te elementy sprawiają, że warto sięgnąć po tę książkę. Autor nie ucieka również od trudnych pytań, takich jak rola jednostki, jej miejsce we wszechświecie o posiadanie moralności i sumienia pośród toczącej sie wojny i kolejnych śmierci towarzyszy i obcych. 

"Wojna starego człowieka" to kolonizacja, podróże pomiędzy galaktykami, nieco fizycznych teorii, ciekawe pomysły technologiczne oraz świetna zabawa. Niektórym może co prawda zabraknąć nieco większego opisu poszczególnych ras, z któymi spotykają się nasi bohaterowie. Ja jednak nie mam w tym aspekcie nic do zarzucenia recenzowanej pozycji. Jeśli tylko cenicie sobie space operę w militarnym wydaniu, koniecznie sięgajcie po tę książkę. 

Dział: Książki
piątek, 07 październik 2016 18:09

Zgnilizna

„Zgnilizna” to druga część serii Krucze Pierścienie autortwa Siri Pettersen. Czy jest równie dobra jak pierwsza?

Krucze Pierścienie to seria przygód Hirki – kilkunastoletniej dziewczyny, której odmienność i tajemnicze pochodzenie jest katalizatorem rewolucyjnych zmian w jej świecie. Po wielu przejściach, trafia ona w „Zgniliźnie” do obcego, umierającego świata. Bez jakiejkolwiek wiedzy o nim, bez map, pieniędzy, przyjaciół musi nauczyć się w nim nie tylko żyć, ale przetrwać, walcząc jednocześnie z tęsknotą do ukochanego Rimiego i świata, w którym się wychowała. Jedyne co ją łączy z poprzednim życiem to 3 krwawe kamienie, nie mające jakiejkolwiek wartości w nowym świecie, notatnik oraz kruk Kuro. I to właśnie ten ostatni staje się przyczyną zrujnowania jej w miarę stabilnego życia u księdza Brody’ego. Hirka powoli odkrywa kim jest, o co toczy się walka między światami i zdaje sobie sprawę, że jej odejście z Ym wywołało skutek inny od zamierzonego. Teraz, zupełnie zagubiona, będąca nadal dla innych dziwadłem i odmieńcem, zostawiając za sobą tylko śmierć i zniszczenie staje się pionkiem w grze o przetrwanie nie tylko swojego świata, ale także wielu innych.

Pierwsza część serii – „Dziecko Odyna”, wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Z jedej strony fascynująca historia, z drugiej – kiepska językowo książka. Dlatego z niemałą ciekawością i nadzieją sięgnęłam po drugą część. Przyznaję, że zostałam bardzo mile zaskoczona. Pani Pettersen wysłuchała moich próśb i wzięła lekcje pisania. Książkę czyta się bardzo lekko i przyjemnie. Opisy nie są nudne i nie dłużą się, słownictwo jest zrozumiałe i przyjemne, a styl pisania Pani Siri nienachalny i fantazyjny. Muszę zauważyć, że widać ogromną różnicę w jakości pisania i jest to dobra zmiana. Nawet krótkie, urywane zdania i kiepskiej jakości porównania, które w pierwszej części bardzo mnie drażniły, teraz jakby nabrały lekkości, jest ich mniej i są dużo lepiej wplecione w narrację.

Nowe postaci pojawiające się w książce są równie charakterystyczne, jak te z pierwszej części. Wzbudzają wiele emocji, są prawdziwe i naturalne co sprawia, że nie trudno nam uwierzyć w ich istnienie. Fabuła za to bardzo zaskakuje. Przyznaję, że wielokrotnie otwierałam szeroko usta ze zdziwienia. Nie raz musiałam przerwać na chwilę czytanie, aby móc przyswoić sobie nowe elementy historii. Raz nawet zmuszona byłam odłożyć książkę ze zdenerwowania, gdyż ciężko mi było zaakceptować to, co Pani Pettersen w niej przedstawiła. Świat, do którego trafia Hirka był mi bliski, jednak spojrzałam na niego z zupełnie innej perspektywy. Wydało mi się dziwne, że wcześniej nie potrafiłam dostrzec pewnych, jakże oczywistych po lekturze „Zgnilizny”, rzeczy i faktów. Prawdziwość przedstawionego świata i postaci sprawia, że cała ta historia zaczyna nam się wydawać prawdopodobna, zaczynamy zastanawiać się nad tym, czy wszystko to co się w niej zdarza, mogłoby być realne. Bo tak właściwie, czemu nie?

Przyjemność z lektury „Zgnilizny” jest niewątpliwa, szczególnie dla tych, którzy zachwylici się pierwszą częścią. Chciałabym tylko ostrzec, że ze względu na inny świat, w którym toczy się historia, również sama ksiażka bardzo się różni od swojej poprzedniczki. W „Dziecku Odyna” były momenty, gdy wszystko wydawało nam się piękne, sielskie i takie nierzeczywiste. „Zgnilizna” łapie nas mocno za nogi i ściąga na trwadą, zimną ziemię, do świata brutalnego, rządzonego przez pieniądze, zemstę i nałóg. Cała historia jest ponura, momentami przytłaczająca. Nie ma w niej romantyzmu, miłości ani piękna. Szybko zmieniająca się akcja jest naznaczona cieprieniem Hirki i brakiem zaufania do kogokolwiek. Widać natomiast jak sama Hirka dojrzewa emocjonalnie. Zmienia się stopniowo,ewoluuje, będąc jednak nadal wierna swoim przekonaniom. Myślę, że wielu czytelników mogłoby się z nią w pewnych momentach utożsamić, a przynajmniej brać z niej przykład.

W fabule niczego nie brakowało. Było widać, że autorka dokładnie wie co i jak chce napisać. Żadne ze zdarzeń nie było przypadkowe, naciągane, wszystko łączyło się w zgrabną i spójną całość. Dlatego po lekturze „Zgnilizny” czuję się spokojna o jakość kolejnej części. Widać, że autorka dojrzewa literacko, mając nadal pomysł na niesamowitą historię. Książka zostawiła wiele niewyjaśnionych zdarzeń, mnóstwo niedopowiedzeń i tajemnic. Czekam zatem ze zniecierpliwieniem na kontynuację przygód Hirki.

Dział: Książki
środa, 05 październik 2016 13:19

Plany wydawnicze rodzimych pisarzy

Maja Lidia Kossakowska, na swoim spotkaniu autorskim na Coperniconie w dniu 16 września zapowiedziała od dawna wyczekiwaną przez fanów kontynuację serii „Anielskiej”. Jak się okazało, historia wymknęła się lekko spod kontroli autorki i powstaną aż dwa kolejne tomy tej kultowej już serii. Pierwszy tom zapowiedziany jest już na styczeń 2017 roku, drugi tom również pojawi się w przyszłym roku, niestety nie wiadomo dokładnie kiedy. Pani Kossakowska zapowiedziała, że ta książka będzie trochę inna niż dotychczasowe, gdyż jej akcja będzie się głównie rozgrywać w strefach poza czasem, czyli w miejscu, którego bohaterowie dotychczas nie eksplorowali. Pojawią się też nawiązania do innych niż dotychczas mitologii (starożytne bóstwa, zapomniane i zdetronizowane). Autorka planuje także kontynuację „Grillbaru Galaktyka”, jednak jak sama stwierdziła: może już nie być tak śmieszna jak pierwsza część. Nie porzuca ona także prac nad Takeshi. Chwilowa przerwa nad pracami wynika ze wspomnianej już wcześniej pracy nad serią „Anielską”, jednak autorka będzie kontynuować przygody adepta Zakonu Czarnej Wody.

Już w październiku do księgarń trafi zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka „Konan Destylator”. Będzie to zbiór 16 opowiadań, z czego 15 z nich będzie dotyczyło Jakuba Wędrowycza. Czego się spodziewać? Sam autor określił to tak: „Czerpałem z wszelkich możliwych kultur historycznych i popkultury i zrobiłem z tego jedną kosmiczną rozpierduchę”. Pan Pilipiuk wspomina także, iż ma zamiar napisać kolejne książki w uniwersum „Oka Jelenia”. Ma to być historia innych poszukiwaczy, których istnienia domyślali się bohaterowie, gdyż, jak zdradza nam pisarz, Łasica nadzorowała jeszcze jedną grupą podróżników w czasie.

Aneta Jadowska, która raptem miesiąc temu wydała „Dziewczynę z dzielnicy cudów”, już teraz informuje oficjalnie swoich fanów o wychodzącej już w marcu 2017 roku kontunuacji serii o Nikicie. Drugi tom będzie nosił tytuł „Akuszer Bogów”.

Robert M. Wegner, który na tegorocznym Coperniconie otrzymał srebrne wyróżnienie na rozdaniu nagród literackich im. Jerzego Żuławskiego za powieść „Pamięć wszystkich słów”, podczas spotkania autorskiego zapowiedział kolejny tom Meekhanu. Istnieje duża szansa, że nowa powieść pojawi się już w przyszłym roku.

Niestety dobrych wieści dla swoich fanów nie ma Jarosław Grzędowicz. W chwili obecnej przechodzi na pisarski urlop. Uważa, że rozleniwiło go pisanie powieści i chciałby zacząć pisać krótkie formy, takie jak opowiadania. Ma w planach zacząć je pisać, wykorzystując zebrane pomysły, jednak nie potrafi określić kiedy uda mu się napisać ich tyle, aby móc wydać zbiór opowiadań. Pozostaje nam zatem cierpliwie czekać.

W kwietniu przyszłego roku Wyawnictwo SQN zapowiada wydanie drugiej części mrocznej powieści kryminalnej Jakuba Ćwieka „Grimm City”. Niestety póki co niewiele wiadomo na temat nowej powieści twórcy „Kłamcy” i „Chłopców”. Miejmy jednak nadzieję, że będzie nadal utrzymana w klimatach brutalności, noir i amerykańskiego świata przestępczego lat dwudziestych i trzydziestych.

Dział: Książki
niedziela, 02 październik 2016 11:40

Wojna absolutna

Nie lubię pisać źle, tak naprawdę źle o książkach, ale czasem nie mam wyboru.

Miroslav Žamboch jest bardzo dobrze znanym w Polsce czeskim pisarzem fantasy i science fiction, którego cykle Koniasz, czy Wylęgarnia, zostały bardzo dobrze przyjęte. Fabryka Słów jest polskim wydawcą książek Žambocha i w tym roku zdecydowała się na publikację jego autorskiej kolekcji, w nowych spójnych oprawach graficznych. W ramach serii ukażą się powieści dobrze już znane, jak „Sierżant”, czy jednotomowe „Na ostrzu noża”, ale również premierowe powieści jak „Posledni bere vse” (przyp. tł. „Ostatni bierze wszystko”?), czy wydana we wrześniu „Wojna absolutna”. I właśnie o tej ostatniej kilka słów pozwolę sobie napisać.

Akcja powieści rozgrywa się w dalekiej przyszłości, w której roboty stanowią dominującą rasę na ziemi. Wojna trwa i jest absolutna, wszyscy walczą ze sobą, a ludzie stanowią marginalny, żywy relikt przeszłości. Główny bohater DB 24, jednorobotowy (por. jednoosobowy) oddział do zadań specjalnych, uzyskuje samoświadomość i od tego momentu jego celem nadrzędnym jest przeżyć. A nie jest to proste, gdy jest się najemnikiem do zabijania. W tym celu stara się samodzielnie zawierać nowe sojusze, nawiązuje przyjaźnie i przy każdej nadarzającej się okazji robi demolkę w szeregach wroga.

Miroslav Žamboch sięgnął do dwóch klasycznych motywów z filmów i książek science fiction, a mianowicie wykreował świat, w którym roboty uzyskują samoświadomość i dzięki rozwiniętej sztucznej inteligencji, przejęły władzę nad światem. W odbiorze jest to trochę takie skrzyżowanie Terminatora z Transformersami. Oba motywy mocno oklepane, ale nadal aktualne, dlatego, co jakiś czas przewijają się w literaturze fantastycznej. Gdy rozpoczęłam lekturę, zauroczył mnie pomysł na świat Žambocha, w którym wydawało się, że nie ma ludzi, a narracja prowadzona jest pierwszoosobowo z punktu widzenia DB 24. Ciekawiło mnie jak roboty poradziły sobie, i jak ich świat wygląda. Niestety ten całkiem świeży pomysł postapo bez ludzi, upadł bardzo szybko, ponieważ okazało się, że w świecie, gdzie roboty walczą i panują, istnieją też ludzie, w szczątkowych ilościach i raczej jako gatunek zagrożony wyginięciem, ale jednak są.

Niestety jeżeli powyższy akapit zachęcił was do czytania, to ten z pewnością was od tego odwiedzie. Książka ma jedną, ale zasadniczą i gargantuicznych rozmiarów wadę – jest napisana w sposób okropny, straszny, beznadziejny, fatalny i karygodny. Przyznam, że bardzo mnie dziwi postawa czeskiego wydawcy, który pozwolił coś takiego wypuścić na rynek. Powieść nie jest napisana w sposób trudny, natomiast Žamboch celem uwiarygodnienia narracji DB 24, zastosował gargantuiczną ilość żargonu technicznego, który zamiast pomóc wgryźć się w wykreowany świat, zabija go, bo czytelnik w ogóle nie rozumie, co czyta. Tak naprawdę jest to żargon, który nie uwiarygadnia świata przedstawionego, tylko jest używany sam dla siebie, od tak, sztuka dla sztuki. „Generatory inercyjne”, „silniki reaktywne”, „molekularne spoiwa”, „technologie samoczynnych napraw hardware”, prawdopodobnie nie przeszkadzałyby w czytaniu, gdyby nie ich nadmierne stosowanie, gdy czytelnik gubi fabułę w meandrach żargonu technicznego, to powieść na tym traci. Przyznam się, że cała akcja książki to jakby marginalne epizody w labiryncie niezrozumiałej treści, a poszczególne wydarzenia czytelnik łowi, jak ryby w słabo zarybionym stawie.

„Wojna absolutna” to była wydaje mi się powieść z potencjałem, ale tak bywa z większością pomysłów, dopóki autor nie zabierze się do ich realizacji. Pisarz ma prawo mieć zwyżki i spadki formy, ale redaktor jest od tego, aby mu o tym powiedzieć. A w przypadku „Wojny absolutnej” widać, że wszyscy podeszli do niej w beztroski sposób, by nie rzec, że podeszli do tematu w stylu - „Czytelnik wszystko łyknie”. Jestem zniesmaczona, zdegustowana i zmuszona jestem do nadania książce statusu - „Gniot roku 2016”. Przynajmniej okładka jest lepsza, niż w czeskim wydaniu. 

Dział: Książki
wtorek, 27 wrzesień 2016 13:18

Tornado Ellie

Tornada posiadają niszczycielską siłę. Gwałtownie wirująca kolumna powietrza w kontakcie z ziemią potrafi wyrządzić wiele szkód. Porywa wszystko co stanie na jej drodze. Farmy na Mlecznej Górze co sezon nękane są siejącymi zniszczenia trąbami powietrznymi. Kiedy naciąga niepohamowany żywioł gospodarze uciekają do swoich schronów, zaś na pastwę losu pozostawione są hodowlane zwierzęta. Jak bardzo ucierpią nasze gospodarstwa? Czy zwierzętom uda się przetrwać? Na szczęście los małych farm zależy od nas.

„Tornado Ellie” to familijna gra zręcznościowa, która w Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa FoxGames. Jej autorem jest Hiszpan Joseph M. Allué, który na swoim koncie posiada m.in. już takie tytuły jak „Dixit Jinx” czy „Baobab”. Naszym celem w niej jest uchronienie swojego dobytku przed rujnującym okolicę tornadem, które porywa domy, drzewa i przede wszystkim zwierzęta.

Strona wizualna

Pierwsze co rzuca się w oczy po otwarciu pudełka to wykonanie gry. W środku znajdziemy sporo drewnianych figurek przedstawiających domki (stodoły), krowy oraz drzewa. Najciekawiej wygląda plansza do skonstruowania. Wykonana ona jest z bardzo solidnej, twardej i kilkuwarstwowej tektury. Z poszczególnych elementów budujemy specjalny tor 3D dla wędrującego po okolicy tornada. Efekt końcowy najlepiej prezentują poniższe zdjęcia. Dodatkowo w pudełku znajdziemy 90 kart prezentujących różne hodowlane zwierzęta porywane przez huragan. Ilustracje na nich są ładne i humorystyczne. Choć karty te są z połyskiem, na tle wcześniejszych elementów ich jakość wykonania pozostawia wiele do życzenia. Na pewno lepszym rozwiązaniem byłoby zastosowanie sztywniejszego papieru. Cienkie i giętkie karty nie tylko szybciej się zniszczą (szczególnie podczas gry z dziećmi) ale również utrudniają częściowo rozgrywkę (o czym za chwilę).

Kilkunastostronicowa instrukcja w przejrzysty sposób przedstawia nam zasady oraz prezentuje przykłady zagrywania kart czy końcowego zliczania punktacji.

Zasady i przebieg gry

Po tym jak skonstruujemy już naszą planszę, każdy z graczy otrzymuje elementy swojej farmy. Będzie ona składać się z trzech drzew, trzech obór oraz trzech krów. Dodatkowo każdy rozpoczyna grę z czteroma kartami na ręce. Ważnym elementem przed rozpoczęciem rozgrywki jest usadowienie graczy. Powinni oni siedzieć mniej więcej w takiej samej odległości od siebie. W przypadku gry 2-osobowej – naprzeciw siebie.

Grę rozpoczyna najmłodszy uczestnik. Tak ustawia on planszę aby dół (lej) tornada skierowany był w jego stronę. U podstawy tornada wykłada on dowolną kartę z ręki. Następnie przesuwa on tornado w stronę następnego gracza, tak aby lej skierowany był w kolejną farmę. Drugi gracz musi z ręki wyłożyć pasującą do poprzedniej kartę. Tutaj są dwie możliwości:

  • Wykładamy kartę ze zwierzętami z tego samego gatunku co na karcie poprzedniejtor2
  • Wykładamy kartę ze zwierzętami innego gatunku ale w większej ilości niż na karcie poprzedniej (np. 4 owce na 2 krowy)

Dodatkowo wykładając pasującą kartę, możemy wykorzystać specjalny efekt niektórych z nich. Do dyspozycji mamy trzy rodzaje kart specjalnych:

  • Chmura – zmieniamy kierunek poruszania się tornada
  • Błyskawica – kolejny gracz sam musi przesunąć tornado do siebie
  • Pojedyncze zwierzę – kolejny gracz zagrywa pasującą kartę (zgodnie z ogólnymi zasadami) a następnie musi pobrać nową kartę z talii i również ją zagrać.

W przypadku, kiedy gracz nie ma pasującej karty ponosi szkody w swojej farmie. Tornado porywa poszczególne dobytki z gospodarstwa. Patrzymy wtedy na wierzchnią kartę ze stosu dobierania. Na rewersie każdej z nich widzimy symbole porywanych przez wiatr elementów. Dla przykładu jeśli karta przedstawia dom i krowę, gracz ze swojej farmy zabiera krowę, kładzie ją na środku tornada, przykrywa kartą z tali, następnie na nią kładzie figurkę domu i również przykrywa kartą z talii. W ten sposób budowana jest coraz to większa konstrukcja porywanych przez tornado elementów.

Po tym jak tornado wciągnie farmę, wszyscy gracze dobierają nowe karty, tak aby mieć ponownie cztery na ręce.

Oczywiście po tym jak poniesiemy szkody na farmie, obracanie tornada pomiędzy graczami robi się coraz to trudniejsze (i stresujące). Wieża może w każdej chwili runąć. Co wtedy? W przypadku zawalenia się tornada wszyscy po za graczem który to spowodował, z rozsypanych elementów dobierają jeden element farmy, który stracili wcześniej. Następnie usuwamy z toru wszystkie karty, łącznie z tymi u podstawy huraganu. Gracz, który rozwalił tornado ponosi szkody huraganowe (zgodnie z wcześniej omówionymi zasadami) i on rozpoczyna kolejną turę. 

Gra może się skończyć na dwa sposoby: jeśli zabraknie już kart w stosie dobierania lub jeśli jeden z graczy nie ma już odpowiednich znaczników aby ponieść szkody i dołożyć do tornada. Grę wygrywa ta osoba, która na swojej farmie uchroniła więcej elementów.

Wrażenia

Na pewno wrażenie robi sam pomysł związany z mechanizmem poruszania tornada oraz jego powiększania. Mamy tutaj typowo zręcznościowy element rozgrywki. Wspomnę też, że na torze po którym podąża huragan przygotowane są dwie trasy, które różnią się poziomem trudności. Wewnętrzne pole jest małe i tornado nie wykonuje tylu ruchów podczas obracania. Podąża prawe niczym wskazówka zegara. Zewnętrzne pole to już wyższa szkoła jazdy. Duża ilość zakrętów sprawia, że zanim przesuniemy tornado do kolejnego gracza, zmienia ono kilkukrotnie swoje położenie.

Grę testowaliśmy w wariancie 2- i 3-osobowym. Szczerze przyznam, iż temu tytułowi brakuje pewnego skalowania związanego z ilością osób zasiadających do rozgrywki. Wariant 2-osobowy potrafi się sporo wydłużyć w czasie. Im więcej osób, tym gra jest płynniejsza i szybciej można ją zakończyć.

W grze losowość jest na dużym poziomie. Wbrew pozorom to duży plus, w końcu podobnie nieprzewidywalna jest siła natury. Bardzo fajnie rozwiązana jest również negatywna interakcja. Karty specjalne potrafią znacznie utrudnić przeciwnikowi obronę farmy. Na początku jednak trochę ciężko odróżnić te specjalne karty od pozostałych.

Jeśli chodzi o karty, poruszę jeszcze raz małą wadę związaną z ich wykonaniem. Karty są cienkie, przez to bardzo giętkie. Przekłada się to na budowanie wieży na tornadzie. Niejednokrotnie kładąc karty na drewnianych figurkach, potrafiły się tak uginać, że tornado waliło się zanim jeszcze się nim poruszyło. Oczywiście bardzo sprawne ręce poradzą sobie z tym problemem.

Podsumowanie

Czy gra potrafi porwać graczy niczym tornado porywa farmy? Według mnie tak. Jest to wyjątkowy tytuł wśród gier zręcznościowych. Wraz z dalszym przebiegiem rozgrywki trzeba wykazać się coraz to większymi umiejętnościami manualnymi. Bardzo dobre wrażenie robią solidnie wykonane elementy, bajeczne ilustracje oraz pomysł z planszą 3D. Idealnie nadaje się do wspólnych, rodzinnych rozgrywek z dziećmi.

Jeśli więc jesteś miłośnikiem gier zręcznościowych (np. Jenga), lubisz oryginalne i humorystyczne tytuły, to gra „Tornado Ellie” jest dla Ciebie.


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu FoxGames.

Ilustracja w tekście pochodzi z materiałów wydawcy.

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 26 wrzesień 2016 11:16

Czterdzieści i Cztery

Nowa, długo oczekiwana powieść Krzysztofa Piskorskiego, laureata Nagrody im. Janusza A. Zajdla oraz dwóch Złotych Wyróżnień Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Autor Cieniorytu, nazwanego przez Jacka Dukaja „światotwórstwem najwyższej klasy”, rozwija tym razem wizję, w którym niezwykła technologia miesza się ze słowiańską magią oraz epoką narodowych powstań i Wielkiej Emigracji.

Jest rok 1844. Do odciętej blokadą Anglii przybywa Eliza Żmijewska — poetka i ostatnia kapłanka zapomnianego, słowiańskiego bóstwa. Eliza ma odnaleźć przemysłowca Konrada Załuskiego, którego rodacy winią za upadek powstania na Litwie. Zamierza wykonać na nim wyrok wydany przez Radę Emigracyjną oraz Juliusza Słowackiego. Tylko czy Załuski naprawdę jest winny? A może padł ofiarą rozgrywki dwóch wieszczów?

W świecie, gdzie energia próżni odmieniła historię, nie ma prostych odpowiedzi. Etherowe bramy połączyły Europę z równoległymi światami, a wojny i powstania potoczyły się nowym torem. Towiańczycy, rewolucjoniści, luddyści, szaleni prorocy i poeci snują piętrowe intrygi. Armie, tajne policje oraz floty powietrznych okrętów czekają na znak. Z pozaświatowych kolonii Francji, Anglii oraz Rosji nadciągają egzotyczne stworzenia i obce siły. Coś lęgnie się w ciemnych zaułkach miast... Polacy widzą we wszystkim szansę, by wywrócić układ wrogich im mocarstw. Żmijewska odkrywa jednak, że na szali leży coś więcej niż tylko los jej kraju.

Moja przygoda z Piskorskim zaczęła się od małego zbioru opowiadań Poczet Dziwów Miejskich, który w gruncie rzeczy bardzo mi się spodobał. Później dowiedziałem się o jego spotkaniu autorskim w moim mieście przy okazji promocji jego nowej książki Cienioryt. Pan Krzysztof okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, którego słuchało się z przyjemnością, dlatego właśnie postanowiłem bardziej zagłębić się w jego twórczość. Szybko pozyskałem wspomniany Cienioryt, który także bardzo przypadł mi do gustu i który to później zdobył główną nagrodę im. Janusza Zajdla. Na informację o nowej książce Piskorskiego zareagowałem bardzo pozytywnie i z dużą dozą nadziei na dobrą lekturę. Jak zatem wypada?

Pierwsze, o czym chciałbym powiedzieć, to sam pomysł na fabułę. Nie znam całej twórczości autora, ale zarówno w Cieniorycie jak i w Czterdzieści i Cztery pokazuje bardzo oryginalne uniwersum. Piskorski, w moim odczuciu, wprowadza na rynek fantastyki w Polsce dużo oryginalności, łącząc troszkę gatunki, co daje bardzo interesującą mieszankę. Zazwyczaj nie przepadam za akcją, która dzieje się w przeszłości, wolę raczej teraźniejszość bądź niedaleką przyszłość, bądź właśnie światy alternatywne. Pisarz przenosi nas do połowy XIX wieku i choć z początku miałem spore obawy, tak muszę przyznać, że z każdą stroną coraz bardziej przekonywałem się do tej epoki i jej klimatu. Twórca idealnie połączył historię alternatywną oraz koncepcję równoległych światów tworząc coś niesamowicie ciekawego.

Stworzenie rozbudowanego świata pełnego małych wątków i sporej ilości bohaterów, zwłaszcza jeśli trzeba pogodzić ich historyczne losy z fantazją autora, nie jest łatwym zadaniem do wykonania. Obawiałem się, że może to spowodować nieco bałaganu, który będzie trudny do ogarnięcia przez czytelnika, lubiącego raczej miłe i proste lektury. Nic bardziej mylnego! Piskorski posługuje się znakomitym językiem i ma talent do opisywania skomplikowanych rzeczy w przyjemny sposób. Zdecydowanie to duży plus, który pokazuje, że pisarz ma talent.

Książka to dawka naprawdę znakomitej lektury i z pewnością realny kandydat na powtórzenie sukcesu Cieniorytu. Myślę, że nominacja do Zajdla powinna być tutaj absolutnym minimum, a oczywiście osobiście mam cichą nadzieję na podium. Autor bawi się konwencją na najwyższym poziomie tworząc kolorowych bohaterów, ciekawą i zaskakującą fabułę oraz dopracowany w każdym calu świat. Zdecydowanie polecam!

Dział: Książki
środa, 21 wrzesień 2016 07:19

"Legends of Labyrinth" pod patronatem Secretum

Po sukcesie pierwszej kampanii gry planszowej "Labyrinth: Paths of Destiny III edycja" (pod patronatem Secretum), wydawnictwo Let's Play prezentuje nową autorską grę karcianą "Legends of Labyrinth". Gra o budowaniu drużyn jest osadzona w uniwersum świata Labyrinth. Jest to samodzielna pozycja, niebędąca dodatkiem do gry planszowej. Patronat nad "Legends of Labyrinth" objęło Secretum.

Dział: Bez prądu
sobota, 17 wrzesień 2016 18:50

Hayden War: Walkiria w ogniu

Niekończące się historia bohatera pozwala przywiązać się do niego i do snutej o nim opowieści, ale tylko wtedy, gdy utrzymuje ona odpowiedni poziom.

„Walkiria w ogniu” to trzeci tom cyklu Evana Curriego Hayden War. Trzecia część przygód Sorilli Aidy to nadal utrzymana w lekkim tonie fantastyka militarna, w której akcja odgrywa najważniejszą rolę.

„Walkiria w ogniu” w przeciwieństwie do tomu poprzedzającego, nie jest bezpośrednią kontynuacją i rzuca czytelnika na głęboką wodę, przez co początkowo czuje się on zdezorientowany, a akcja naprawdę rozpoczyna się mocnym uderzeniem. Starszy sierżant sztabowy Sorilla Aida w dość nietypowym stylu, ale jak zawsze z przytupem, ląduje wraz z oddziałem na obcej planecie. Jej zadanie jest proste, sprawdzić, czy przeciwnik przetrzymuje jeńców i uwolnić OPKów (osoby pod kontrolą), zanim lotnictwo zrówna teren z ziemią. A to dopiero prolog. Po udanej akcji czytelnik dowiaduje się, że wojna z obcymi trwa w najlepsze od kilku lat. Strażnicy, którzy utknęli na Haydenie nadal psują krew lokalnej ludności, co więcej zapędzili wojsko w kozi róg, czyli zepchnęli Ziemian i Haydenczyków do obozu, i zagarnęli resztę planety dla siebie. Sorilla postanawia zmienić tą patową sytuację i pomóc starym przyjaciołom, a co z tego wyniknie, należy samemu się przekonać.

W trzecim tomie Hayden War można nadal odnaleźć wiele dobrych elementów z poprzednich tomów, a mianowicie dynamicznie rozgrywające się wydarzenia, trzymającą w napięciu akcję, mało zawiłą fabułę i lekkie pióro autora. Trzeba przyznać, że Evan Currie ma talent do dobrego łączenia wydarzeń i tworzenia nowych wątków fabularnych, które ładnie łączą się w całość, a gdy jeszcze wszystko okrasza emocjonującymi scenami walczącej o życie Aidy, to po prostu czyta się tę książkę jednym tchem.

Niestety tom trzeci nie trzyma już tego samego, zresztą nigdy nie za wysokiego, poziomu, co tomy poprzednie. Ewidentnie widać, że Curriemu bardziej leżą opisy walki bezpośredniej, formacji lądowych, niż sceny batalistyczne rozgrywające się w kosmosie. Sposób opisywania walk wrogich sobie okrętów jest po prostu wręcz żenujący. Komendy wydawane są tak tragiczne, że aż śmieszne, pozwolę sobie tutaj zacytować rozkaz, wydany przez dowódcę obcego statku, który brzmiał: „- Anihilować ich”. Niestety pomysł na ciekawych obcych też został zaprzepaszczony. W pierwszym tomie podobała mi się tajemniczość spotkanej obcej rasy, w drugim to, że okazała się ona równie, jak nie bardziej inteligentna od Ziemian, a w trzecim autor to wszystko zaprzepaścił. A jak? Przede wszystkim oparł pomysł obcych nie na odmienności kulturowej, czy militarnej, nie na odmiennej taktyce, czy strategii, a na ich odmienności fizycznej i stosowanym nazewnictwie; i tak na przykład dowódcy zostali nazwani mistrzami (dobrze, że nie jedi), dowódcy okrętów przewodnikami (stada?), a całkowicie śmiesznym okazała się parafraza powiedzenia „między młotem i kowadłem” zamieniona na „być uwięzionym między Mirrum i Gola” (może to ułańska fantazja tłumacza, ale wątpię). W tym tomie obcy zbliżyli się mentalnością, myśleniem i zachowaniem do ludzi, i pomimo sporej przewagi technologicznej, autor bezceremonialnie wciska bez przerwy w ich wypowiedzi zachwyt nad sprytem i zawziętością rasy ludzkiej. Sorilla Aida wybija oddział prime'a Krissa, dowódcy Strażników na Haydenie, ale on nadal się zachwyca jakiż cudowny i zaskakujący jest ten słabowity gatunek.

Kolejną wadą powieści jest jednowymiarowość głównej bohaterki, jej postać jest tak płaska, że poza wielką odwagą i brawurą, nie można jej przypisać prawie żadnych cech, co więcej Currie poszedł w bardzo tendencyjny i pospolity kierunek, znamienny dla fantastyki militarnej (por. Alicia deVries z „Furii zrodzonej” D. Webera), a mianowicie kreuje Sorillę Aidę na bohatera z wyboru,. Staje się ona mocno odrealniona, a autor tworzy z niej niemal heroinę, która niczego się nie boi, nic jej nie jest straszne i wszystko potrafi. A niestety powieść, to nie komiks Marvela o superbohaterach, konwencja tutaj nie tłumaczy absurdu.

Podsumowując. „Walkiria w ogniu” to nadal powieść cechująca się wartką i trzymającą w napięciu akcją, wywołującą u czytelnika wiele emocji. Niestety, jak to bywa nierzadko z cyklami, w miarę rozrastania się cyklu, pisarz nie potrafi utrzymać powieści na dobrym poziomie, popełniając, jak w tym przypadku, charakterystyczne dla fantastyki militarnej błędy. Polecam książkę osobom, które przymykają oko na niedociągnięcia i absurdy, na rzecz szybkiej i lekkiej lektury.

Dział: Książki
wtorek, 13 wrzesień 2016 17:08

BFG

Kiedy pierwszy raz opublikowano w 1991 roku 'Big Friendly Giant', pod mało atrakcyjnym i wymyślnym tytułem „Wielkomilud”, w Wydawnictwie GiG, byłam już zbyt „poważnym” czytelnikiem, okrzepłym na powieściach Andre Norton, by sięgać po książeczkę dla dzieci, mało jeszcze wtedy u nas popularnego i niestety już nie żyjącego, Roalda Dahla. Musiałam poczekać dwadzieścia pięć lat, by przekonać się, że jest to opowieść, która wywołuje salwy śmiechu nie tylko u małoletnich.

13 września 1916 roku urodził się w walijskim Landaff przyszły wspaniały pisarz książek dla dzieci – Roald Dahl. Na 100-tną rocznicę urodzin autora Znak Emotikon wydał jego najsłynniejsze opowieści, w twardej oprawie z kanonicznymi ilustracjami Quentina Blake’a. W lipcu na ekrany kin weszła również ekranizacja „BFG” w reżyserii Stevena Spielberga, o której niestety nie jestem w stanie na razie napisać nic, ponieważ, jako prawdziwy mól książkowy sięgnęłam najpierw po książkę. A książka wyjątkowo podobała się zarówno mojej dziewięcioletniej córce, jak i mnie.

„Bardzo Fajny Gigant” to zakręcona powieść o przygodach Sophie, dziewczynki mieszkającej w sierocińcu, która jako jedyna dostrzega w nocy olbrzyma. Ma szczęście, ponieważ trafia na mocno zakręconego giganta, który w przeciwieństwie do swoich pobratymców, o znamiennych imionach Krwiopij, Michospust, Bebechołyk, etc., jada szlamgóry i pije tłoczypiankę, zamiast chrupać ziemiaki, czyli ludzi. Oczywiście winna podglądania Sophie, nie może pozostać w sierocińcu, jako świadek istnienia olbrzymów, zostaje porwana przez BFG, który zabiera ją ze sobą do krainy wielkoludów. Tam Sophie poznaje wiele magicznych, jak i okrutnych tajemnic. I jak przystało na heroinę, razem z nowo poznanym przyjacielem, postara się ocalić świat przed przerażającymi olbrzymami.

„BFG” jest rozwinięciem epizodycznego pomysłu z innej książki autora, z „Danny'ego, mistrza świata”. W niej to, Danny wspomina opowieść na dobranoc o ‘Big Friendly Giant’, który przechwytuje sny i wdmuchuje je do sypialni dzieci. Tak narodził się pomysł na książeczkę, którą Roald Dahl dedykował swojej przedwcześnie zmarłej siedmioletniej córce, Olivii.

Opowieść o BFG czytałam wraz córką, więc mogę napisać, co najbardziej jej się podobało, a mianowicie akcja, akcja, akcja. Jest to historia, która nie pozwala się nudzić, bez przerwy się coś dzieje, i tam, gdzie inni autorzy wprowadziliby opisy, Roald Dahl wprowadza nagłą zmianę akcji. Największą zaletą powieści jest, i tutaj obie byłyśmy zgodne, słownictwo. Dzieci, językoznawcy i miłośnicy gier słownych będą mieli wiele powodów do śmiechu. BFG jest bowiem gigantem, który nigdy nie uczęszczał do szkoły, a jak to samouk, nie do końca wszystko mu wychodzi i tak na przykład królową Elżbietę nazywa złotobiustą bekselencją. Poza cudownymi przekręceniami słów, pojawiają się również neologizmy, jak świszczybąk, dołkochandra, tłoczypianka, czy szlamgóry. A dialog o naturze świszczybączenia jest cudowną słowną przepychanką pomiędzy królową, Sophie i BFG, doprowadzający czytelnika do czkawki ze śmiechu.

Cała historia Sophie o jej przygodach z olbrzymami mogłaby wydawać się absurdalnie bezsensowna i nieciekawa, gdyby nie talent pisarski Roalda Dahla. Znał on bowiem naturę dzieci i wiedział, że wartka akcja, śmieszne słownictwo, to przepis na wdechowitą powieść. Nie bez znaczenia jest przekaz o dobroci, zaangażowaniu, odwadze i wrażliwości na cudzą krzywdę, które to cechy mogą pomóc zmieniać otaczający nas świat. Ukazuje, że czasem potrzebny jest ktoś, kto tchnie w nas odwagę i pokaże, że nie jest się bezsilnym, tak jak Sophie pokazała to BFG.

Na końcu nadmienię, że BFG istniał naprawdę, a był nim Walter [1], dobroduszny, wieloletni przyjaciel Roalda, którego poznał w 1946 roku podczas prac remontowych w domu babci pisarza. Ich wieloletnia przyjaźń, fizjonomia ponad dwumetrowego przyjaciela, który mówił z silnym wiejskim akcentem, powołała do życia BFG.

[1] Tak wyglądał prawdziwy BFG! Oto człowiek, który zainspirował Dahla do stworzenia postaci z kart słynnej książki.

Dział: Książki