Rezultaty wyszukiwania dla: dramat
Ogar
„Nie wierzyła w nic oprócz bestialstwa ludzi”.
Trudno było wpasować się w kryminał, może po części spowodowane to było nieznajomością pierwszego tomu „Zbawca”. Weszłam w świat tak dużego mroku od strony psychiki kluczowych bohaterów, że nie do końca rozumiałam ich wewnętrzne rozterki, przeżycia i impulsy. Julia Marzewska nie podeszła mi w obsesyjnej i samoniszczącej odsłonie. Przerażała myśl, że śledczy po ogromnych zawodowych, a w dużej części, również osobistej traumie, mogliby pozostawać bez odpowiedniego wsparcia psychologicznego. W jakim wymiarze pokrywało się to z faktyczną sytuacją w policji?
Normalny człowiek, prowadzący zwykłe życie, wzdryga się na informacje o zbrodniach, unika jak ognia znalezienia się nawet w najdalszym ich otoczeniu, a pracownik wydziału zabójstw, będący aktywną częścią starcia z mrokiem, musi praktycznie radzić sobie sam. A przecież niebezpieczna i niewdzięczna praca silnie odciska się na mentalności policjanta. Być może właśnie z tego powodu świat Julii stał się jednym wielkim chaosem, w którym nie było już miejsca na zdroworozsądkową logikę, pełen profesjonalizm, trzeźwy osąd i elastyczną zdolność do współpracy z innymi. Przekroczone zostały granice reagowania na traumę i wydawało się, że nie ma powrotu do normalności. Kluczowa postać męczyła się sama z sobą, a ja podchwytywałam negatywne wibracje. Wcześniejsze starcie z Ogarem i Zbawcą zniszczyło Julię, a w tak słabej kondycji psychicznej trudno było nie wejść w omamy osobliwej obsesji i zwodniczego egoizmu w pogoni za czarnym charakterem. W moim odczuciu autor za daleko zaprowadził Julię w gęstą koszmarną ciemność, abym uwierzyła w nią.
Pomysł na fabułę zaliczyłam do ciekawych. Niekoniecznie podszedł mi styl pisania, ale to już osobiste preferencje, wyczekiwanie na rozbudowane opisy i zwinność w narracji. Bardziej przeszkadzały liczne nielogiczności w zachowaniu policjantki, osobliwe przystawanie na pewne okoliczności, nonszalancja w podejściu do procedur policyjnych. Nie mogłam uwierzyć w opowieść, nawet uwzględniając literacką fikcyjność. Na plus prolog, znakomicie wzbudził zainteresowanie i wprowadził sporo napięcia w interpretacji tego, co doprowadziło do kulminacji dramatycznego momentu w scenariuszu zdarzeń i czy udałoby się w jakiś sposób wymknąć ostateczności. Zawiodłam się na uzasadnieniu motywów kierujących czarnym charakterem, za mało było solidnych podstaw do takiego, a nie innego zachowania. Tylko czyż niektórym spaczonym zwyrodnialcom nie potrzeba drobnej iskry z przeszłości lub emocjonalnego impulsu, aby przystąpić do dzieła zabijania i uczynienia z tego demonicznej sztuki?
Zastanawiające, czy każdy z nas rodzi się z ziarnem nieokiełzanej żądzy, psychopatycznej bezwzględności, spaczonego bestialstwa, które w odpowiednich warunkach wypływają na powierzchnię realności i w najgorszych czynach potwierdzają eskalację? Miałam wrażenie, że „Ogar” nie został w pełni dopracowany, ale to krok w serii, która może jeszcze prowadzić w bardziej intrygujące obszary. Kilka ciekawych aspektów stworzyło potencjał na zajmujący ciąg dalszy. Wytrawny smakosz kryminałów mógł czuć niedosyt prowadzenia akcji i wzmacniania napięcia, jednak czytelnik mniej wymagający wobec sylwetek bohaterów i stopnia realności mógł z zaciekawieniem wejść w scenariusz zdarzeń i poczuć dynamiczność incydentów. Po trzech miesiącach przerwy morderca uderzył, już raz udało mu się uciec przed obławą, czy i tym razem zdołał tego dokonać?
Punkty przecięcia
„Przeszłość potrafi zmieniać przyszłość. Ale to zawsze my mamy ostatnie słowo”.
Mega satysfakcjonująca przygoda czytelnicza, podkręcała wyobraźnię w interpretowaniu zdarzeń i zachowań, zgrabnie wciągała w zabawę wysuwania domysłów i przypuszczeń. Od pierwszej do ostatniej strony trwałam w oczekiwaniu na postępujący bieg scenariusza zdarzeń. Pozytywnie szalona wzorzysta fabuła. Intryga wyjątkowo mocno zaplątana. Wątki pozszywane frapującymi nićmi akcji. Wiele się działo, sporo na pierwszym i drugim planie. Paulina Cedlerska co chwilę zaskakiwała obrotem spraw, jednocześnie konsekwentnie trzymała się wytyczonego szlaku prowokowania czytelnika do mylenia tropów i gubienia wskazówek. Długo nie potrafiłam domyślić się, dokąd wszystko zmierza, jakie barwy przyjmie, jaki obraz pokaże w finałowej odsłonie. A w finałowej odsłonie, podobnie jak w całej powieści, poczułam sporo czytelniczej przyjemności i satysfakcji.
Porwała mnie psychologiczna odsłona kluczowej kobiecej postaci. Wspaniale się ją rozgryzało. Niczym detektyw uczepiałam się każdej myśli, słowa i wspomnienia Luizy. Wnikałam w osobiste odczucia. Wydawało mi się, że chwyciłam klucz do jej duszy, lecz po chwili przekonywałam się, że jeszcze czaiło się kilka niespodzianek. Autorka zgrabnie łączyła przeszłość z teraźniejszością, trochę za szybko, jak dla mnie, następowały zmiany czasowe, ale żywiołowość przyciągała. Stworzyła solidny thriller psychologiczny, znakomicie podszyty kryminalnymi mocnymi akcentami, z ciekawą paletą bohaterów. Zastrzeżenia, ale naprawdę drobne, miałam wobec kilku wtrąceń opisów, zbyt naprowadzających na właściwy trop, przykładowo opis schowania pieniędzy użyty w dialogu. Nie do końca wykazywałam się zrozumieniem wobec osobliwej relacji Luizy z mężem, lecz ludzie mają prawo żyć według własnych postanowień, reguł i umów.
Wszystko zaczęło się od odnalezienia na morskiej plaży zgwałconej, okaleczonej i zabitej dziewczyny, o ironio, tropiącej w realu mroczne sekrety historii i zamieszczającej je w social mediach. Później mroczne incydenty zagęszczały się, Luiza zaś musiała skonfrontować się z własną dramatyczną przeszłością. Jak duży wpływ na bieżące interpretowanie rzeczywistości, miejsc i osób mają podlegające metamorfozie wspomnienia? Czy możemy oprzeć się na nich w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące nas pytania o przeżycia, zwłaszcza traumatyczne? Dokąd prowadzi zmienna i poszatkowana pamięć w meandrach lęku i zaprzeczenia? W jakim stopniu pozwala kreować to, kim jesteśmy? Jestem zdecydowanie na tak, abyście podchwycili „Punkty przecięcia” i świetnie się bawiąc, rozszyfrowali, o co tak naprawdę w przybliżanej historii chodziło.
Catwoman. Rzymskie wakacje
Wakacje w Rzymie? Brzmi jak marzenie. Ale jeśli nazywasz się Selina Kyle i jesteś najlepszą złodziejką w Gotham, to nawet urlop zamienia się w ryzykowną rozgrywkę. „Catwoman. Rzymskie wakacje” to nieformalny spin-off znanych fanom Batmana serii „Długie Halloween” i „Mroczne zwycięstwo” — tyle że bez Batmana na pierwszym planie. Tym razem wszystko kręci się wokół Catwoman i jej osobistej wyprawy do Włoch, gdzie zamiast słońca i spokoju czeka ją mafia, toksyny Jokera i więcej pytań niż odpowiedzi.
Selina opuszcza Gotham — z jednej strony chce odpocząć, z drugiej: ma konkretny cel. Pragnie poznać prawdę o swoim pochodzeniu, a Rzym wydaje się kluczem do rodzinnych tajemnic. W podróży towarzyszy jej Człowiek-Zagadka (Riddler), który równie często przeszkadza, co pomaga. Na miejscu szybko okazuje się, że Włochy też mają swoje cienie: toksyczne relacje z rodziną Falcone, trupy, dziwne sny z Batmanem, płatny zabójca, a do tego Cheetah – złowieszcza i ostra jak brzytwa.
Każdy rozdział odpowiada kolejnemu dniu tygodnia, choć chronologia momentami się rozjeżdża. Mimo to historia ma wyraźny rytm – prowadzona z narracją pierwszoosobową, daje wgląd w myśli i emocje Seliny. To ważne, bo właśnie ten osobisty ton odróżnia „Rzymskie wakacje” od innych komiksów Loeba i Sale’a.
Fabuła jest prosta, momentami przewidywalna – tajemnica pochodzenia Seliny nie zaskakuje szczególnie mocno, a zakończenie nie wywraca stolika. Ale tu nie o twisty chodzi. Największym atutem komiksu jest atmosfera: duszna, elegancka, zmysłowa. I sama Catwoman, która w końcu dostaje przestrzeń, by być sobą – nie tylko jako obiekt fascynacji Batmana, ale jako pełnoprawna bohaterka z własnym konfliktem wewnętrznym.
Jeph Loeb prowadzi narrację lekko, z przymrużeniem oka, balansując pomiędzy pulpą a dramatem. Mamy tu trochę humoru, trochę flirtu, trochę melancholii. A rysunki Tima Sale’a? Rewelacja. To jeden z tych duetów scenarzysta–rysownik, który rozumie się bez słów. Styl Sale’a – miękki, przerysowany, a jednocześnie elegancki – idealnie pasuje do klimatu tej opowieści. Selina wygląda świetnie w każdym kadrze (i wie o tym), ale nie jest to nachalne – to część jej tożsamości. Kadry z Rzymem potrafią oczarować, podobnie jak sekwencje akcji i sceny snów.
Nieco kuleje struktura – pomysł z dniami tygodnia jako tłem rozdziałów wydaje się zbędny, bo nie wnosi realnej konsekwencji w narracji. Na szczęście nie przeszkadza to w czytaniu.
„Catwoman. Rzymskie wakacje” to nie obowiązkowy punkt w batmańskim uniwersum, ale bardzo przyjemna „przerwa od Gotham”. Komiks, który daje Catwoman zasłużony moment w centrum uwagi, a czytelnikom szansę spojrzeć na nią z nowej strony: mniej jako złodziejkę, więcej jako kobietę z pytaniami bez odpowiedzi.
Nie jest to historia, która zostaje na długo, ale na pewno warta przeczytania – szczególnie jeśli lubisz dobrze narysowane opowieści z klimatem noir, lekką dawką intrygi i bohaterką, która wie, czego chce. Albo przynajmniej bardzo się stara to odkryć.
Dni Demonów
Wyobraź sobie Marvel, ale przefiltrowany przez japoński folklor i baśniową estetykę. „Dni Demonów” to nie kolejny klasyczny komiks superbohaterski – to podróż przez mglistą Japonię, pełną demonów, pradawnych duchów i tajemnic rodowych. Główna bohaterka, Mariko Yashida, zostaje wciągnięta w opowieść o wojnie ludzi i oni – potężnych istot z legend. A wszystko zaczyna się od niepokojących snów i potrzeby odkrycia własnych korzeni.
Z jednej strony mamy retrospekcje: feudalna Japonia, Psylocke jako Sai z wiernym wilkiem Loganem, demoniczne postaci Marvela przemienione w yokai. Z drugiej – współczesność: nastoletnia Mariko, która – odcięta od prawdziwej przeszłości – wyrusza na mityczną górę Kirisaki. Po drodze spotyka boginię wiatru, zielonego olbrzyma, zmiennokształtne kobiety i śmiercionośne wojowniczki. Każde spotkanie to nie tylko walka, ale też starcie z tożsamością i przeznaczeniem.
Styl Peach Momoko to przede wszystkim malarska opowieść – bardziej nastrojowa niż narracyjna. Jej kadry pomalowane akwarelami wyglądają jak żywe obrazy ukiyo-e. Format albumu (powiększony, twarda tłoczona okładka, wysokiej jakości papier) świetnie eksponuje szczegóły ilustracji: każdy obraz działa jak osobna scena artystyczna.
Fabuła jest prosta i przewidywalna – typowa podróż bohaterki od snów ku poznaniu silniejszego przeznaczenia, z kolejnymi potyczkami z demonami. Narracja bywa schematyczna: Mariko spotyka postać, konfrontacja, idzie dalej. Brakuje głębokiego rozwoju postaci i zaskakujących zwrotów – opowieść pełni raczej funkcję wizualnego nośnika niż emocjonalnej historii.
Najciekawsze są reinterpretacje postaci Marvela – Psylocke jako Sai, Logan jako wilk, symbiont jako Jadun z demonicznym pierwiastkiem. Ten miks popkultury i mitologii jest świeży i oryginalny, choć nie zawsze wykorzystany w pełni.
„Dni Demonów” to dzieło przede wszystkim dla oka. Jeśli lubisz Marvela, japoński folklor i piękne krajobrazy demonicznych legend – znajdziesz tu wiele do odkrycia. Jeśli szukasz gęstej fabuły, zapadających w pamięć postaci i dramatycznych zwrotów – możesz się rozczarować.
To album, który bardziej podziwia się niż przeżywa. Dla mnie zaletą są ilustracje i klimat, słabością – narracja. Ale jeśli chce się po prostu zajrzeć do alternatywnego Momokowersum, warto. Szczególnie jako przerywnik między klasycznymi opowieściami superbohaterskimi.
PLUSY
• Przepiękne, akwarelowe ilustracje w baśniowym stylu
• Pomysłowa reinterpretacja postaci Marvela z japońskim folklorem
• Wysoka jakość wydania: powiększony format, tłoczona okładka, dodatki i bestiariusz yokai
MINUSY
• Fabuła powtarzalna i schematyczna, pozbawiona narracyjnego napięcia
• Bohaterowie poboczni pojawiają się tylko epizodycznie, brak głębokich motywacji
Zapowiedź: Księżycowy pył
Powieść nominowana do nagrody HUGO w 1963 roku.
W XXI wieku Księżyc stał się celem wypraw turystów i marzycieli.
XIII tom 3
Jeśli wiesz, że „XIII” to opowieść o człowieku bez przeszłości, który budzi się z tatuażem „XIII” i próbuje odnaleźć własną tożsamość, trzeci tom to idealny moment, by wskoczyć głębiej w tę sieć spisków. „XIII. Tom 3” to album, który rozwija dotychczasowy wątek, odkrywając kolejne fragmenty przeszłości i ukazując coraz bardziej skomplikowane powiązania między postaciami.
Tom 3 zbiera cztery historie: „Na ratunek Marii”, „El Cascador”, „Trzy srebrne zegarki” i „Proces”.
Część historii przenosi nas do Ameryki Południowej — do fikcyjnego państwka San Miguel, gdzie XIII sprzymierza się z Marią, walcząc o wolność i prawdę. Narracja buduje most między teraźniejszością a wspomnieniami: rozdział „Trzy srebrne zegarki” zabiera czytelników w głąb genealogii bohatera, cofając się do XIX wieku i odkrywając korzenie rodzinnych tajemnic. Całość kończy dynamiczny rozdział „Proces” — dramat sądowy i militarna rozgrywka o życie prezydenta Sheridana.
Fabuła rozwija się warstwowo. Van Hamme dodaje kolejne elementy układanki. Spiski, zdrady, tajne organizacje i polityczne intrygi — to wciąż motor napędowy serii. Choć czasem tempo zwalnia, a momenty retrospekcji wymagają skupienia, nagrodą są kolejki zaskakujących szczegółów i historii bohaterów, którzy zyskują coraz większą głębię.
Narracja wymaga skupienia. Złożoność wątków i liczba postaci potrafią przytłoczyć. Jeśli nie znasz pierwszych dwóch tomów, łatwo się pogubić — ale jeśli jesteś w grze, dostaniesz satysfakcję z logicznego łączenia kolejnych tropów.
Rysunki Williama Vance’a robią tu robotę. Postaci są realistyczne, emocje widoczne na twarzach. Sceny akcji – pościgi helikopterów, wybuchy, dynamiczne kadry — podane są z precyzją i filmowym rozmachem. Vance wie, kiedy spowolnić i zbudować napięcie detalem — półcień, refleks w oku, grymas twarzy – to detale, które zostają z czytelnikiem dłużej.
„XIII. Tom 3” to komiksowy thriller najwyższej klasy. Gęsta intryga, rozwijające się osobiste historie bohatera oraz sceny, które zapierają dech. Niektóre elementy mogą wydawać się przewidywalne, ale wciągająca narracja i realizm wizualny wciąż przyciągają uwagę.
Dla kogo? Dla tych, którzy znają poprzednie tomy i chcą dalej podążać za historią bez pamięci — to must-read. Dla nowych czytelników — warto nadrobić wcześniejsze wydania, zanim zanurzycie się w ten tom.
Plusy i minusy
PLUSY
• Rozbudowana, wielowarstwowa fabuła pełna zaskakujących powiązań
• Precyzyjne, realistyczne rysunki Vance’a, dynamiczne sceny akcji
• Wydanie zbiorcze Egmont – twarda oprawa, dodatki zza kulis, solidna jakość papieru i szata graficzna
MINUSY
• Złożoność wątków i liczba postaci mogą być trudne do śledzenia bez znajomości serii
• Momentami narracja zwalnia i wymaga skupienia — nie dla czytelnika szukającego szybkiej akcji
To komiks, który pokazuje, dlaczego „XIII” przetrwał dekady i zdobył status kultowego. Trzeci tom dalej rozwija ten świat. Dla fanów inteligentnych thrillerów politycznych i opowieści o tożsamości — pozycja obowiązkowa.
Daredevil
Czy znasz takie komiksy, które nie próbują ci zaimponować nadmiarem fajerwerków, tylko powoli, metodycznie osaczają cię atmosferą, aż przestajesz myśleć o czymkolwiek innym? Tak właśnie działa Daredevil autorstwa Chipa Zdarsky’ego i Marco Checchetto. To nie jest historia, w której superbohater skacze z wieżowca na wieżowiec i co trzy strony ratuje świat. To opowieść o upadku. O błędach. O odpowiedzialności, która potrafi przygnieść mocniej niż cios w twarz.
Matt Murdock wraca do życia. I do śmierci – bo bycie Daredevilem to nieustanne balansowanie na granicy jednego i drugiego. Po bliskim spotkaniu z kostuchą znów zakłada maskę. Ale ta nie chroni przed poczuciem winy. Gdy jedno z jego działań kończy się tragedią, Matt musi zmierzyć się z pytaniami wykraczającymi poza klasyczne „czy jestem dobrym bohaterem?”. Raczej: „czy mam jeszcze prawo nim być?”.
W międzyczasie Hell’s Kitchen nie śpi. Władza przechodzi z rąk do rąk. Wrogowie ewoluują. Pojawia się też ktoś, kto nie zamierza oddać dzielnicy bez walki.
Zdarsky zaskakuje. Ten komiks to bardziej dramat niż typowa historia o superbohaterach. Nie chodzi tu o efektowne walki – choć te się zdarzają – ale o moralny ciężar decyzji. To opowieść bardziej o Matcie niż o Daredevilu. O człowieku, który przestaje wierzyć, że jego działania mają sens. I który nie tyle szuka odkupienia, co próbuje je na sobie wymusić.
Narracja nie spieszy się. Czasem wręcz celowo zwalnia, by każdy rozdział odczuć jak osobny ciężar. Czy to wada? Zależy, czego szukasz. Dla mnie – ogromna zaleta. Bo każda rozmowa, każde spojrzenie, każdy kadr wybrzmiewa długo po przewróceniu strony.
Rysunki? Przepiękne. Checchetto doskonale oddaje emocje – wystarczy cień pod okiem Matta albo plama światła w ciemnym korytarzu, by poczuć ten charakterystyczny mrok Nowego Jorku. Mrok, który nigdy nie jest całkowity – bo zawsze tli się w nim iskra.
Warto też wspomnieć o postaciach drugoplanowych. Elektra, Foggy, Wilson Fisk… znani bohaterowie, ale ukazani z respektem i świeżością. Zdarsky rozumie, że ci ludzie już żyją w świadomości fanów – on po prostu daje im nową przestrzeń, by znów nas zaskoczyli.
Jeśli lubisz komiksy z duszą, w których nie każda walka kończy się zwycięstwem, a każdy wybór ma swoją cenę – Daredevil od Zdarsky’ego to znakomity wybór. Zamiast superbohaterskiego zgiełku mamy tu ciszę, szept i samotność decyzji.
Znasz historie, które pokazują, że bycie bohaterem to nie kwestia siły, lecz odwagi do przyznania się do błędu? Ten komiks działa właśnie w ten sposób. Nie epatuje efektami. Ale trafia celnie. I zostaje z tobą na długo.
Daredevil. Tom 2
Brutalne ulice Hell’s Kitchen znów pulsują napięciem, a wojna gangów nabiera tempa. Drugi tom serii Daredevil autorstwa Chipa Zdarsky’ego to komiks, który nie bierze jeńców. Realizm, emocje, prawo i bezprawie – wszystko to uderza z siłą pięści Matta Murdocka. I, co tu dużo mówić – robi to z rozmachem.
To bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z pierwszego tomu. Hell’s Kitchen pogrąża się w chaosie, gangi walczą o każdy centymetr chodnika, a Daredevil… wciąż jest rozdarty. Z jednej strony pragnie pozostać wierny swoim ideałom, z drugiej – wie, że czasem trzeba się pobrudzić, by zrobić coś dobrego.
Na scenie pojawiają się znajome twarze – Bullseye, Crossbones, Elektra – każda z własnym planem. Najciekawsza jest chyba właśnie Elektra, która wkracza do akcji, ale realizuje swoją własną wizję przyszłości miasta. Napięcie rośnie, a moralne wybory stają się coraz trudniejsze. Dodajmy do tego wątki prawnicze, walkę o życie zwykłych mieszkańców i mocny twist w finale – i robi się naprawdę gęsto.
To Zdarsky w najwyższej formie: brutalny, emocjonalny, zaskakująco aktualny. Jego Hell’s Kitchen to nie tylko tło wydarzeń – to żyjący, cierpiący organizm, który upada razem z bohaterami. Fabuła wciąga i trzyma za gardło, a decyzje podejmowane przez postacie – zwłaszcza Matta – naprawdę mają ciężar.
Ogromny plus za warstwę emocjonalną. Rozterki bohaterów są tu równie istotne jak strzelaniny i bójki. Daredevil nie jest niezniszczalnym herosem – jest człowiekiem. Popełnia błędy, wątpi, szuka odpowiedzi. I to właśnie czyni go tak autentycznym.
Rysunki? Kapitalne. Marco Checchetto i Jorge Fornés wykonali znakomitą robotę – dynamiczne kadry, brudne ulice, zbliżenia na twarze pełne bólu i niepewności. Każda strona to małe dzieło sztuki.
Nie obyło się jednak bez zgrzytów. Szczególnie jedna scena – rozmowa Matta z Iron Manem – wypada sztucznie. Murdock chwilami przestaje być sobą, jakby Zdarsky zapomniał, że kieruje się on empatią, a nie żelazną wolą lidera. Da się to jednak wybaczyć – bo reszta działa bez zarzutu.
Daredevil. Tom 2 to nie tylko świetna kontynuacja – to jeden z najmocniejszych rozdziałów w historii Diabła z Hell’s Kitchen. Zdarsky serwuje brutalną mieszankę moralnych dylematów i miejskiego dramatu z niezwykłym wyczuciem.
Jeśli szukasz komiksu, który uderza emocjonalnie i zostaje z tobą na długo – właśnie go znalazłeś.
Zdecydowanie warto. Nawet jeśli – tak jak Matt – czasem nie wiemy, czy idziemy właściwą drogą.
X-Men. Punkty zwrotne. Pieśń egzekutora
Marvel lat 90.? Wiadomo. Neonowe kostiumy, rozbuchane muskuły, fabuły z kategorii „wszystko naraz” i rysunki, które dziś budzą mieszane uczucia — od czystej nostalgii po lekkie zażenowanie. Ale trzeba przyznać jedno — wtedy X-Men byli na ustach wszystkich. I właśnie z tamtych czasów powraca jeden z najgłośniejszych crossoverów mutantów, czyli „Pieśń Egzekutora”, wydany teraz w ramach serii Punkty zwrotne.
Wydaje się, że życie mutantów powoli się układa. Profesor Xavier przygotowuje się do publicznego wystąpienia, relacje między Scott’em a Jean zaczynają się prostować, nawet Wolverine jakby mniej sarkastyczny (chwilowo). Ale… no właśnie — zawsze jest jakieś „ale”. W centrum wydarzeń pojawia się zamachowiec, który wygląda jak Cable. Padają strzały, a Profesor X walczy o życie. Sytuacja błyskawicznie wymyka się spod kontroli. X-Men, X-Factor i X-Force ruszają do akcji — tylko że zamiast współpracować, zaczynają… walczyć ze sobą.
Na scenę wkraczają starzy znajomi i nowi wrogowie: Apocalypse, jego Jeźdźcy, tajemniczy Stryfe i cała masa mutantów z własnymi planami i rachunkami do wyrównania. Akcja pędzi przez całą planetę, zahaczając nawet o Księżyc. Tajemnice się mnożą, tożsamości plączą, a los mutantów po raz kolejny wisi na włosku.
Nie będę udawał — „Pieśń Egzekutora” to komiks, który jest jak solidna porcja comfort food dla fanów mutantów. Nie wszystko tu działa, fabularnie momentami zalatuje klasycznym „za dużo wszystkiego”, ale… właśnie w tym tkwi urok tego tomu.
Zaczynając od plusów — rysunki. Andy Kubert, Jae Lee, Greg Capullo — to ekipa, która w tamtym czasie wyznaczała styl Marvela. Kreska jest dynamiczna, pełna charakterystycznych póz, przerysowanych emocji i wybuchowych scen walki. Szczególnie Jae Lee ze swoim mroczniejszym, bardziej graficznym stylem potrafi przyciągnąć wzrok — choć, jak ktoś nie przepada za takim klimatem, to na dłuższą metę może być ciężko.
Fabuła? Klasyka lat 90. — jest zamach, są porwania, jest wielka tajemnica tożsamości, obowiązkowa drama rodzinna Cable’a, a w tle niepokojące niedopowiedzenia dotyczące przyszłości mutantów. Akcja gna do przodu, postaci jest masa, każdy dostaje swoje pięć minut. Czy to przesadzone? Trochę tak. Czy czyta się to z przyjemnością? Zdecydowanie.
Cieszy też obecność Apocalypse’a i jego ludzi — bez nich żaden większy konflikt mutantów nie byłby kompletny. No i Stryfe, którego motywacje i działania stanowią sedno całej intrygi — chociaż nie każdy fan kupi jego dramatyczne rozterki, ale hej, taki klimat.
Z minusów? Jeśli nie znacie dobrze mutantów i nie ogarniacie kto jest kim — możecie się pogubić. To nie jest komiks, który tłumaczy wszystko od początku. Wchodzicie w środek wielkiej intrygi i albo płyniecie z prądem, albo toniecie. Ale dla fanów X-Men to jak powrót do starego, chaotycznego, ale swojskiego domu.
„X-Men. Punkty zwrotne. Pieśń Egzekutora” to sentymentalna podróż do czasów, kiedy komiksy o mutantach były wybuchowe, przerysowane, momentami nieco absurdalne, ale za to cholernie wciągające. To klasyk dla tych, którzy lubią stare, dobre drużynowe superhero, z domieszką dramatów, kosmicznych tajemnic i niekończących się zwrotów akcji.
Nie jest to lektura, która zmieni wasze spojrzenie na mutantów. Ale jeśli lubicie klasykę z lat 90., podrasowaną rysunkami Kuberta i spółki — sięgnijcie bez wahania. Czysta, mutantowa rozrywka z obowiązkową dawką nostalgii.
Amazing Spider-Man. Spisek Kameleona
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach… albo w maskach. Zwłaszcza jeśli nazywasz się Peter Parker, twoją siostrą jest tajna agentka, a na ogonie siedzi ci Kameleon — mistrz manipulacji i zmiany tożsamości. Brzmi jak przepis na kolejne kłopoty? O tak. I dokładnie to dostajemy w komiksie „Amazing Spider-Man. Spisek Kameleona”, czyli jednej z tych historii, które pokazują, że Spider-Man nie ma ani chwili na złapanie oddechu.
Tym razem fabuła toczy się dwutorowo i, jak to u Spencera bywa, jest tu i sensacja, i rodzinne dramaty, i… nieśmiertelni wrogowie.
Z jednej strony Wilson Fisk, czyli Kingpin, wykorzystuje Tablicę Linii Życia, by wskrzesić swojego syna — co skutecznie psuje jego układy z Normanem Osbornem. Z drugiej strony mamy Kameleona — dawnego przeciwnika, który znów wkracza do gry, a jego plany sięgają o wiele dalej niż kolejny przebieraniec na ulicach Nowego Jorku.
Peter Parker, chcąc nie chcąc, musi połączyć siły ze swoją siostrą Teresą, by powstrzymać nadciągający chaos. A przy okazji zmierzyć się z własnymi dylematami, powrotami z przeszłości (tak, Ned Leeds wraca), no i z prawdą, która — jak się okazuje — może być bardziej elastyczna niż pajęcza sieć.
Nie będę ukrywał — run Spencera nad Spider-Manem wywołuje u mnie mieszane uczucia. To trochę jak oglądanie starego, dobrze znanego serialu: niby lubisz bohaterów, niby coś się dzieje, ale gdzieś z tyłu głowy myślisz sobie „kurczę, to już było”.
Tak jest i tutaj. „Spisek Kameleona” nie zaskakuje fabularnie tak, jak bym tego oczekiwał. Jest poprawnie, jest dynamicznie, ale momentami czułem wtórność — jakby Spencer próbował sięgać po sprawdzone motywy i na siłę odświeżał to, co już znamy. I choć intryga Kameleona miała potencjał, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że została trochę zmarnowana. Zwłaszcza, że Kameleon to przeciwnik z ogromnym potencjałem — mistrz zmiany tożsamości, manipulacji, psychologicznej gry. I choć dostaje swoje pięć minut, to jednak… chciałoby się więcej.
Na szczęście rysunki ratują sytuację. Mark Bagley, Zé Carlos, Marcelo Ferreira, Carlos Gómez — każdy z nich wnosi do tego albumu coś swojego. Dzięki temu komiks wizualnie jest różnorodny, żywy i zwyczajnie dobrze się go ogląda. Bagley to klasa sama w sobie, a jego styl do Spider-Mana pasuje jak ulał.
Na plus zapisuję też relację Petera z siostrą Teresą. Ten duet, choć nietypowy, fajnie balansuje pomiędzy obowiązkiem a emocjami. Ich współpraca pokazuje, że nawet najbardziej poplątane rodzinne relacje mogą być siłą — albo kolejnym źródłem problemów.
„Amazing Spider-Man. Spisek Kameleona” to poprawny, ale nie przełomowy komiks z Pająkiem. Fani postaci znajdą tu znajome motywy, szybkie tempo i klasyczne pajęcze rozterki. Jest akcja, są powroty z przeszłości, trochę rodzinnych tajemnic i oczywiście — porcja klasycznego humoru Parkera.
Czy to najlepszy moment w historii Spider-Mana? Raczej nie. Czy to przyzwoita, wciągająca rozrywka dla tych, którzy kochają sieciarza? Jak najbardziej.
Jeśli lubisz dynamiczne historie z domieszką rodzinnych zawiłości, lub chcesz zobaczyć Kameleona w nowej odsłonie — sięgnij, ale nie nastawiaj się na komiks, który odmieni twoje spojrzenie na Marvela. To raczej solidna rozgrzewka przed większymi wydarzeniami, niż prawdziwa bomba fabularna.