kwiecień 19, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: familijny

środa, 29 lipiec 2015 15:56

Ant-Man

Nie czekałam na „Ant-Mana". Nie wyszukiwałam o nim nowinek, tak jak ma i miało to miejsce chociażby w przypadku serii „Avengers", a kiedy zobaczyłam jego zwiastun po raz pierwszy, pomyślałam, że oto Marvel zanotuje pierwszy upadek ze swego wciąż piętrzącego się szczytu. Zwłaszcza, że „Ant-Man" serwuje swoim odbiorcom spore odstępstwo od wierności komiksowemu pierwowzorowi. Chociaż czy jest to w Polsce popularny bohater? Z pewnością daleko mu do rozpoznawalności Irona Mana czy Hulka. Nie poszłam więc do kina w pierwszym tygodniu premiery, wybierając na seanse inne produkcje. I wiecie co? Trochę żałuję.

Scott Lang (Paul Rudd) kończy odbywaną w więzieniu karę i wraca na wolność. Na tej wolności nic, ani nikt (poza chronioną przez matkę córeczką) na niego nie czeka. Sprzed bramy odbiera go Luis (Michael Peña), kumpel-przestępca, a wkrótce okazuje się, że po wyroku nie tak łatwo dostać normalną pracę. Szalę przeważa fakt, że była partnerka zabrania mu widywania się z córką do czasu, gdy nie stanie na nogi. Zdesperowany Scott decyduje się na jeszcze jeden skok. Nie wie tylko, jakie ów włamanie przyniesie dlań konsekwencje. Na jego liście prawdopodobnych opcji z pewnością nie znajduje się propozycja włamania – złożona przez Dr Hanka Pyma (Michael Douglas) i jego córkę Hope (Evangeline Lilly) – do zaawansowanej technologicznie firmy w celu wykradzenia wynalazku, który stanowi zagrożenie dla świata. A już szczególnie jako Ant-Man, czyli zminiaturyzowany człowiek o ponadprzeciętnej sile, mający we władaniu nic innego, jak... mrówki.

„Ant-Man" wieńczy drugą fazę MCU (Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Uniwersum Marvela), ale to może mówić coś jedynie fanom tematu. Dla osób, które po prostu lubią obejrzeć film o superbohaterach – garść informacji. Filmy sygnowane znakiem Marvela ukazują się, czy też będą ukazywać w fazach. Jest to swoista kategoria wydarzeń związanych ze wszystkimi bohaterami, stworzonymi przez franczyzę. Pierwsza faza, na którą składało się pięć filmów („Iron Man", „Incredible Hulk", „Iron Man 2", „Thor", „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie" i „Avengers") i którą zwykło nazywać się „Avengers Assembled", skupia się na gromadzeniu zespołu. Tutaj widzowie śledzili narodziny superbohaterów, to swoista geneza. Drugą Fazę MCU tworzą filmy: „Iron Man 3", „Thor: Mroczny Świat", „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", „Strażnicy Galaktyki", „Avengers: Czas Ultrona" oraz „Ant-Man" właśnie. Tutaj bohaterowie już się nie „rodzą", lecz istnieją w świecie i muszą mierzyć z konsekwencjami swoich supermocy, a także konsekwencjami ludzkich oczekiwań i zarzutów. Na fazę trzecią ma składać się dziesięć filmów. Czego będzie dotyczyła? Dowiemy się w najbliższych latach. A co z tego przydługiego wykładu wynika dla odbioru filmu?

W zasadzie niewiele. Przede wszystkim należało spodziewać się w „Ant-Manie" odniesień do grupy Avengers. Te oczekiwania się sprawdzają. Metakomentarze podsumowujące bohaterów, chociaż niekoniecznie pochlebne, w najnowszej produkcji Marvela się pojawiają, a relacje „nowej" postaci ze „starymi" są głównym punktem zapalnym dla śmiechu. O ile oczywiście jest się oswojonym z MCU, w innym wypadku całość może wydawać się nieco niejasna. Jednak znajomość innych produkcji z franczyzy przydatna jest także, by zrozumieć coś innego – że „Ant-Man" jest zupełnie inny, niż poprzednie obrazy serii.

Moim zdaniem charakter kolejnych obrazów serii odzwierciedla cechy bohaterów, o których opowiada i w ten sposób lokuje się bliżej jednego lub drugiego gatunku. „Iron Man" to na przykład typowy film akcji – dynamiczny jak jego tytułowa postać, lubujący się w nieco efekciarskich zwrotach akcji i „męskich" żartach. Z kolei „Ant-Manowi" najbliżej do kina familijnego – lekkiej komedii opowiadającej o odpowiedzialności i zmianach na lepsze. Historia człowieka-mrówki stawia, w przeciwieństwie do poprzednich fabuł, na wartości rodzinne. Sporo mówi się tutaj o dzieciach i konieczności dbania o świat dla przyszłych pokoleń. To zgoła odmienne podejście od reprezentowanego np. przez Czarną Wdowę albo wspomnianego już Iron Mana.

Efektywność działań dla obranego targetu doskonale widać w kinie, gdy śmieje się przede wszystkim dziecięca część widowni. Meksykanin ze skłonnością do chaotycznych opowieści poprzetykanych młodzieżowym slangiem, latająca mrówka o imieniu Wanda oraz emocjonalna wstydliwość, podobna do dziecięcego „oni się gryzą!" na widok całującej się pary – to wszystko nie daje miejsca na wątpliwości. „Ant-Man" obniża pułap PEGI.

Wydaje się to szczególnie ironiczne, gdy spojrzeć na wizualną stronę produkcji i najnowszy sposób uśmiercania filmowych przeciwników. Do tej pory, walki, chociaż brutalne, pozbawione były choćby odrobiny krwi. Tym razem czarne charaktery mogą w ułamku sekundy przemienić swoich wrogów w kupkę klejącej się brei, dość sugestywnie rozmazującej się po białych, łazienkowych kaflach. Jest to jednak „najgorszy" kadry, jaki można w kinie uświadczyć. Na pozostałe elementy obrazu składają się widowiskowe w swym przybliżeniu gromady mrówek oraz skurczanie do poziomu atomowego. Zwłaszcza to ostatnie robi wrażenie.

Do „Ant-Mana" pewnie nie będę wracała z taką lubością, jak do „Avengers", niemniej wciąż uważam tytuł za niezły. Dojrzalsi widzowie mogą czuć się, co prawda nieco zawiedzeni infantylnością produkcji, ale z drugiej strony to pierwszy w takim stopniu familijny film serii. Wnosi do całości niewypowiedziane głośno przykazanie, by się tak nie nadymać i spojrzeć na serię z przymrużeniem oka. W końcu to dzieci kochają superbohaterów najmocniej.

Dział: Filmy
wtorek, 07 lipiec 2015 16:40

Kraina Jutra

Świat zmierza do nieuchronnej zagłady, czyż nie? Topniejące lodowce, wycinane lasy, zanieczyszczenie gleb i powietrza, skażenia radioaktywne, pożary oraz ginące gatunki. Jesteśmy odpowiedzialni za degenerację natury, za jej powolną agonię. Przez swoją pazerność, chciwość i samolubność. A gdyby tak zebrać wizjonerów? Wolnych od ideologii pieniądza, nieskażonych polityką i pragnieniem posiadania więcej? Gdyby stworzyć im świat i poddać go eksperymentowi, gromadząc w nim tylko patrzących dalej? Czy to cokolwiek mogłoby zmienić? „Kraina jutra" w reżyserii Brada Birda stara się odpowiedzieć na to pytanie.

Casey Newton (Britt Robertson) to inteligentna dziewczyna o usposobieniu optymistki z misją naprawy świata. Od dziecka marzy o międzygwiezdnych podróżach, więc gdy rozbierają platformę NASA, na której pracował jej ojciec, wykorzystując swój intelekt, sabotuje prace firmy rozbiórkowej. W takiej sytuacji zauważa ją Athena (Raffey Cassidy), która wierząc, że dziewczyna zdolna jest ocalić świat, wręcza jej przepustkę do Krainy Jutra. Nie tłumaczy jednak jak działa magiczna przypinka, która, gdy tylko Casey ją dotyka, pokazuje zaawansowany technologicznie świat. Próbując odkryć tajemnicę przedmiotu, trafia na Franka Walkera (George Clooney), zgorzkniałego wygnańca. Czy, gdy Casey pozna prawdę będzie gotowa stanąć do walki? Czy „lepsze jutro" to coś więcej, niż puste powiedzenie?

Seans (jedyny w repertuarze), na który udałam się do kina, był niestety opatrzony dubbingiem, na co nie zwróciłam uwagi, gdy odbierałam bilet. Co ciekawe jednak znalazło się na nim więcej osób, niż podczas seansu „Terminatora Genysis" raptem dzień po premierze hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Było to pierwsze z zaskoczeń, jakie zaserwowała mi „Kraina jutra". Kolejnym okazał się fakt, że od samego początku obraz reprezentował naprawdę wysoką jakość kina familijnego.

Film otwiera wielka tajemnica. Oto Frank Walker wygłasza przemówienie – do kogo? – o kondycji świata. Tonem zgorzkniałego czarnowidza opowiada o zagrożeniach. W słowo wchodzi mu, co rusz Casey Newton, ukazując zasadniczą różnicę między bohaterami – dziewczyna jest pełną werwy optymistką i z tej perspektywy chciałaby historię „Krainy Jutra" ukazać. To typowy dla kina familijnego kontrastowy duet bolesnej dojrzałości i świadomości zagrożeń oraz hurrahipicznej postawy, że wszystko można osiągnąć lub naprawić. I chociaż słowne przepychanki zaczynają szybko irytować, bo bohaterowie nie zdradzają zasadniczego powodu swoich rozważań, to już tutaj rodzi się w widzu zainteresowanie. Odliczanie zegara, historia młodego Walkera, a później jakby drugi początek i dopiero śledzenie głównego wątku historii. Odkładanie ostatecznego rozpoczęcia robi swoje i budzi chorobliwą potrzebę rozwiązania zagadki.

Problem w tym, że film bazuje na tej zagadce niemal do samego końca i ostatecznie nie daje solidnego wytłumaczenia problemu. Zdaje się, że brakuje mu kulminacyjnego punktu. Napięcie rośnie, akcja toczy się wartko, a potem jakby nagle się kończy. Nie zmienia to jednak faktu, że całość śledzi się płynnie, bez spoglądania na zegarek i z zaangażowaniem. Szkoda tylko, że nie sposób opędzić się od wrażenia, że „Kraina jutra" to jedynie rozbuchany wstęp do jakiejś opowieści, a nie sama opowieść.

Oczywiście można mieć pewne uwagi do scenariusza. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, zwracając uwagę, że jest zań odpowiedzialny między innymi Damon Lindelof, który pokazał już chaotyczność swoich wizji w takich produkcjach, jak „Prometeusz" czy „Kowboje i obcy". Jako kino familijne historia jednak się broni. Pytania o sensowność niektórych zwrotów akcji, mechanizmów czy działań bohaterów urodzą się zapewne jedynie w umyśle dojrzałego odbiorcy. Młodsi widzowie powinni śledzić fabułę z rosnącym napięciem i zainteresowaniem.

Z ekranu płynie wiele mądrych lekcji dotyczących nie tyle konieczności ochrony świata – czego należałoby się spodziewać po postawie Walkera –, ale istoty wiary w „lepsze jutro". Obraz stawia na pochwałę optymizmu i radosnego spoglądania w przyszłość. Czas, który nadejdzie ma należeć do wizjonerów, do aktywistów, do ludzi, którym się chce; do tych, którzy nie podążają utartymi ścieżkami, a wyznaczają nowe. To także pochwała uczuć wyższych i odpowiedzialności za wywoływane emocje. Historia pierwszej miłosnej relacji jest chyba najbardziej rozczulającą wersją młodzieńczego romansu, jaki znam.

Zatrzymam się tutaj na chwilę, bo wydaje mi się to nader istotne. George Clooney poza faktem, że gra rolę okrutnego pesymisty, wciela się także w skrzywdzonego chłopca, który wciąż rozpamiętuje swój miłosny zawód. Nagle na jego drodze staje obiekt młodzieńczych westchnień. I dzieje się coś magicznego, bo dziewczynka nie postarzała się ani o dzień. Widz śledzi wyraźne, choć zacierające się ślady, uczucia między pięćdziesięciolatkiem i jedenastolatką, ale wszystko jest tak subtelne i zdystansowane, że nie da się zarzucić tej relacji niesmacznego charakteru i przesady. Jest w tym coś magicznego, iż całość opiera się na przeszłych emocjach, chociaż może pomaga świadomość charakteru jestestwa dziewczynki.

Skoro już przy George'u Clooney'u jesteśmy. To nie jego aura gwiazdy świeci najjaśniej. Brawa za najlepszą rolę nie należą się także Britt Robertson, jakkolwiek oboje dobrze czują się w skórach powierzonych im postaci. Najlepiej wypada jednak Raffey Cassidy, która jest już kolejną aktorką magnetyzującą nieludzkim bohaterem – androidem.

„Kraina Jutra" doskonale sprawdza się także jako młodzieżowe widowisko, chociaż można mieć spory żal do twórców, że zdecydowali się jedynie na popisy komputerową technologią w warstwie krajobrazowej. Sama akcja toczy się w ogromnych, niemal pustych przestrzeniach, które chociaż noszą znamiona nowoczesności, to już żadnego wrażenia nie robią. Te braki jak dla mnie rekompensuje warstwa muzyczna, która wyraźnie czerpie z klasyki kina familijnego i przygodowego.

W „Krainie Jutra" znaleźć można wartką akcję, szczyptę dowcipu i wyraźnie – choć bez przesady – nakreślonych bohaterów. Warstwa wizualna chwilami robi naprawdę dobre wrażenie, a o oprawie muzycznej nie sposób powiedzieć złego słowa. Nawet polski dubbing nie wypada najgorzej. Myślę, że warto obejrzeć ten film w kinie, więc jeżeli pragniecie uciec na chwilę od upałów i być może zastanowić się nad własnym podejściem do życia, lećcie po bilety. Pamiętajcie, tylko wizjonerzy mają wstęp do „Krainy Jutra", więc zanim zaczniecie szukać w kieszeniach wejściowej przypinki, zajrzyjcie w głąb siebie.

Dział: Filmy
czwartek, 18 czerwiec 2015 13:06

Noc w muzeum: Tajemnica grobowca

„Noc w muzeum" to film, który pomimo, że nie należy do moich ulubionych, za każdym razem wywołuje we mnie falę ciepłych, pozytywnych emocji oraz radosnego uśmiechu. Trzecia odsłona serii nie miała najmniejszych szans powtórzyć sukcesu pierwszej, ale mogła zostać udanym zwieńczeniem trylogii Shawna Levy'ego. Czy to się udało? Czy twórcy wykorzystali ostatnie resztki potencjału, jaki niósł ich pomysł na fabułę cyklu familijnego? Czy jednak po raz kolejny wyręczyli się doskonale znanymi kalkami z poprzednich części?

Larry Daley (Ben Stiller) nadal pracuje jako strażnik w muzeum w Nowym Jorku, w którym co noc eksponaty budzą się do życia. Podczas specjalnego pokazu dla donatorów (przekonanych o tym, że oglądają kunsztownie zaplanowany popis efektów specjalnych) wszystkie figury, szkielety oraz zwierzęta niespodziewanie tracą nad sobą kontrolę. Okazuje się, że magiczna tablica, która ożywia całe muzeum zaczyna tracić swoją moc. Aby uratować swoich przyjaciół Larry będzie musiał jechać do Londynu, żeby dowiedzieć się od starożytnego faraona, jak powstrzymać nadchodzącą zagładę.

Przyznam, że po trzeciej odsłonie „Nocy w muzeum" nie spodziewałam się niczego więcej niż to, co otrzymałam. Wcale nie oczekiwałam fajerwerków, powtórki z fascynacji oraz śmiechu, które dostarczyła mi pierwsza część. Dostałam przyzwoitą, znaną mi rozrywkę, która zdecydowanie lepiej sprawdza się jako film familijny niż jako komedia sensu stricto.

Twórcy zdecydowali się na zmianę akcji – tym razem znaczna jej część odbywa się w Londynie, a nie w Nowym Jorku. Pojawiają się również nowe postacie (wśród których prym wiedzie Sir Lancelot – Dan Stevens) – ich wyważona ilość nie sprawia, że dominują nad „stałą obsadą", a wprowadzają za to pewien bardzo potrzebny powiew świeżości.

Nierównomiernie rozłożona akcja, pojawiające się nielogiczności i luki scenariuszowe to nie jedyne zarzuty, jakie można skierować do twórców „Nocy w muzeum". Niektóre sceny, a także niewybredne żarty zdają się być skopiowane jeden do jednego z poprzednich części. Skutkuje to tym, że trudno te trzy filmy od siebie odróżnić oraz odseparować. Odmienna przygoda czy lokalizacja nie zatrze wrażenia, że trzeci raz oglądamy tę samą produkcję. Slapstickowe żarty i spora ilość już kiedyś zasłyszanych dowcipów niektórym być może zapewnią porządną rozrywkę (jak mi), lecz innych z pewnością nie zadowolą wcale. I wątpię, aby kwestia wieku miała tu jakiekolwiek znaczenie.

W „Nocy w muzeum: Tajemnica grobowca" pojawia się także motyw dorastania. Syn Larry'ego, Nick (Skyler Gisondo), wkracza w fazę buntu, poszukiwania własnej życiowej drogi. To klasyczna, opowiedziana mimochodem historia rodzica, który próbuje pogodzić się z tym, że jego dziecko dorosło i stara się usamodzielnić. Prawd życiowych tutaj jak na lekarstwo, niekiedy okraszonych gorzką ironią.

To obraz o tyle ważny, że jedne ze swoich ostatnich kreacji zaprezentowało w nim dwóch aktorów. Robin Williams zagrał tutaj niezwykle wymowną, wzruszającą scenę pożegnalną. Gdy ją kręcono nikt nie mógł wiedzieć, jak ważną dla widzów okaże się już na zawsze. Sam dialog, który prowadzi jako Teddy Roosvelt z Larrym Daley'em brzmi jak jego osobista rozmowa z widzem mówiącym „ale ja nie jestem gotowy". Ciężko by było zbudować bardziej czułe rozstanie z wielkim aktorem, unikając przy tym zbytniego roztkliwienia. Po raz ostatni na ekranie pojawił się w tym filmie także Mickey Rooney, które pierwsze aktorskie kroki stawiał już w latach 20. XX wieku.

Mam ogromną nadzieję, że „Tajemnica grobowca" pozostanie ostatnią, zamykającą częścią filmowego cyklu. Shawn Levy i spółka wybrali świetny sposób na jej zakończenie oraz zdecydowali się na nie we właściwym momencie. Opowiedzieli z tej historii już wszystko, co się dało, wyciskając z niej ostatnie soki, a tworzenie nowych przygód ożywających eksponatów i nieustraszonego strażnika muzealnego stałoby się wyłącznie irytującą kalką kalki nawet dla jej wielbicieli.

Dział: Filmy
piątek, 12 czerwiec 2015 20:02

Paddington

Zima 2015 roku przyniosła ze sobą wiele ciekawych premier. Dwie z nich zaciekawiły mnie szczególnie, gdyż były związane z książkami i znanymi całemu światu historiami. Zalicza się do nich film o misiu Paddingtonie, do którego aż dwa wydawnictwa wypuściły łącznie kilka książeczek. Korzystając z okazji, że film pojawił się w końcu na DVD, postanowiłam dać mu szansę. Lubię czasem odprężyć się przy dobrym kinie familijnym, lecz tutaj nie jestem w pełni pewna, czy „Miś Paddington" mnie pod tym względem usatysfakcjonował.

Na odległym kontynencie, daleko od wszelkiej cywilizacji i smrodu spalin, mieszka mała rodzinka misiów. Dawniej Dziadek i Babcia Misiowie poznali pewnego londyńskiego podróżnika, który poczęstował ich marmoladą i pokazał trochę ludzkich zwyczajów i zachowań. Lata później Dziadkowie przekazują całą wiedzę swojemu małemu podopiecznemu o dźwięcznym imieniu, wymawialnym tylko w misiowym języku (fonetycznie: rrrooooaaaarrrr). Pech chce, że wyspą wstrząsa trzęsienie ziemi, w którym Dziadek Miś ginie. Babcia, widząc utracony dob{jcomments off}{jcomments on}ytek życia i ukochanego, postanawia odejść do Domu Emeryckiego dla Misiów, zaś małego Misia wysłać na wyprawę do Londynu. Ma odnaleźć podróżnika sprzed lat i poprosić o obiecaną gościnę. Pech chce, że niewiele rzeczy idzie po myśli malucha. Po godzinach spędzonych samotnie na stacji, interesuje się nim pewna szalona rodzinka. Niezdolni do mówienia w języku misiowym, nadają mu imię Paddington i zabierają na noc do domu. Okazuje się jednak, że życie w dżungli nie ma zbyt dużo wspólnego z miejskim pędem, a zamiast podróżnika na Paddingtona czeka jego córka, pragnąca zemsty za zhańbienie rodziny.

Na wstępnie przyznam, że historię Misia Paddingtona znałam dotąd w zupełnie innej wersji. Starałam się znaleźć opowieści z dzieciństwa, aby porównać je z historią z filmu, jednak domowe zbiory zawiodły. Jestem za to pewna, że gdyby twórcy zostali przy oryginalnej wersji wydarzeń, całość nabrałaby pewnego magicznego klimatu. Tymczasem nowe przygody Misia są nastawione na życie w nowoczesnym Londynie, wraz z wszelkimi pomysłami na wykorzystanie ludzkich wynalazków jak na przykład...szczoteczka do zębów. Zdradzę, że scenarzysta nie popisał się pomysłowością, bo motyw szczotki jako patyczka do uszu był nie raz wykorzystywany. Brak umiejętności posługiwania się prysznicem również. Można by wymyślić tyle nowych gagów, ale niestety tutaj pozostano przy wszystkich chwytach, które od lat znamy (i, po części, kochamy).

Poza tym wyobrażacie sobie, że widok misia na ulicach Londynu nikogo nie zdziwił? Ja bym przystanęła z zainteresowania i patrzyła, o co chodzi i skąd się misiek wziął na środku miasta. I to do tego na dworcu! Większość normalnych ludzi zadzwoniłaby po straż miejską lub do zoo z pytaniem, czy mają wszystkie zwierzaki na wybiegach. Ale nie Londyńczycy! Ich największym oburzeniem był tekst Henry'ego Browna (tatuśka) do rodzinki: „O, niebezpieczny nieznajomy! Trzymajcie spuszczony wzrok. Tam stoi jakiś misiek, pewnie coś sprzedaje."

Na tle banalnej fabuły zdecydowanie wybiła się gra aktorska. O ile Nicole Kidman była po prostu w porządku i nie zachwyciła mnie za specjalnie swoim występem – może to dlatego, że zwyczajnie uważam jej postać za niedopracowaną –, o tyle całą rodzinkę Brownów uważam za przeuroczą. Dzieciaki były naturalne i dobrze odwzorowały współczesną młodzież w wieku 10-15 lat. Mary – mama i oddana żona – wyszła Sally Hawkins fenomenalnie. Pokochałam ją od pierwszej sceny za bijący na kilometr optymizm i zwariowanie. Za to Hugh Bonneville, wcielający się w rolę Henry'ego, taty Brownów, już tak oswoił mnie z wieloma swoimi wcieleniami, że po pierwszych scenach z jego udziałem wiedziałam, co podaruje widzom tym razem. Do kompletu dołączyła fenomenalna Julie Walters oraz znany i lubiany Jim Broadbent – obydwoje znani z ekranizacji serii powieści J.K. Rowling o młodym adepcie magii – Harrym Potterze. Całości dopełnia występ Bena Whishawa, który podkładał głos pod Paddingtona i niesamowicie odwzorował emocje, który w przypadku takiego zabiegu są niezwykle ważne.

Niemniej film ma też swoje wady. Poza wspomnianą na początku utratą uroku przez uwspółcześnienie historii, kilka elementów zostało zdecydowanie przesadzonych. Akcje postaci Kidman mnie nudziły i sprawiały, że chciałam przewinąć sceny z nią. Również wspominany wyżej brak zdziwienia społeczeństwa na widok miśka był dla mnie absurdalny i mimo że rozumiem, iż „Paddington" to film familijny, mający zauroczyć głównie młodszych odbiorców, tak zrobiona w ten sposób „ucieczka" przed wprowadzeniem hycli i polowania na niewinne zwierzę do filmu wydała mi się brakiem dobrego pomysłu na ominięcie wątku. Chyba że prawdziwym i dla Londynu jest to, co słyszy się o Nowym Jorku – żadnego tamtejszego mieszkańca nic nie może zdziwić, bo widzieli już wszystko.

„Paddington" okazał się przeuroczym filmem familijnym, w sam raz do obejrzenia przez rodziców i młodsze pociechy. Mam ponad dwudziestkę na karku, a bawiłam się naprawdę dobrze, mimo tych kilku absurdów, które zdołały wkraść się między dobre sceny. Polecam seans w sam raz na leniwe letnie wieczory – relaks w gronie rodzinnym gwarantowany.

Dział: Filmy
środa, 25 marzec 2015 07:49

Waggle Dance

Bzzzz...bzzzz.....bzzzz...... czyli Waggle Dance, w luźnym tłumaczeniu oznacza taniec pszczół, zaś w fachowej terminologii sposób komunikacji tych pożytecznych owadów poprzez charakterystyczny układ ruchów. Jest to również tytuł gry, w której pomimo lotnej nazwy nie nasycisz się wiedzą z dziedziny pszczelarstwa, ale wcielisz się w rolę najpożyteczniejszych stworzeń na tym świecie.

Fabuła i cel gry

Celem gry jest zorganizowanie efektywnej pracy mieszkańców ula, czyli jego rozbudowa, wyprodukowanie jak największej ilości miodu i przygotowanie do nadchodzącej zimy. Wcielamy się w nadzorcę robotnic, aby poprzez odpowiednie działania uzależnione od pór dnia, zaspokoić nie tylko potrzeby Królowej ale całej rodziny pszczelnej.

Oprawa wizualna

Wszystkie elementy gry zapakowane są w solidne, kartonowe pudełko. Znajdziemy w nim karty planszy oraz akcji, kostki robotnic w czterech wariantach kolorystycznych z grawerem owada, komplet drewnianych kostek nektaru w sześciu kolorach, znaczniki jaj oraz najważniejsze w grze - plastry miodu. Z racji, iż jest to multi języczne wydanie, załączono również cztery instrukcje, w tym polską. Elementów jest bardzo dużo, jednak dodatkowe woreczki strunowe pozwolą nam zachować porządek i organizację w pudełku.

Choć pozycja ta została zaprojektowana przez londyńczyka Mike Nudd'a oraz wydana przez  Grublin Games Publishing, za oprawę graficzną całości (ilustracje na kartach oraz pudełku) odpowiadał polski artysta – Mateusz Szulik.  Stanął on na wysokości zadania, gdyż rysunki są fantastyczne, ale nie tylko one budzą podziw odnośnie pomysłowości. Wszystkie elementy gry są wykonane starannie i estetycznie. Najbardziej urzekła mnie ich mnoga kolorystyka oraz dbałość o szczegóły, np. w wykonaniu kostek. Na nich zamiast jedynek wygrawerowany jest wizerunek pszczółek, a tradycyjne kropki zostały zastąpione przez heksy symbolizujące plasterki miodu.

Na tle dbałości o każdy detal, bardzo słabo jednak wypada wypraska, która jest zwykłym, odpowiednio złożonym, ale cienkim papierem. Po kilku użyciach gry, praktycznie nadaje się do wyrzucenia. Jakoś niespecjalnie komponuje się ona z całością.

Przygotowanie do gry

Gra przeznaczona jest dla 2-4 osób. Czas rozgrywki uzależniony jest od ustalonej na początku ilości miodu do wyprodukowania. Do wyboru mamy trzy warianty: wytworzenie 5, 7 lub 9 plastrów miodu. Średnio zabawa trwa około 30-40 minut.

Pole gry tworzą karty planszy w kolejności od A do G. Karty oznaczone literą D (w ilości sześciu sztuk) tworzą różnokolorowe kwiatostany. Im przyporządkowujemy znaczniki nektaru.

W zależności od tego w ile osób gramy, na niektórych kartach planszy będą się znajdowały kości blokujące odpowiednie wyniki rzutu.

W rozgrywce wykorzystujemy również odpowiednio przygotowaną talię kart Królowej składająca się z kart umożliwiających wykonanie specyficznych akcji. Dodatkowo każdy gracz otrzymuje komplet 6 kości w wybranym przez siebie kolorze oraz 3 plastry od których zacznie produkcję miodu.

Przebieg gry

Każda tura dzieli się na dwie fazy: dzień i noc. W ciągu dnia każdy z graczy planuje jakie akcje przeprowadzi zanim zajdzie słońce.

Fazę dnia rozpoczyna jednoczesny rzut kośćmi robotnic. Następnie każdy graczy, naprzemiennie, rozmieszcza je na odpowiednich polach wybranych kart planszy. Do wyboru jest zaplanowanie takich działań jak: stworzenie plastra na miód, wyklucie nowej robotnicy (z wcześniej przygotowanego jaja), złożenie jaja, zebranie nektaru z kwiatów, wymiana nektaru lub jaja na nektar, wytworzenie miodu, wybranie karty z talii Królowej. Część kart planszy posiada pola z wizerunkami kości. Kości rozmieszczamy na polach z odpowiednim wynikiem rzutu. Oczywiście małym utrudnieniem jest fakt, iż przy mniejszej ilości graczy, część pól pozostaje losowo zablokowana.

Wraz z nadejściem fazy nocy, ponownie naprzemiennie, następuje realizowanie przez graczy zaplanowanych wcześniej akcji. Litery kart planszy oznaczają kolejność ich rozpatrywania. Po wykonaniu wszystkich, ponownie przychodzi dzień i rozpoczyna się kolejna tura. Jeśli w międzyczasie został spełniony warunek zwycięstwa, gra dobiega końca. W przypadku remisu w ilości wyprodukowanych plastrów miodu, w celu wyłonienia zwycięzcy rozpatrywane są inne warunki, m.in. ilość posiadanych pszczółek czy nektarów kwiatów.

W każdej z faz możliwe jest użycie kart z talii Królowej. Znacznie pomagają one w rozbudowie ula oraz wprowadzają dodatkową interakcję pomiędzy graczami.

Wrażenia

Gra „Waggle Dance" kładzie spory nacisk na strategię. Choć mamy początkowy element losowości w fazie dnia jakim jest rzut kośćmi, podczas planowania musimy umieć już przewidzieć ruch przeciwnika. Kolejność rozpatrywania akcji kart planszy została z premedytacją tak ustalona, aby jeszcze bardziej wpłynąć na planowanie swoich ruchów turę do przodu. Dobrym przykładem jest to, iż karta planszy z wykluwaniem robotnicy jest rozpatrywana przed kartą składania jaja. Będąc już przy jajach, warto wspomnieć iż, na początku opłaca się rozmnażać nasze robotnice. Ich większa ich ilość, tym większe możliwości produkcji miodu.

Dodatkowo bardzo często w rozgrywce pojawiają się dylematy np. odnośnie zbierania nektaru z konkretnego koloru kwiatów. Niejednokrotnie na sam koniec tury cały nektar z kwiatka może trafić do ula przeciwnika, zamiast posłużyć do wyprodukowania miodu przez nasze pszczółki.

Oczywiście, czym większa ilość graczy, tym trudniej zapanować nad poczynaniami przeciwników. Gra staje się ciekawsza, ale również wymaga większego skupienia i myślenia.

Dużym plusem gry jest jej regrywalność. Oprócz wspomnianej wcześniej losowości, wpływ na to ma również przygotowanie talii kart Królowej. W grze udział bierze 10 z 14 zestawów kart. Powoduje to, iż każda rozgrywka jest inna i niepowtarzalna.

Podsumowanie

„Waggle Dance" to po pierwsza gra ciesząca oczy swoją wielobarwnością. Po drugie, dzięki prostocie zasad, jest szybką i przyjemną pozycją, która sprawdza się znakomicie w rodzinnym gronie. Elementy strategii, ciągłego kombinowania, jak również interakcja pomiędzy graczami, tylko umacniają tę pozycję na tle innych familijnych tytułów. Szalenie wciąga i sprawia, że emocje podczas rozgrywki cały czas są górą. W naszej dość sporej kolekcji gier zajmie ona z pewnością wyjątkowe miejsce. Z czystym sumieniem polecam.

Dział: Gry bez prądu

Fabryka Gier Historycznych jeszcze w marcu tego roku wystartuje z kampanią crowdfundingową gry „Odbudowa Warszawy 1945-1980". Dziś na stronie wydawnictwa pojawiła się oficjalna zapowiedź i potwierdzenie tej informacji. „Odbudowa Warszawy 1945-1980" to gra Piotra Grzymisławskiego i Łukasza Szopki – będzie to ich planszowy debiut. Jak najszybciej i najtrafniej opisać „Odbudowę"?

Dział: Bez prądu

Nowy, animowany film familijny "Siedmiu krasnoludków ratuje Śpiącą Królewnę" swoją polską premierę kinową będzie miał już 14 listopada!

Dział: Kids
piątek, 20 czerwiec 2014 12:01

Mały Książę

Książki bardzo często są inspiracją dla twórców gier planszowych. Na rynku widnieją pozycje, które powstały na podstawie m.in. "Hobbita" i "Władcy pierścienia" Tolkiena lub "Gry o tron" Martina. W realizacji są gry na podstawie "Zakonu Krańca Świata" Kossakowskiej czy "Pana Lodowego Ogrodu" Grzędowicza. Z racji, że w tym roku mija 70-ta rocznica pierwszego wydania "Małego Księcia" Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, projektanci postanowili sięgnąć właśnie po tą książkę. W końcu powieść francuskiego pisarza jest dziełem znanym na całym świecie, zaś w wielu krajach (m.in. w Polsce) wpisana jest w kanon lektur obowiązkowych.

Z zadaniem oddania klimatu książki zmierzyło się dwóch bardzo znanych twórców. Antoine Bauza ("7 Cudów Świata", "Ghost Stories") i Bruno Cathala ("Piraci: Karaibska flota", "Cyklady"). Przygotowali dla nas wieloosobową grę rodziną pt. "Mały Książę - Stwórz mi planetę", która ukazała się w naszym kraju dzięki wyd. Rebel.

Strona wizualna

Grę otrzymujemy w zgrabnym i solidnym, kartonowym pudełku. Wypraska w środku zawiera miejsca na cztery rodzaje kafelków (wnętrze, krawędź wznosząca i opadająca planety oraz postać) oraz pięć żetonów graczy. Łącznie gracze mają 80 kafelków, z których budować będą planety. Na spodzie pudełka widnieje tor punktacji. Całość uzupełnia krótka, ale rzeczowa instrukcja.

Wszystkie elementy są staranie wykonane, kafelki zrobione zostały z grubej tektury. Bardzo miłym ukłonem w stronę pisarza jest to, że wykorzystują one jego oryginalne rysunki, które znamy z książki.

Cel i zasady gry

Celem rozgrywki jest zbudowanie przez każdego z graczy planety dla Małego Księcia, pełnej zwierząt, roślin i postaci, które spotka on na swojej drodze. Zadanie na pozór proste, wymaga jednak od graczy kreatywnego myślenia.

Planeta każdego gracza składać się będzie z 16 kafelków (cztery wnętrza, osiem krawędzi oraz cztery postacie) - w układzie 4x4. Najbardziej kluczowe w jej układzie są postacie znane z kart powieści "Mały Książę". Geograf, Próżny, Astronom, Król, Latarnik, Myśliwy, Pijak, Bankier, Ogrodnik, Turecki Astronom, Mały Książę - każdy z nich, gdy pojawi się na naszej planecie, zdobywa dla nas punkty za występujące na niej rośliny, zwierzęta czy przedmioty.

Na naszej planecie mogą pojawić się również baobaby oraz wulkany. Utrudniają one rozgrywkę. W pierwszym przypadku, jeśli pojawi się trzeci baobab, zakrywamy wszystkie kafelki z wizerunkiem tego drzewa, przez co tracimy inne obiekty, które ostatecznie mogły nam punktować na koniec gry. W drugim przypadku, jeśli na koniec gry okaże się, że mieliśmy najwięcej wulkanów spośród wszystkich graczy, dostajemy odpowiednią ilość punktów karnych.

Przebieg gry

W "Małego Księcia" może grać od 2 do 5 osób. Przed rozpoczęciem rozgrywki, przygotowujemy cztery stosy z odpowiednimi rodzajami kafelków (rewersami do góry). W przypadku gry 5-osobowej wszystkie kafelki biorą udział w grze. Jeśli jest mniej graczy, z każdego z czterech rodzajów kafelków odkładamy odpowiednią ich ilość. Rozgrywka trwa 16 rund. Po ich ukończeniu, planety wszystkich graczy powinny być ułożone.

Autorzy przygotowali dwa różne warianty gry zależne od ilości graczy. Różnica widoczna jest jednak tylko przy wybieraniu kafelków. W przypadku gry 2-osobowej, pierwszy rozgrywający wybiera jeden z czterech stosów kafelków i pobiera z niego 3 sztuki. Po tym jak obejrzy je sobie w sekrecie, 2 z nich kładzie na stole odkryte, jeden zaś zakryty. Drugi gracz teraz wybiera sobie jeden z kafelków. Może zaryzykować i wziąć ten zakryty. Następnie pierwszy gracz wybiera dla siebie jeden z dwóch, które pozostały, zaś ostatni kafelek zostaje odrzucony z gry. Po tym jak gracze umieszczą wybrane kafelki na stole, następuje kolejna runda. Role graczy się odwracają.

W wariancie dla większej ilości graczy pierwszy gracz z wybranego przez siebie stosu pobiera taką ilość kafelków, ilu jest graczy (np. 5 w grze 5-osobowej). Kładzie je odkryte na stole i jako pierwszy wybiera dla siebie ten, który mu najbardziej pasuje. Następnie wskazuje drugiego gracza, który jako kolejna osoba wybierze dla siebie kafelek. Drugi gracz wyznacza kolejną osobę itd. Trwa to do momentu, aż wszyscy gracze wezmą jeden z kafelków. Zawsze ostatni gracz bierze ostatni pozostawiony na stole kafelek. W kolejnej rundzie jest on graczem pierwszym, czyli rozgrywającym.

Po ukończeniu 16 rund i ułożeniu planet następuje podliczenie punktów, które dają nam cztery postacie występujące na planecie. Przy zliczaniu można posłużyć się torem punktacji na odwrocie pudełka. Uwzględniamy punkty karne za posiadanie wulkanów. W przypadku remisu, wygrywa gracz, który na swojej planecie będzie miał mniej wulkanów.

Podsumowanie

"Mały Książę - Stwórz mi planetę" to gra prosta i jednocześnie przyjemna. Bardzo dobrze sprawdza się w młodszym jak i starszym gronie. Rozgrywka jest niezwykle szybka. Tryb 2-osobowy potrafi trwać nawet 10 minut, zaś 4-osobowy ok. 30 minut.

Bardzo dużym atutem jest jakość wykonania oraz wykorzystane oryginalne ilustracje Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, dzięki czemu gra nabiera baśniowego klimatu.

Kolejną ważną rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę, jest interakcja pomiędzy graczami. Jest ona widoczna w dwóch różnych wariantach gry. W trybie 2-osobowym można utrudniać grę przeciwnikowi, starając się "podłożyć" mu podczas wybierania kafelków ten z wulkanem lub baobabem. Bardzo dużą rolę odgrywa tu element blefu czy tzw. kamienna twarz. W wariancie dla większej liczby osób można np. zabierać kafelki, które mogą być potrzebne innym lub zmuszając ostatniego gracza do wzięcia kawałka planety z wulkanem. Oczywiście działa to w obydwie strony i często sami nigdy nie możemy być pewni wygranej do samego końca (szczególnie po trafieniu na trzeci baobab, przez co zakrywamy trzy fragmenty planety). Trzeba pamiętać jednak, że gra ma być sama w sobie dobrą zabawą i nie warto przesadzać z negatywną interakcją - szczególnie w gronie familijnym.

Młodszym graczom dużo zabawy przyniesie samo układanie planet. Rozwija ono nie tylko wyobraźnię, ale uczy dążenia do zrealizowania celów jakie niosą ze sobą wylosowane postacie.

"Mały Książę - Stwórz mi planetę" to pozycją, którą warto mieć w swojej kolekcji. Nawet u zaawansowanych i doświadczonych graczy nie zalegnie ona kurzem na półce. Ponieważ zbliża się okres komunijny, warto również zastanowić się nad tym, czy nie sprezentować jej ukochanemu chrześniakowi lub chrześniaczce. Polecam.

Plusy:

  • jakość wydania,
  • losowość,
  • interakcja (w rozgrywce dla starszych)
  • prostota zasad.

Minusy:

  • cena (sugerowana przez wydawcę w porównaniu do podobnych gier jest nieco zawyżona)
Dział: Gry bez prądu
piątek, 20 czerwiec 2014 10:48

7 smoków

Smoki od zawsze budziły wiele skrajnych emocji wśród ludzi. Te mityczne i potężne stwory, bohaterowie legend i biblijnych opowieści u jednych wywoływały lęk i przerażenie, zaś u drugich fascynacje ich magicznością. W dzisiejszych czasach mamy swoistą modę na smoki. Pojawiają się one w wielu książkach czy filmach fantasy, wreszcie w grach komputerowych czy planszowych. Na kanwie tej popularności Andrew Looney, Amerykanin mający na swoim koncie kilkadziesiąt różnych tytułów, stworzył grę karcianą pt. "7 smoków". W Polsce ukazała się ona dzięki wydawnictwu specjalizującemu się w familijnych tytułach - G3. Przeznaczona ona jest dla 2 do 5 graczy, a jedna partia trwa około pół godziny.

Zawartość

Zestaw "7 smoków" zapakowany jest w poręczne, małe i wytrzymałe pudełko (znane już z wcześniejszych wydań G3, np. "Trucizny", "Kameleona" czy "Rekinów biznesu"). Znajdziemy w nim 51 kart z wizerunkami smoków, których autorem jest Larry Elmore (znany ilustrator serii "Dungeons & Dragons" czy "Dragonlance"). Na kartach tych zostało umieszczonych od 1 do 4 mitycznych stworzeń w różnych układach kolorystycznych, albowiem w grze występuje pięć kolorów smoków: czerwone, żółte, niebieskie, zielone i czarne. W pudełku znajdziemy również 15 kart akcji, które wprowadzają dynamikę w rozgrywce oraz urozmaicają przebieg każdej tury. Zestaw uzupełniają: pięć kart celu, karta smoka srebrnego, będąca kartą startową oraz karta smoka tęczowego, będąca tzw. jokerem. Wszystkie karty prezentują się naprawdę bardzo ładnie, wyglądają imponująco i trwale.

Na dołączonej krótkiej instrukcji przejrzyście wyjaśnione są zasady oraz przebieg rozgrywki opatrzony przykładami.

Cel gry

W grze występuje pięć głównych rodzajów smoków, umieszczonych w różnych kombinacjach ilościowych i kolorystycznych na kartach. Celem każdego gracza, który wciela się w smoczego jeźdźca, jest zgromadzenie siedmiu smoków tego samego rodzaju (zgodnego z kartą celu), układając odpowiednio karty, tak aby pasowały kolorami do siebie. Przykładowy układ kart na stole doskonale prezentuje załączone poniżej zdjęcie (widać również obszar tworzący przez siedem zielonych smoków).

Zasady i przebieg rozgrywki

Zasady gry są bardzo proste. Można je wytłumaczyć dosłownie w kilka minut. Tak jak wcześniej wspominałem karty smoków należy układać tak, aby ze sobą pasowały kolorystycznie. Należy przestrzegać przy tym zasady, że łączyć można ze sobą razem tylko dłuższe lub krótsze boki kart.

Karta celu wyznacza nam jakiego koloru smoki będziemy zbierać. Karty akcji wprowadzają nie tylko pewnie urozmaicenie, ale również zamieszanie w trakcie rozgrywki, gdyż możemy zamienić np. karty celów wszystkim graczom, przez co kończący się plan uzbierania siedmiu smoków może nagle lgnąć w gruzach.

Grę zaczynamy od rozdzielenia kart celów od kart smoków i akcji. Te ostatnie tworzą zakryty stos gry, z którego rozdajemy losowo trzy karty każdemu graczowi. Dodatkowo każdy losuje kartę celu (przy mniejszej ilości graczy niż pięciu, pozostałe karty celów rozdawane są wirtualnym graczom i leżą zakryte na stole).

Po przygotowaniu do gry, każdy gracz powinien mieć w ręce trzy karty oraz jedną kartę celu zakrytą przed sobą (można ją zobaczyć w każdej chwili, aby sobie przypomnieć jakiego rodzaju smoki będziemy zbierać, ale nie można jej pokazywać innym graczom). Karta srebrnego smoka jest kartą startową i do niej dokładamy na początku swoje karty.

Grę rozpoczyna najstarszy z graczy, zaś następnie rozgrywka toczy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W każdej turze wykonuje się dwie czynności: dobranie karty z zakrytego stosu oraz zagranie karty z ręki. Przy zagraniu karty z ręki są dwie możliwości. Można dołożyć zgodnie z ogólnymi zasadami kartę smoka na planszy. Wystarczy, aby przynajmniej jeden ze smoków pasował kolorystycznie do przedstawionych smoków na karcie na stole.

Drugą możliwością jest zagranie karty akcji z ręki. W ten sposób możemy np. zabrać ze stołu wybraną przez siebie kartę i umieścić w innym miejscu, zamienić karty celów wszystkim graczom (w tym wariancie wliczają się wirtualni gracze), wymienić wszystkie swoje karty na ręce z kartami przeciwnika itd. Dodatkowym atutem kart akcji jest zmiana koloru srebrnego smoka. Wykładając na niego odpowiednią kartę, możemy zamienić go w wskazany przez kartę akcji rodzaj.

Gra kończy się natychmiast, kiedy dany gracz uzbiera w jednym ciągu siedem smoków tego samego rodzaju. Nawet jeśli to nie będzie jego tura. Bardzo często zdarza, że przypadkiem dokładając swoją kartę tworzymy inny ciąg kolorystyczny, który akurat jest celem przeciwnika.

Wrażenia

"7 smoków" to gra bardzo łatwa i przyjemna jednocześnie. Może nie jest karcianką wymagającą od gracza zdolności strategicznych i charakteryzuje się bardzo dużą losowością, jednak w trakcie rozgrywki ważną rolę odgrywają emocje, a głównie umiejętność ich maskowania. Bardzo często trzeba wprowadzać w błąd przeciwnika, aby nie zorientował się jaką mamy kartę celu. Nie możemy za szybko tworzyć spójnej grupy naszych smoków na stole, gdyż szybko zwrócimy na siebie uwagę. Nigdy nie możemy być do końca pewni zwycięstwa. W każdej chwili inny gracz może nas pozbawić karty celu, przez co praktycznie zaczynamy zbieranie siedmiu smoków od początku. Podobnie, kiedy ktoś przełoży nam kartę smoka w inne miejsce na stole. Ponownie trzeba zacząć szybko opracowywać nową strategię.

Podsumowanie

Należy wziąć pod uwagę, że gra nie jest "odkrywcza", nie wnosi powiewu świeżości. Mechanika jest bardzo uniwersalna. Równie dobrze smoki można było zamienić innymi postaciami i grało by się tak samo. Wbrew zamierzeniom autora, ciężko wczuć się w postać jeźdźcy smoków. Nie jest to więc pozycja, która przypadnie do gustu starym wyjadaczom gier planszowych. Dla nich będzie ona jedynie tzw. chwillerem czyli przerywnikiem, choć na rynku dostępnych jest wiele ciekawszych takich szybkich pozycji.

"7 smoków" jednak jako gra familijną, idealnie nadaje się do wciągnięcia najmłodszych w świat fantasy i przygodę z grami karcianymi czy planszowymi. Dobrze spisuje się w większym, rodzinnym gronie. Prostota zasad, towarzyszące rozgrywce emocje, płynność oraz nieprzewidywalność punktuje. Dodatkowym atutem gry jest jej wykonanie, szczególnie piękne ilustracje smoków. Oceniając grę pod tym kątem, spokojnie mogę uznać ją za dobrą pozycję.

Ocena: 6,5/10

Za egzemplarz dziękujemy polskiemu dystrybutorowi G3.

Dział: Gry bez prądu