lipiec 03, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: kryminał

sobota, 27 kwiecień 2019 16:47

Milcząca ofiara

„Przeszłość to fajne miejsce na odwiedziny, lecz niedobre na pobyt” – to niezwykle trafne stwierdzenie mogłoby zmienić na lepsze życie wielu ludzi, gdyby tylko przeanalizowali go, poddali się chwili refleksji i zastosowali się to tej niezwykle cennej wskazówki. Czym innym jest bowiem czerpanie z przeszłości nauki, wyciąganie wniosków z minionych wydarzeń, a czym innym nieustanne rozpamiętywanie przeszłości, bez możliwości ruszenia do przodu.

Jednak nie każdy ma w sobie na tyle siły, by tę przeszłość zostawić za sobą. Co więcej, są nawet takie przypadki, kiedy ta przeszłość – mimo naszych starań – nie daje o sobie zapomnieć, wciąż złośliwie miesza w naszym życiu sprawiając, że tkwimy w matni, nie potrafiąc się z niej wyplątać. Jednym z takich przypadków, jest Emma, kochająca żona i matka, właścicielka prężnie prosperującego salonu z sukniami ślubnymi. Można stwierdzić, że odniosła w życiu sukces, że jest osobą wiodącą godne pozazdroszczenia życie tym bardziej teraz, kiedy mąż Alex dostał awans i w związku z tym przeprowadzają się z małej wyspy, często odciętej od świata, do Leeds, gdzie kupują nowy dom.

Nikt jednak nie wie, że życie Emmy pełne jest demonów mieszkających w jej głowie, a także mrocznych sekretów – takich jak ten, że jest morderczynią. Cztery lata temu bowiem pozbyła się jednego z balastów z przeszłości, który nie pozwalał jej normalnie żyć. Tym obciążeniem był Luke Priestwood, mężczyzna, który niegdyś uczył ją w szkole plastyki, który ją bezwstydnie uwiódł, a następnie porzucił osiągnowszy swój cel. Co więcej otoczenie uwierzyło w jego wersję wydarzeń, zaś Emma została oskarżona o nękanie go. Kiedy po latach wrócił, nic dziwnego, że jego ofiara, już teraz dorosła kobieta, chciała się od niego uwolnić. Szczególnie, że miała wspaniałego męża, z którym rozpaczliwie starali się o dziecko.

Emma nie planowała morderstwa, a jednak – gdy Luke stał się zbyt napastliwy – nie miała oporu, by ciosem łopatą pozbawić go życia, a następnie zakopać w ogródku. Była przerażona swoim czynem, a jednocześnie przekonana, że zamknęła przynajmniej jeden rozdział swojego skomplikowanego dorastania. Teraz jednak, kiedy w związku z przeprowadzką, posiadłość odziedziczona po ojcu będzie miała nowych właścicieli, trup w ziemi może sprowadzić na nią kłopoty. Postanawia zatem pozbyć się ciała i ostatecznie zatrzeć ślady swojej zbrodni. Tyle tylko, że grób okazuje się być pusty…

Co tak naprawdę wydarzyło się cztery lata temu? Czy Emma rzeczywiście zabiła mężczyznę, a jeśli tak, to co stało się ze zwłokami? Gdzie kryje się prawda i kto był w tym niemoralnym związku naprawdę ofiarą, a kto oprawcą? To pytania, które towarzyszą nam w trakcie lektury wstrząsającej i zaskakującej powieści „Milcząca ofiara”, autorstwa Caroline Mitchell. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka książka to zarówno pełen napięcia thriller, jak i doskonała powieść psychologiczna. Sposób narracji – oddanie głosu bohaterom sprawia, że czujemy się bezpośrednimi uczestnikami zdarzeń, mamy też możliwość obserwowania powolnej destrukcji osoby tak kruchej psychicznie, jak Emma, ale i powolnego rozpadu małżeństwa. Tym samym, jest to powieść dla wszystkich osób lubiących zarówno zagadki, jak i zagłębianie się w ludzkie emocje, sposób odbierania przez nich świata.

Zmagająca się ze wspomnieniami o matce alkoholiczce i sadystce, borykająca się naddatek z zaburzeniami odżywiania Emma, cierpi również na lęki, które zaburzają jej osąd sytuacji. Czy to możliwe jednak, by popadała w paranoję? By tworzyła alternatywną rzeczywistość? By spadała w otchłań szaleństwa? Na te pytania wraz z czytelnikiem odpowiedzi będzie poszukiwał mąż Emmy, a także jej siostra. Problem w tym, że ona również trzyma w szafie własne trupy…

Kiedy już jesteśmy przekonani, że doskonale wiemy, kto mówi prawdę, autorka przewrotnie podsuwa nam nowe okoliczności, dowody, zasiewa w nas ziarno wątpliwości. Właśnie dlatego „Milcząca ofiara” jest jedną z tych książek, które - między innymi dzięki doskonale skonstruowanej fabule i genialnie zarysowanym postaciom – nie tylko wciągają, ale i nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Dział: Książki
poniedziałek, 29 kwiecień 2019 19:25

Matka

Szczęście zmieniło wygląd Christophera. Dostrzegałam to w falowaniu jego piersi, w tym jak się prostował, odciągając ramiona do tyłu, a na jego twarzy niemal bez przerwy gościł uśmiech. W tym czasie Margaret raz na dwa tygodnie opisywała w liście, co nowego zaszło w życiu rodzinnym w Morecambe. W prawym górnym rogu koperty zawsze widniał jego własny adres, jakby chciała mu przypomnieć, gdzie mieszka.


Tak naprawdę nie do końca wiem od czego powinnam zacząć. Bo „Matka” S.E. Lynes wywołała u mnie dość mocno skrajne emocje. Biorąc się za czytanie tej książki spodziewałam się thrillera psychologicznego opartego na rywalizacji dwóch matek. I thriller faktycznie dostałam, lecz nie taki jakiego oczekiwałam. Dostałam coś, co poruszyło mnie do głębi, grając na moich emocjach i uczuciach jak na harfie. Uderzając jednak w te struny, które odpowiedzialne są za lęk, dezorientacje i niepokój. Bo właśnie w takim klimacie utrzymana jest cała powieść.


„Matka” zaczyna się w momencie kiedy mężczyzna o imieniu Billi morduje innego, bezimiennego mężczyznę. I na pierwszy rzut oka, nie wiadomo co to wszystko ma do fabuły. Dopiero później, na koniec okazuje się jak kluczowy był ten początek. Autorka następnie płynnie przechodzi do przedstawienia głównego bohatera – Christophera, który w dniu wyjazdu na studia dowiaduje się, że jest adoptowany. Postanawia zrobić wszystko by odnaleźć swoich biologicznych rodziców, bo tak naprawdę czuł, że nigdy nie należał do rodziny, która go wychowywała. Oficjalnymi kanałami udaje mu się odnaleźć Phyllis – kobietę, która go urodziła. I wydaje się, że wszystko powinno być już w porządku, że wszyscy powinni być już szczęśliwi. No cóż, nie koniecznie.


Muszę przyznać, że „Matka” jest jedną z tych powieści, które porwały mnie i wciągnęły do swojego świata właściwie tylko dzięki fabule. Bo główny bohater, nie wzbudził we mnie sympatii. Christopher jest typem zahukanego dzieciaka, który we wczesnych latach szkolnych był dręczony. Jest spokojny, wycofany i wykazuje wręcz chore zainteresowanie Rozpruwaczem, który w tamtych czasach grasuje na ulicach mordując prostytutki (swoją drogą, fajny pomysł na drugoplanową historię, która też nadaje powieści klimatu). Do końca nie można powiedzieć co chodzi mu po głowie i jak zachowa się w danej sytuacji. Po poznaniu swojej biologicznej matki wykazuje też wobec niej dziwne uczucia, jakby był w niej zakochany jak w kobiecie. Ogólnie rzecz ujmując, jest dziwny, śliski. Wzbudzał we mnie raczej same negatywne emocje i jeśli mam być szczera to ani przez chwilę mu nie współczułam.


Tak jak wspominałam wcześniej, cała książka jest utrzymana w dość mrocznym, nieprzyjemnym klimacie co jak dla mnie ma pozytywny wydźwięk. Ta historia tego potrzebowała. Klimatu deszczowego miasteczka, w którym rzadko wychodzi słońce. Dużym plusem jest też fakt, że książka jest opowiedziana z perspektywy osoby trzeciej i na początku nie do końca wiadomo kto to jest, ale tak naprawdę już w połowie można się domyślić, kto opowiada nam to co się wydarzyło.


„Matka” to tak naprawdę prawdziwe studium tego jak ze spokojnego człowieka można stać się szaleńcem i pogubić się we własnych kłamstwach. Pokazuje, że czasem oczywiste wcale nie jest takie oczywiste, a niektóre historie mają drugie dno. Osobiście widzę tutaj też jeszcze jeden przekaz – uważaj na to, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Bo w końcu i Phyllis, i Christopher życzyli sobie odnaleźć biologiczną rodzinę, ale czy wyszło im to na dobre? O tym musicie przekonać się sami.


Czy polecam tą książkę? Jak najbardziej. Ale nie będzie to pozycja dla wszystkich. Pomimo mojego zachwytu nad fabułą i naprawdę dobrze zaplanowaną treścią to książkę czytało mi się dość ciężko, właśnie ze względu na ten mroczny klimat. Również Ci, którzy szukają w książkach lekkich powieści, które nie zostawią śladu w ich psychice powinni sobie odpuścić czytanie „Matki”. Jednak wszyscy Ci, którzy chcą złaknieni historii nieoczywistych polecam sięgnięcie bo tę powieść, bo naprawdę warto.

Dział: Książki
sobota, 30 marzec 2019 11:15

Stróż krokodyla

Mieszka tu już dwadzieścia lat -Boże, jak ten czas szybko leci!- a z dnia na dzień jego ciało zdawało się starzeć coraz szybciej. Gregers Hermansen jednak tak łatwo się nie poddaje, o nie; podstawowe rzeczy, jak wyrzucenie śmieci może jeszcze zrobić sam. Schodząc na dół zauważył, że drzwi do mieszkania dwóch młodych kobiet są uchylone- czyżby były na tyle nieostrożne, że zostawiają je otwarte? A może coś się im stało... ? Gregers powoli wchodzi do mieszkania dziewczyn, nie spodziewając się, że za niedomniętymi drzwiami czeka na niego koszmar.

Śledztwo w sprawie zamordowania młodej kobiety, Julie, bada Jeppe Kørner wraz z nieodłączną Anette Werner. Ten duet zachowuje się jak stare małżeństwo, budząc we wszystkich współpracownikach rozbawienie, a tym samym będąc nierzadko powodem licznych żartów. Nie umniejsza to jednak ich skuteczności. Tym razem sprawca nie pozostawił ani jednego śladu, prócz specyficznego "podpisu", wyrytego na twarzy zmarłej. Komu mogła się narazić kobieta, która w Kopenhadze dopiero zaczyna dorosłe życie? Czy jej śmierć jest wynikiem odrzuconego uczucia? I jaki związek z tym wszystkim ma książka pisana przez Esther de Laurenti, właścicielkę kamienicy?

Ponoć nie ma zbrodni idealnej; zawsze zostanie jakiś zapomniany (i przez to niewytarty) odcisk palca, ślad buta czy włos. Choć wciąż zadziwia, ale nawet takie drobne dowody świadczące o czyjejś obecności na miejscu zbrodni mogą wskazać mordercę. A jednak tym razem może być zupełnie inaczej. Inspektorzy kopenhaskiego wydziału zabójstw stoją przed skomplikowanym zadaniem- niby mają pewne poszlaki, znaleźli też odciski, ale... jakoś nie pasuje to do ogółu śledztwa. Pole podejrzanych znacznie się zawęża, gdy na scenę wychodzi kwestia pisanej przez Esther di Laurenti książki, kryminału; morderstwo Julie jest wręcz idealną kalką opisanych przez byłą wykładowczynię wydarzeń. Teraz wystarczy tylko znaleźć osoby, mające dostęp do owej książki. I tu przed Jeppem oraz Anette wyrasta kolejny mur, wydawałobby się nawet, że nie do przeskoczenia. A mimo to... nie istnieją zbrodnie doskonałe.

Zapowiadała się bardzo ciekawa historia z gatunku tych, gdzie nigdy nie wiadomo, na kogo "postawić". Owszem, sam pomysł już gdzieś tam kiedyś przewinął się przez rynek literacki, aczkolwiek autorka i tak miała duże pole do popisu. I moim zdaniem nie do końca je wykorzystała, poczynając od niedopracowanych bohaterów, na samym śledztwie kończąc. Choć początkowo wydaje się, iż Jeppe Kørner będzie ową sprawę prowadził ze swoją policyjną drugą połówką, Anette, to tak naprawdę kobieta jest tłem tego duetu. Pani Engberg poświęciła całą książkę postaci inspektora, dla Werner zostawiając niewiele miejsca. Ot, raczej stworzyła ją po to, by Kørner nie czuł się samotny (jakkolwiek to zabrzmi). Jeppego poznajemy niemal od podszewki, nieobce są nam jego wspomnienia dotyczące byłej żony, jak i obecnie nawiązany romans i związane z tą relacją uczucia. A mimo to... wszystko wydawało się takie drewniane, sztuczne. Jakby Jeppe sam nie wiedział czego chce, zarówno od życia, jak i śledztwa. Bohaterowie byli zaledwie cieniami, nie przewodzili całej historii, tym samym nie zapisując się jakoś szczególnie w pamięci. I nie, nie chodzi mi o to, że główna postać ma borykać się z problemem alkoholowym etc. jak to dzieje się w innych lekturach, ale brakowało w tej całej historii jakiejś siły napędowej, która pchałaby ich do poznania tajemnic Julie. Co więcej, nie rozwinięto w pełni jedynego ciekawego (dla mnie) wątku, który był znaczący dla rozwiązania sprawy morderstwa, ale też poznania powodu, dla którego to właśnie Julie stała się ofiarą. Ot, pewna postać znalazła się w kręgu podejrzanych, inspektorom coś w nim nie pasowało, ale złożyli to na karb specyficznego charakteru przepytywanego jegomościa. Później -opłotkami- dowiadują się, że może jednak ma on większe znaczenie dla toku śledztwa, niż mogli przypuszczać, bam! szybka akcja i czytelnik dostaje rozwiązanie sprawy. Wszystko dzieje się jakby za naszymi plecami, zyskujemy wyłącznie urywki informacji, przez co sami nie mamy możliwości uczestnictwa w poszukiwaniach. 

Podsumowując, pani Katrine Engberg miała ciekawy pomysł, aczkolwiek zawiodło wykonanie. Stróż krokodyla otwiera serię, mam więc szczerą nadzieję, że w kolejnych tomach rozwinie pisarskie skrzydła, gdyż jak na razie nie zaserwowała nam niczego, co mogłoby nas skusić na kontynuację lektury. 

Dział: Książki
niedziela, 24 marzec 2019 17:36

Pamiętaj o śmierci

- Bo podobno powstał na zamówienie jakiejś tajnej sekty czy grupy, może nawet loży masońskiej – odparła Marta z błyskiem w oku – której członkiem był także nieznany nam dziś z nazwiska twórca obrazu. Był nim ponoć sławny ówcześnie malarz, tylko nie wiemy o kogo chodzi. Dzieło miało zawierać wskazówki prowadzące do ukrytego skarbca „ostatniego templariusza” ze Skarszew, dożywającego swoich dni na naszych terenach, słynnych z tego, że schronienie mogli tutaj znaleźć wszelkiej maści heretycy, wygnańcy i inni prześladowani buntownicy religijni.

Siadając do pisania tej recenzji nie do końca wiedziałam, jak mam ująć w słowa to, jakie uczucia pojawiały się podczas czytania „Pamiętaj o śmierci”. Teoretycznie książka Pani Anny Klejzerowicz posiada wszystko, co dobry kryminał powinien mieć. Są morderstwa, spisek i tajemnica, która ciągnie się od setek lat. Jest wielki skarb i walka o to, kto zdobędzie go jako pierwszy. To wszystko jest w tej książce, a mimo to była ona nijaka, bez polotu i jakiegoś konkretnego pomysłu na to jak ciekawie poprowadzić fabułę. Widać pomysł, to nie zawsze wszystko.

Fabuła „Pamiętaj o śmierci” zaczyna się w momencie zamordowania dwóch mężczyzn, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają jak członkowie jakiegoś gangu. Policja dość szybko zaczyna myśleć, że być może były to zwykłe porachunki lokalnej mafii z jakimiś innymi bandziorami. Wszystko zmienia się, kiedy pojawiają się kolejne trupy, którym towarzyszy zagadkowa kartka umieszczona na ciałach z równie tajemniczym napisem „Memento”, a poszczególne poszlaki i domysły prowadzą do owianego tajemnicą templariusza ze Skarszew i jego skarbu. Do sprawy, za prośbą policji włącza się gdański dziennikarz śledczy – Emil Żądło, były policjant oraz jego partnerka – Marta Zabłocka, muzealniczka. Przypadkiem zostaje w to wszystko wplątany również jego syn – Bartek.

Jak widać na pierwszy rzut oka, książka wydaje się naprawdę ciekawa i porywająca. Ale niestety taka nie była. Przez cały czas miałam wrażenie, że dla głównych bohaterów ważniejsze było grzebanie w historii, niż faktyczne znalezienie sprawców. Oraz gotowanie. Serio, co kilka stron Emil wraz z rodziną siedział przy stole i coś jadł. Ewentualnie pił. I o ile rozumiem umieszczanie takich normalnych scen w powieściach, o tyle robienie to w takiej ilości, jaką zaserwowała nam Pani Anna, robiło się odrobinę nudne. Dodatkowo dość negatywnym w odbiorze jest fakt, że policja po tym jak poprosiła o pomoc Emila Żądło, kompletnie nie robi nic już w związku ze sprawą. Jedynym plusem całości jest chyba to, że czyta się to dość lekko i w miarę przyjemnie. Tylko co mi po tym, skoro fabuła wieje nudą, a potencjał został kompletnie nie wykorzystany.

Co do samych głównych bohaterów. No tutaj też niestety nie jest jakoś szalenie dobrze. Według mnie postacie są płytkie, bez wyrazu. A dialogi, które się pomiędzy nimi toczą są tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Oczywiście te dialogi, które w jakiś sposób nie dotyczą sprawy. Generalnie da się ich lubić, bo są sympatyczni, ale brakowało mi w nich jakiegoś takiego pazura. Szczególnie w postaci Emila, który jako były policjant powinien posiadać w sobie jakąś charyzmę, jakiś ogień, który prowadzi go do rozwiązania sprawy. A nie być nijakim człowiekiem, który nie do końca wie, jak ma zabrać się do szukania rozwiązania i praktycznie w całości polega na tym, co wygrzebie z przeszłości jego partnerka.

Podsumowując. „Pamiętaj o śmierci” miało potencjał. Potencjał, który niestety został zmarnowany. Bo sam wątek skarbów templariuszy był całkiem fajny, ciekawy intrygujący. Prawdę powiedziawszy chyba tylko ta część spowodowało, że doczytałam tę książkę do końca. W innym przypadku pewnie w połowie rzuciłabym ją w kąt. Coś co miało być kryminałem o zabarwieniu sensacyjnym, okazało się ciepłymi kluchami o obyczajowych odcieniach. Za mało akcji, za dużo codzienności. Nie tego szukam w tego typu książkach.

Dział: Książki
czwartek, 21 marzec 2019 19:43

17 podniebnych koszmarów

Antologie to odpowiednik pudełka czekoladek, o którym mówił Forrest Gump; nigdy nie wiesz, na co w nich trafisz. Czysto teoretycznie dobre, sprawdzone nazwiska powinny gwarantować mocną lekturę. Niestety, nie zawsze tak jest, a najświeższym dowodem jest zbiór 17 podniebnych koszmarów, zebranych w całość przez Stephena Kinga i Beva Vincenta.

Jak można zorientować się po samym tytule, w książce znajduje się siedemnaście tekstów, a każdy z nich związany jest z lataniem. Akcja zdecydowanej większości toczy się bezpośrednio na pokładzie samolotów, inne wiążą się z nimi w inny sposób. Wśród autorów można znaleźć same wyśmienite i zasłużone nazwiska, co ciekawe nie tylko współczesne. Oprócz Kinga i Vincenta, są tu teksty m.in. Dana Simmonsa (znanego z Terroru, Olimpu, Hyperiona czy Letniej nocy, czyli samych perełek), nieodrodnego syna Kinga, czyli Joego Hilla, Raya Bradbury’ego, Richarda Mathesona, a nawet… sir Arthura Conan Doyle’a, ojca Sherlocka Holmesa.

Niestety, ten wyśmienity skład nie sprostał oczekiwaniom. Co ciekawe i dosyć paradoksalne, opowiadania, które wyszły spod pióra powyższych autorów należą do tych przeciętniaków w niniejszym zbiorze. Nie popisał się ani Mistrz, ani jego potomek, a tytuły tekstów Mathesona (Koszmar na wysokości 6 tysięcy metrów) i Doyle’a (Groza przestworzy) nijak nie przystają do ich treści. Wszystkie czyta się nieźle, ale bez fajerwerków i nie sądzę, by zachowały się w pamięci czytelnika na dłużej. Chociaż trzeba przyznać, że Bev Vincent i jego krótkie Zombie w samolocie wypadają nienajgorzej.

Do moich zdecydowanych faworytów należy otwierający całą antologię Ładunek E. Michaela Lewisa, mocno niepokojący i oddziałujący na wyobraźnię, chociaż właściwie niewiele się w nim dzieje. Nieoczekiwanie dobre okazało się Lucyferze! E.C. Tubba, które w dość zaskakujący sposób wykorzystuje motyw podróży w czasie. Warto także zwrócić uwagę na zakrawające na gore, ale niewątpliwie klimatyczne Diablitos Cody’ego Goodfellowa oraz Morderstwo w powietrzu Petera Temayne, kryminał nawiązujący do powieści Agathy Christie.

Szkoda, że większość tekstów, jakie można tu znaleźć, było już opublikowanych dużo wcześniej. Chociażby Latającą machinę można znaleźć w najnowszym wydaniu Bradbury’ego przez Wydawnictwo MAG. Opowiadanie to najbardziej też odstaje od pozostałych i szczerze dziwię się, że znalazło się w antologii. Podobnie zresztą jak wieńczący całość poemat Spadanie Jamesa L. Dickeya, oparty na prawdziwych wydarzeniach, ale niewiele mający wspólnego z zapowiadanym horrorem.

Podsumowując, 17 podniebnych koszmarów to zbiór dosyć przeciętny. Jeśli oczekujecie opowiadań, które przyprawią Was o gęsią skórkę, możecie się gorzko rozczarować. Najwięcej wrażeń będziecie mieć, jeśli zabierzecie książkę w podróż samolotem – w domowym zaciszu raczej nie wzbudzi większych emocji. Niestety.

 

Dział: Książki
wtorek, 12 marzec 2019 12:45

Król złodziei

“Król złodziei” to historia oparta na faktach, a dokładnie na wydarzeniach, do jakich doszło w Londynie w Wielkanoc 2015 r. Wtedy też doszło do włamania do domu depozytowego Hatton Garden, zaś skok ten przeszedł do historii jako jeden z najbardziej zuchwałych w dziejach. I chociaż większość sprawców złapano, to ani łupu nie dało się w całości odzyskać, ani szkód i krzywd do końca zadośćuczynić.

Chociaż twórcy przedstawiają film jako dramat, dla mnie to typowy kryminał i to ze sporą dozą inteligentnego brytyjskiego humoru. Budzą bowiem uśmiech sympatii poczynania wiekowych przestępców, którzy na miejsce włamania, poza potrzebnym sprzętem muszą zabrać aparaty słuchowe i zapasy insuliny. A i to nie daje pewności powodzenia. To także opowieść o chciwości i o tym, jak prawdziwe jest przysłowie, że chytry dwa razy traci. Ostatecznie to także historia z happy endem i to dla obu stron. Dla tych dobrych, bo jednak większość złodziei udało się złapać i sporą część łupu odzyskać, ale i dla tych złych - bo nie wszyscy jednak trafili za kratki, a tego czego odnaleźć się nie udało, też mało nie było.

Obsada to istna śmietanka brytyjskiego kina: Michale Caine, Michael Gambon, Ray Winston, Jim Broadbent. W tym doborowym towarzystwie doskonale odnalazł się młody Charlie Cox, czerpiący od mistrzów garściami i wcale nie ustępujący im talentem. I chociaż w filmie brak jest brawurowych zwrotów akcji, czy spektakularnych ucieczek, to całość pasuje do konwencji, której brytyjscy dżentelmeni (i nie ważne na ile jest to tytuł obiektywny, a na ile sami go sobie nadali) w wieku słusznym biorą się za napad. Ci co spodziewają się strzelanin i seksu się rozczarują, ci co chcą obejrzeć mistrzów brytyjskiego kina w akcji, będą co najmniej zadowoleni. Ja osobiście daję filmowi mocną czwórkę. Bo chociaż momentami tej brytyjskiej flegmy rzeczywiście trochę za dużo, to z pewnością czas potrzebny na obejrzenie filmu nie jest czasem zmarnowanym.

Dział: Filmy
poniedziałek, 11 marzec 2019 18:36

Zbrodnia i Karaś - zapowiedź

Odważna, zabawna i inteligenta komedia o życiu studenckim w Polsce
Już 15 marca do księgarń trafi debiutancka książka Aleksandry Rumin pt. Zbrodnia i Karaś. Koniecznie zapoznajce się z opisem.

 Na terenie kampusu Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie dwie sprzątaczki znajdują ciało Ernesta Karasia, znienawidzonego przez współpracowników i studentów profesora. Gdy wykładowca wydawał ostatnie tchnienie, w budynku Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych przebywało tylko dziesięć osób: czy którejś z nich mogło zależeć na usunięciu Karasia? A może po prostu doszło do nieszczęśliwego wypadku? Tak byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych i samej uczelni, bo skandal mógłby zniszczyć jej i tak nie najlepszą opinię...

Dział: Patronaty
wtorek, 26 luty 2019 12:18

Odium

Natura nie powinna być świadkiem ludzkiej gwałtowności, a jednak... jednak jest inaczej. W miejskim lasku zostają odnalezione zmasakrowane zwłoki kobiety. Początkowo nie można nawet ustalić, jak ofiara wyglądała. Od razu było wiadomo, że śledztwo nie będzie należało do najłatwiejszych. Może właśnie dlatego przejął je komisarz Jan Bury, mający na swoim koncie kilku odnalezionych sprawców. A jednak czy osobiste problemy nie staną na drodze do złapania mordercy? Jedynym tropem policji jest odnaleziona przy ciele karteczka z rozmazanym napisem. Wszyscy wierzą, że ten mały świstek może naprowadzić ich na trop zabójcy.

Czym jest prawdziwa, głęboka nienawiść? Dowiecie się tego już wkrótce. I pamiętajcie, że wiele osób zapamiętuje krzywdy, jakie im wyrządzono. Nawet wiele, wiele lat temu. A gdy przyjdzie czas zemsty... uważajcie na siebie.

Nie ma nic bardziej intrygującego, jak zmasakrowane zwłoki, na które ktoś natrafił przypadkiem. Sprawca nawet nie starał się ukryć ciała, jakby wystawieniem go na światło dzienne chciał zamanifestować swoją władzę- w końcu sam dla siebie stanowił kogoś w rodzaju boga, czyż nie? Decydował o życiu i śmierci, o tym, kto następny stanie się jego celem. Podróż wgłąb psychiki psychopaty jest dla mnie jednym z najciekawszych elementów thrillerów czy kryminałów. W końcu nigdy nie wiemy, na co natrafimy, prawda? Tym razem wraz z komisarzem Janem Bury ruszamy tropem mordercy, który przy ciele zostawił jedno słowo- ODIUM.

Akcja toczy się dwutorowo, w przeszłości i teraźniejszości; poznajemy Joannę (jak się później okazuje- ofiarę), co daje nam pierwszy trop: kat związany jest z jej osobą. Trzeba więc wysilić wszystkie zmysły, gdyż dostaliśmy poszlakę nieznaną początkowo Buremu. Drugi wątek to oczywiście śledztwo prowadzone przez wspomnianego komisarza. Sam mężczyzna nie jest przedstawiony jako ponadprzeciętny stróż prawa, ot, zwykły człowiek, pracujący w ten a nie w inny sposób. I w sumie to bardzo dobrze, że pani Grzegrzółka nie wykreowała go na jakiegoś polskiego superbohatera.

Powiem tak; książka zapowiadała się bardzo dobrze, choć już w opisie można zauważyć pewne elementy zbliżone do tego, co przez rynek literacki przewijało się wielokrotnie. Ale opis to nie wszystko, treść może nieść ze sobą zupełnie coś innego,niż przekazuje nam ta skrócona forma. A jednak... czegoś tej historii zabrakło. Owszem, czytało się dobrze oraz szybko, nie nudziłam się przy niej, ale mam wrażenie, że autorka nie wykorzystała do końca potencjału historii, której przecież sama dała życie. Do tego można wyłapać pewne drobne nieścisłości- ofiara ponoć miała tak pokiereszowaną twarz, że w żaden sposób nie można jej było zidentyfikować bez pomocy współczesnej technologii, a i tak pracujący nad jej rysopisem policjanci natrafili na wiele trudności. A mimo to przyjaciółka denatki zidentyfikowała ją bez problemu dzięki... niewielkiej bliźnie na czole. 

Nie czułam tutaj charakterystycznego "ducha" thrillerów, a zmasakrowanie ciała Joanny nijak nie wpłynęło na moje emocje. Było trochę...sztucznie? Ponadto zakończenie również nie przynosi nam żadnego zaskoczenia, a wręcz można się spodziewać takiego rozwiązania. Rozumiem, że prawdopodobnie przesłaniem autorki była siła emocji- to, jak długo dana osoba może kryć w sobie nienawiść, która w końcu wybucha, pozostawiając popioły. Nikt przecież nie wie, kiedy zostanie przekroczona granica i jaki będzie to miało wpływ na dalsze losy. Mimo wszystko nie odnalazłam w Odium niczego nowego; niczego, co na dłużej zatrzymałoby mnie przy tym thrillerze. Niestety, niektórzy zapominają, że oparcie wątku wyłącznie na zmasakrowanych zwłokach nie przynosi od razu sukcesu. Ważna jest intryga, dobry powód, emocje. A mimo to wierzę, że nasza polska autorka może tworzyć bardzo dobre książki, ponieważ styl pisania ma bardzo ciekawy. Teraz pozostaje jedynie odnaleźć swoją własną ścieżkę twórczą. 

Odium zdecydowanie polecam tym czytelnikom, którzy rzadko sięgają po ów gatunek. "Zjadacze" thrillerów mogą się lekko na niej rozczarować.

Dział: Książki
niedziela, 24 luty 2019 09:04

Cienie Nowego Orealnu

 -Cthulhu, Katulu, a niech i nawet mu będzie Burek. – Machnął ręką od niechcenia Ducote. – Zmierzam do tego, że proste kultury, kultury magiczne bez względu na miejsce występowania, wiążą religię, obrzędy z reprodukcją warunków bytowych. Kontekst. – Ponownie trącił palcem mackowate oblicze bożka. – Tawaret, egipska bogini chimera: po części hipopotam, lwica oraz Suchos: mężczyzna o łbie krokodyla. W Egipcie nie ma bogów o gębach bizonów, bo bizonów na pustyni brak.

„Cienie Nowego Orealnu” Macieja Lewandowskiego to pozycja łącząca w sobie elementy grozy, horroru i kryminału. Gdzie magia miesza się z ludzkimi sprawami, a bestialskie morderstwa mogą prowadzić do jeszcze większej, bo apokaliptycznej katastrofy. Na pierwszy rzut oka brzmi jak kawał dobrej fabuły, której się spodziewałam i którą tak właściwie dostałam. Ale nie wszystko było takie piękne, jak mi się na początku wydawało, a przyjemność z czytania, pomimo zachwycającej historii była tak naprawdę nikła. Ale o tym później.

Książka zaczyna się w momencie nalotu nowoorleańskiej policji na kryjówkę przemytników, w której niestety oprócz przemytników znajdują również ciało zmasakrowanej czarnoskórej dziewczyny. Sprawą zajmuje się John Legrasse, który jakiś czas temu prowadził podobne śledztwo podczas, którego rozbił szajkę okultystycznych morderców. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo teraz, kiedy ponownie znajdowane są ciała wręcz zaszlachtowanych kobiet, okazuje się, że tamta sprawa mogła być tylko wierzchołkiem góry lodowej o nazwie „pradawna magia i okultyzm”. John wkłada w rozwiązanie śledztwa całe swoje „serce” – czyli ogromne pokłady nienawiści i gniewu do okrutnych oprawców. Wszystko utrudnia fakt, że ktoś wyżej chce ukręcić sprawie łeb jak najszybciej. Jak widać fabuła naprawdę ciekawa. Wartka akcja, świetnie poprowadzony opisy miejsc, walk i wszelkich pojawiających się w książce postaci sprawiają, że historia jest naprawdę wciągająca.

Czy polubiłam głównego bohatera? A i owszem, choć może z tego powodu, że mam słabość do zniszczonych przez życie starszych jegomości. Jednak nie można odebrać Legressowi charyzmy, przenikliwego umysłu i wytrwałości w dążeniu do celu – w tym wypadku znalezienie tego szaleńca, który ubzdurał sobie, że ściągnie do naszego świata jakieś wielkie, złe bóstwo za pomocą kilkunastu martwych czarnoskórych kobiet. Smaczku całej jego kreacji nadają skłonności do agresji, które czasem musi wyżyć na szmacianej lalce.

Kolejnym naprawdę świetnie wykreowanym bohaterem jest sierżant Stuglik – Polak, z którym John walczył na froncie. Chyba jako jedyny w całej komendzie nie boi się powiedzieć swojemu przełożonemu, co myśli o jego poczynaniach . Posiada cięty język oraz naprawdę genialne poczucie humoru, które rozjaśniają od czasu do czasu ponurą aurę, jaka emanuje ze stron książki.

I wszystko wydaje się naprawdę fajne – fabuła, bohaterzy, wątek okultystyczny. Daje szanse na naprawdę świetną książkę, którą powinnam połknąć w jeden wieczór. Niestety Pan Maciej stylizuje całość języka na lata 20 XX wieku, co jest jak najbardziej zasadne, bo fabuła osadzona jest właśnie w tych latach. Ale za sprawą tego książka jest dla mnie tak trudna w odbiorze, że nie byłam w stanie przeczytać na raz więcej niż 50 stron, żeby mój mózg nie stwierdził że ma dość. Dialogi są strasznie ciężkie. Opisy, które jak wcześniej wspomniałam są naprawdę świetne, ale czasem wręcz robią się przytłaczające. A to niestety psuje przyjemność z czytania i to na tyle mocno, że wcześniej wymienione zalety tracą znacznie na sile.

Czy polecam „Cienie Nowego Orleanu”? Mimo wszystko tak, ale nie będzie to książka dla każdego. Odnajdą się w niej fani naprawdę mrocznych klimatów, Ci którzy lubują się w przytłaczających treściach. Ale niestety nie jest to książka dla mnie, pomimo naprawdę dobrej fabuły i świetnej kreacji głównego bohatera, przytłaczający język sprawia, że umiera we mnie radość z czytania.

Dział: Książki
środa, 20 luty 2019 22:17

Siostry

Twórczość Bernarda Miniera pokochałam już lata temu, gdy w Polsce pojawiła się jego pierwsza książka, „Bielszy odcień śmierci”. Ta powieść tak mocno mnie urzekła, że potem z utęsknieniem wyczekiwałam każdej kolejnej pozycji tego autora, a podczas targów książki byłam jedną z pierwszych osób w kolejce po autograf. Mojej radości nie było końca, gdy ujrzałam zapowiedź jego kolejnego dzieła – „Siostry”. Byłam przekonana, że Minier mnie nie zawiedzie. Tak też się stało.

Oto kolejna przygoda i kolejne śledztwo Martina Servaza, ale w nieco innym wydaniu. Dzięki najnowszej powieści Bernarda Miniera mamy okazję poznać początki jego kariery, gdy jako dwudziestoczteroletni chłopak stawiał pierwsze kroki w policji. Nie było mu łatwo – koledzy po fachu za nim nie przepadali, mieli go za przemądrzałego i uznali, że tylko dzięki znajomościom udało mu się tak szybko dostać w ich szeregi. Choć wykazywał się sporą inteligencją, sprytem i dobrze sobie radził w prowadzonym śledztwie, to mimo wszystko wiecie jak się traktuje świeżaków, prawda? Mimo wszystko Servaz się nie poddał, co udowodniły nam inne książki Miniera, ale ta również, bowiem mamy tutaj do czynienia z różnymi czasami akcji.

Akcja pierwszej części książki rozgrywa się w 1993 roku. Policja prowadzi śledztwo w sprawie dwóch sióstr, które zostały znalezione martwe na brzegu Garonny. Były ubrane w pierwszokomunijne sukienki i zostały przywiązane do drzew… Szybko wychodzi na jaw, że młode dziewczyny były fankami słynnego pisarza, Erika Langa, a morderca najwyraźniej również, bowiem w trakcie popełniania zbrodni inspirował się jego twórczością. 25 lat później Erik Lang znajduje zwłoki swojej żony, a śledztwo po raz kolejny przypada w udziale Servazowi. Czy te dwie sprawy, które dzieli ćwierć wieku, są ze sobą w jakikolwiek sposób połączone? Coś z przeszłości nie daje mu spokoju, nie jest pewien, czy jedyną kwestią łączącą te dwie sprawy jest tylko i wyłącznie postać pisarza oraz jego twórczość.

W książkach Bernarda Miniera nic nie jest oczywiste, bowiem największe zaskoczenia spadają na czytelnika znienacka. Autor po raz kolejny w znakomity sposób skonstruował całą historię, równie dobrze poprowadził śledztwo, umożliwiając nam zagłębienie się w pracę policji. Osobiście przepadam za postacią Servaza i cieszę się, że miałam okazję zobaczyć początki jego kariery i to w tak ciekawym i intrygującym śledztwie! Ciężko stwierdzić, która zbrodnia jest tutaj ciekawsza, bowiem mimo wszystko łatwo jest zrozumieć, że są one ze sobą powiązane. Ciężko jednak zrozumieć, w jaki sposób. Chociaż wydaje nam się, że zyskujemy pewność co do pewnych faktów, to mimo wszystko Minier potrafi namieszać w głowie. Rozwiązania są nieoczywiste, bowiem jesteśmy w stanie dostrzec tylko kawałek góry lodowej, a to, co spoczywa dalej, pozostaje tajemnicą do samego końca.

Nie wiem jak wy, ale uwielbiam, gdy w literaturze pojawia się motyw… pisarzy. Erik Lang jest naprawdę interesującym człowiekiem, podobnie jak jego twórczość, której zarys mamy okazję tutaj poznać. Minier naprawdę świetnie skonstruował jego postać, a także całą jego historię. Czy był oprawcą, czy może jednak ofiarą? Kto tutaj popełnił tak naprawdę największą zbrodnię i był w stanie się dla niej całkowicie poświęcić? Fakty, które Minier stopniowo ujawnia potrafią naprawdę zbić człowieka z pantałyku, a momentami sprawić, że aż zaniemówi z wrażenia. Choć z początku niektóre z nich mogą się wydać absurdalne, to jednak jak się temu wszystkiemu bliżej przyjrzymy, to widzimy tutaj spójność i logikę. Dodatkowo nie można narzekać na tempo akcji, jest jak najbardziej odpowiednie, podobnie jak i atmosfera, która w powieściach Miniera zawsze jest nieco gęsta i mroczna.

„Siostry” to kolejna bardzo dobra powieść w dorobku autora, która w pełni mnie usatysfakcjonowała, chociaż „Bielszy odcień śmierci” wciąż chyba pozostaje moim ulubionym dziełem Miniera. Trzeba jednak przyznać, że historia, którą nam tutaj zaoferował, jest wciągająca i angażuje czytelnika, dlatego zdecydowanie warto się z nią zapoznać, niezależnie od tego, czy będzie to wasze pierwsze spotkanie z tym pisarzem, czy kolejne.

Dział: Książki