listopad 01, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: akcji

wtorek, 18 wrzesień 2012 12:50

Strzygonia. Dziedzictwo krwi

Nasi rodzimi pisarze fantasy często i chętnie sięgają po inspiracje do starosłowiańskich legend. Sławomir Mrągowski, autor „Strzygonii", posunął się jeszcze dalej i oprócz motywów zaczerpniętych z podania o Popielu i Piaście, wykorzystał historię zawartą w „Balladynie". Całość okrasił wieloma elementami fantastycznymi, tworząc świat opanowany przez strzygi, wiedźmy i czarowników służących pradawnym bóstwom.

Akcja powieści rozgrywa się w zamierzchłych czasach w okolicach Jeziora Gopło, gdzie liczne rody możnowładców toczą boje o władzę w Gnieźnie. Po śmierci Popiela (i to wcale nie zjedzonego przez myszy!) gród opanował Piastun i jego ludzie, choć nie wszyscy godzą się z tym faktem. Wojna wisi w powietrzu, a niepewne sojusze zmuszają możnych do knucia podstępnych intryg i zdrad. Dodatkowo na arenie politycznych potyczek pojawia się nowa, zacięta i okrutna zawodniczka – Balladyna, która dążąc po trupach do celu, ma zamiar stać się niezależną i silną władczynią. Jednocześnie, w pewnym oddaleniu od politycznych zagrywek, poznajemy Nyjana, syna lednickiego kapłana. Chłopak nie spełnia oczekiwań ojca, nie wykazuje żadnych magicznych zdolności, przez co staje się pogardzanym przez wszystkich popychadłem. Nieoczekiwanie odnajduje on niezwykłą, silną, drapieżną i okrutną sojuszniczkę, która łącząc z nim swój los, ratuje mu życie, ale i skazuje na nienawiść i niezrozumienie ludzi.

Mrągowski wprowadza nas w magiczny, lecz straszny świat mitologii słowiańskiej, za co niewątpliwie należy mu się ogromny plus. Pojawiające się w nim wodne nimfy czy elfy nie są eterycznymi, łagodnymi istotami, lecz drapieżnymi, spragnionymi krwi, bezlitosnymi zabójcami. Jedną z czołowych postaci jest tu Goplana, Pani Jeziora, o której można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, by była strażniczką praw natury i porządku świata. Jest okrutna, żądna władzy i pozbawiona skrupułów, a towarzyszący jej Skierka i Chochło z pewnością nie przypominają niewinnych chochlików. Zafascynował mnie świat nawii, dusz zmarłych błąkających się po ziemi oraz polujących na nie żerców i dosyć skomplikowany system zaświatów.

Książka została napisana w sposób bardzo nierówny. Niezły początek intryguje i wzbudza apetyt. Jednak szybko zaciekawienie ustępuje lekkiemu znudzeniu, gdy przez kolejne trzysta stron, czytelnik musi przedzierać się przez krwawe potyczki, polityczne gierki, nieco przypadkowe zdarzenia, które niewiele wprowadzają do fabuły, a jedynie wpływają na obszerność powieści. W pewnym momencie miałam wrażenie, że czytam niezbyt udany misz-masz „Starej baśni" i „Balladyny" i to szyty grubymi nićmi. Na szczęście mniej więcej od połowy pojawia się coraz więcej elementów fantastycznych, a akcja skupia się na tytułowym Strzygonii. Intryga staje się coraz bardziej wciągająca i lektura kolejnych rozdziałów sprawia prawdziwą przyjemność.

Autor wprowadza do książki całą plejadę interesujących i nietuzinkowych postaci, choć ich liczba sprawia, że w pewnym momencie można się nieco pogubić i relacjach, kto jest kim i po której stronie stoi. Jednak równie łatwo, jak Mrągowski wprowadza do akcji nowych bohaterów, z taką samą lekkością się ich pozbywa, więc mniej więcej w połowie książki obraz sytuacji jest już w miarę jasny i wyklarowany. Do minusów powieści muszę także doliczyć liczne archaizmy wplecione zarówno w język bohaterów, jak i narrację. Wprawdzie pomagają one budować specyficzny klimat, ale miejscami znacznie utrudniają pełne zrozumienie tekstu. Przypuszczam, że może to stanowić problem zwłaszcza dla nastoletnich czytelników. Brakowało mi także tłumaczeń lub odnośników do licznie występujących w pierwszych rozdziałach łacińskich cytatów i sentencji.

„Strzygonia. Dziedzictwo krwi" to pierwszy tom cyklu i choć nie pozbawiony wad, spodobał mi się na tyle, że z chęcią sięgnę po kolejne części tej serii. Powieść polecam przede wszystkich fanom klasycznego fantasy oraz miłośnikom słowiańskich legend i podań, z pewnością znajdziecie w niej coś dla siebie.

Dział: Książki
środa, 02 maj 2012 12:40

Reguła Dziewiątek

Czy to bohaterowie zwariowali, czy otaczający ich świat jest szalony? Magia nie istnieje, to fakt... no cóż... przynajmniej nie w tej rzeczywistości. Jednak według reguły dziewiątek Alexander Rahl jest jedyną osobą mogącą otworzyć przejście pomiędzy światami, by umożliwić terrorystom przeniesienie przez bramę broni, dzięki której podbiją tamten drugi, nie mieszczący się w granicach ludzkiej logiki i pojmowania, wymiar.

Fani fantastyki dobrze znają sagę Terrego Goodkinda zatytułowaną „Miecz prawdy". „Reguła dziewiątek" nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń dziejących się po rozdzieleniu świata magicznego od tego zwykłego, w którym rozwijała się technika. Alex jest niemagicznym potomkiem rodu Rahlów. Utrzymuje się z malowania obrazów. Pewnego dnia spotyka dziwną i niesamowitą kobietę, Jax Amnell, którą ratuje przed pędzącą ciężarówką. Okazuje się, że dziewczyna przybyła z innego świata, by uchronić oba miejsca przed złym i okrutnym Radellem Cainem. Od tej pory losy bohaterów splatają się nierozłącznie.

Postacie stworzone przez Terry'ego Goodkinda niewiele się różnią od tych, które były bohaterami cyklu „Miecz prawdy". Alexander to idealna kopia Richarda, a Jax od Kahlan różni się jedynie kolorem włosów. Pytanie tylko czy to dobrze czy źle? Jak dla mnie rewelacyjnie, ponieważ tamtych bohaterów szczerze kochałam. Dla osób sięgających najpierw po „Regułę dziewiątek", nie będzie to miało specjalnego znaczenia, aczkolwiek jestem pewna, że fani, którzy spodziewali się czegoś nowego, podniosą głośny protest. Kolejnym, ostatnim już podobieństwem jest to, że matka Alexandra została uwięziona w szpitalu psychiatrycznym, a chłopak mieszka wraz z Benem (który jest wierną kopią czarodzieja Zeda).

Fabuła rozgrywa się w rzeczywistym świecie przy udziale pistoletów, paralizatorów, samochodów i wybuchów bombowych. Akcja jest wartka i dobrze przemyślana – rodem z książki sensacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Do morderstw dołączmy twardą i niezachwianą postawę Alexa oraz wątek romantyczny i odrobinę ciętego humoru (np. gdy Jax nie mogła się nadziwić, dlaczego ludzie sprzedają w sklepach dziurawe spodnie), a otrzymamy mieszankę wybuchową i fantastyczną książkę roku. Może podchodzę do tego subiektywnie, ale jak zwykle, dziełem tego autora jestem zwyczajnie oczarowana. Goodkind wie, jak przemówić do czytelnika, by słowa go porwały i zapadły głęboko w serce i pamięć.

Książka została wydana w twardej oprawie z obwolutą. Jest porządnie szyta i wygląda rewelacyjnie. Zarówno korekta jak i tłumaczenie są również bardzo dobre. Dodatkowo na oficjalnym kanale Youtube Terrego Goodkinda znaleźć można sześciominutowy film oparty na fragmencie powieści (choć aktor grający Alexa nie przypadł mi do gustu). Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach zarówno przez samego autora jak i polskie wydawnictwo. Do tego, tak jak lubię, mimo że zaplanowane są kolejne części, książka ma wyraźnie zarysowane zakończenie, które jednak pozostawia przyszłość domysłom czytelników. Jest to bardzo sprytna sztuczka, która nie drażni fanów, a jednocześnie daje możliwości dalszego rozwoju akcji. Autor już niejednokrotnie udowodnił jak sprawnie potrafi ją zastosować.

Moja ocena „Reguły dziewiątek" jest daleka od obiektywizmu. Rzeczywistość stworzona przez pisarza jest moim zdaniem genialna, a ja jestem nią zachwycona w każdym calu. Tak jak kocham „Pierwsze prawo magii", tak i ta książka zajmuje miejsce na półce moich ulubionych pozycji. Przygoda, akcja, rewelacyjni bohaterowie – tacy z prawdziwym charakterem, a nie „praworządne elfy z Warhammera". Dla mnie jest to lektura obowiązkowa, więc gorąco ją polecam.

Dział: Książki
niedziela, 16 maj 2010 12:36

Srebro

„Srebro” S. Saviile’a, to książka wpisująca się w nurt literatury, który stał się bardzo popularny ostatnimi czasy. Ludzie przeżywają poniekąd kryzys wiary i zaczynają sobie zadawać pytania, na których odpowiedzi miał wcześniej monopol Kościół. Jak powiedziano, tak było. Oczywiście to duże i nie do końca uczciwe uproszczenie. Jednak jeszcze te kilkadziesiąt lat wcześniej, człowiek zadający pytanie w stylu: „Czy to możliwe, że Jezus Chrystus miał rodzinę?”, został by publicznie ukamienowany, albo przez kościół nazwany heretykiem.

Dziś w dobie Internetu, który jest potężnym medium takie pytania są niemal na porządku dziennym. Ludzie to już nie tłum ślepo zapatrzonych w pasterza - kapłana owieczek, ale medialne społeczeństwo chcące wiedzieć więcej i zadające coraz to bardziej bulwersujące pytania.

Pozwoliłem sobie na tą przydługą dygresję z tego powodu, że są ludzie, którzy nie boją się odpowiedzieć na takie „lęki człowieka współczesnego”. Pierwszą próbą wcale nie był „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, ale jego książka stała się bodajże najsłynniejszym przykładem „próby” przez wielką wrzawę medialną wokół niego. A wszystko to spowodowało, że sprzedaż poszła jeszcze lepiej… Niestety „Kod…” to próba wybitnie nieudana, bo stawiająca tezy, które nie są niczym poparte, a tylko mieszają w głowach zdezorientowanych ludzi. Zbitek faktów i „pseudo-faktów” poddano tam sensacyjnej obróbce, z czego wyszedł niezły kryminał, ale kiepskie źródło jakiejkolwiek nauki, poza tą, jak należy takie ksiązki pisać. W ten sam „biblijny dzwon” postanowił uderzyć Steven Saviile ze swoim „Srebrem”. Dźwięki jakie się przy tym z niego wydobywają są zdecydowanie czystsze niż przy „Kodzie…” D. Browna.

Zdecydowanym plusem książki przez mnie opisywanej jest „odrobienie lekcji” historii starożytnej. Co prawda pojawiają się tam pewne „upiększenia” i dodatki, ale wychodzi to na korzyść fabule, która dzięki temu zyskuje solidną podmurówkę. „Kod…” uczłowieczył nam Jezusa „ubierając” go w rodzinę. Tematem „Srebra” stał się wyklęty, z dwunastki późniejszych Apostołów, Judasz i jego potomkowie będący wodzami sekty Sykariuszy – mistrzów sztyletu. Do legendy przeszła bohaterska obrona ich głównej i jedynej twierdzy – Masady, gdzie wszyscy mieli popełnić masowe samobójstwo tuż przed wkroczeniem do niej Rzymian. Ostatnie badania jednak mówią o nich co innego: „W kwietniu oblegający [Rzymianie] ostatecznie obalili mury za pomocą tarana. Po wejściu na teren fortecy legioniści odkryli, że budynki stoją w ogniu, a obrońcy popełnili samobójstwo. Ponieważ odebranie sobie życia jest potępiane przez judaizm, obrońcy Masady wytypowali dziesięciu mężczyzn, którzy pozbawili życia wszystkich zgromadzonych w fortecy. Ostatni z nich zabił swoich dziewięciu towarzyszy, podłożył ogień pod fortecę i sam popełnił samobójstwo.” – jak podaje Wprost24. To stwierdzenie z wersji oficjalnej, ale prawda jest taka, że w twierdzy miało być ponad tysiąc osób, a znaleziono ledwo dwadzieścia osiem szkieletów i to nie należących do Żydów, ale do Rzymian, którzy zmarli tam wcześniej… Nie zmienia to jednak faktu, że Sykariusze stali się smakowitym kąskiem dla Steven Savilla, a wersja przez niego przedstawiona jest całkiem prawdopodobna, gdyż sekta ta działała nie tylko w okolicach Masady… A kreśli ich historię z prawdziwym wyczuciem tak, że czytelnik wczuwa się znakomicie w fabułę, która jest misternie nakreślona. Żeby jeszcze uprawdopodobnić to, co znajduje się w książce, dodano dokument, który to niby odnaleziono w salach, które znaleziono po trzęsieniu ziemi w 2004 roku (szukałem o tej katastrofie informacji i niestety nie znalazłem takowych). Dokument ten, to coś na kształt testamentu „prawnuka” Iskarioty - Eleazara ben Jaira (który dowodził wtedy sektą Sykariuszy, co potwierdza wiele źródeł historycznych). W dokumencie tym jest historia o prawdziwej roli Judasza w ukrzyżowaniu Jezusa. Znamienne jest też to, co ben Jair miał zrobić ze słynnymi trzydziestoma srebrnymi szeklami z Tyru. Tu ujawnia się prawdziwy geniusz pisarski Saville’a.

Język autora jest bardzo plastyczny, co pozwala czytelnikowi wczuć się w realia starożytności, nie dodając jej uroków i nic też nie ujmując z rzeczywistości, mimo iż jest to zaledwie kilka stron w książce. Wyrobione pióro pisarza idzie poznać także po reszcie stron, bo walki wciągają czytelnika i razem z ich uczestnikami, bije mu mocniej serce, a wszystkie są przedstawione w miarę prawdopodobnie. Odbiorca, którego nie obchodzą sposoby działania służb specjalnych, S. Saville urzeknie swoimi opisami i da się ponieść fabule, ale… Za tym „ale”, kryją się ludzie którzy jednak nieco liznęli literaturę faktu i rażą ich niektóre opisy. Wskażę na nie nieco później, a teraz dojdźmy do nich razem z fabułą.

Kiedy Sykariusze zapowiadają „czterdzieści dni i nocy grozy”, a potem sieją zamęt i terror w Europie, na przeciwległym biegunie pojawia się organizacja Ogmios, „good guys”, tajna komórka MI6 – wywiadu brytyjskiego. Mamy tu ciekawą mieszankę ludzi z przeszłością i kartoteką tyleż grubą, co i tajną. Są nimi: Noah Larkin dawny snajper pracujący na usługach korony, między innymi w Iraku (weterani w modzie), Ronan Frost, Irlandczyk, były żołnierz i członek grupy antyterrorystycznej (jak wyżej), Rosjanin Konstantin Chawin dawny agent KGB, Orla Nyren, niegdyś agentka MI6 i Jude Lethe, komputerowy geniusz pierwszej klasy, który sprawia, że nawet żarówki wybuchają na zawołanie i ich szef – sir Cahrles Wyndham niewładny niestety do działań w terenie, ale z takimi koneksjami, których sama królowa Wielkiej Brytanii by się nie powstydziła. Nasuwa się więc skojarzenie, że skoro są najtajniejszymi z tajnych, to powinni tez być najlepsi. Niestety tylko po jednym z nich widać, że słowo „wywiad” nie jest mu obce. To oczywiście Chawin. Reszta daje się wciągnąć w pułapki tyleż proste, co i niebezpieczne. Kłamstwa i pozory to chleb powszedni w książce. Niestety jedne są uszyte grubymi nićmi, a tylko niektóre są tak subtelne, jak być powinny. Ogmios nie jest – jak pisałem powyżej – liczną organizacją, co pozwala na dużą dozę luzu w działaniach i nie przejmowanie się zbytnio prawem. Jest to także ich wadą, gdyż ludzie w niej pracujący, w razie wpadki, są zdani sami na siebie. „Kawaleria” nie przybędzie im na pomoc. Niestety Ogmios nie docenia zawiłości intrygi oraz determinacji i przebiegłości Sykariuszy, którzy są zawsze o dwa kroki przed nimi. Kończy się to zamachami na skalę jakiej Europa jeszcze nie widziała. „Ogmios” – mimo żyje iż pod wygodną przykrywką MI6 – nie wiadomo czemu nie jest tak naprawdę przez nie, ani przez inne służby wspierane. Bo jeśli tak nazwać to, co się dzieje w książce, to jest to partactwo pierwszej wody. Ujawnia się to przy zamachu w pewnym niemieckim mieście, gdzie ich służba specjalna nie jest poinformowana o wyglądzie agenta „Ogmiosu”, mimo iż ten kilka godzin wcześniej swobodnie, dzięki swoim pełnomocnictwom, chodzi po trasie przejazdu znanej osobistości i sprawdza ewentualne dogodne miejsce do oddania strzału. Jest to poważne niedopatrzenie. Miejmy nadzieję, że nie autora. A agent wpada z kretesem…

Po Europie kolejnym teatrem działań jest Bliski Wschód, a konkretnie rzecz biorąc Izrael. Agentka tam pracująca popełnia szkolne wręcz błędy, ale autor przemyślnie je maskuje tak, że czytelnik dopiero po chwili orientuje się, co się stało. Należy sobie w tym miejscu powiedzieć, że sam autor wspomina o dużej specyfice działań w Izraelu, niestety moim zdaniem nie nakreśla ich dobrze. Tam nie ma mowy o społeczeństwie informacyjnym, ale o permanentnej inwigilacji dla dobra obywateli. I jakkolwiek pobieżne potraktowanie i przestudiowanie przez autora struktury wywiadu izraelskiego, nie szkodzi fabule, to umieszczenie jednego z szefów Apostołów Judasza alias Sykariuszy w Amanie – wywiadzie sił zbrojnych Izraela – jest zabiegiem bardzo dziwnym.

W sprawach wywiadu nie trzeba być alfą i omegą, żeby zrozumieć, że ten zabieg to porażka. Przydałaby się w tym momencie autorowi lektura ze dwóch, trzech książek o tym wywiadzie. A jeśli jednak autor je czytał? Nie docenił on w takim razie potęgi Amanu, przy którym nasz wywiad to banda chłopaczków wymachujących pistoletami. Wywiad ten potrafił w latach osiemdziesiątych neutralizować, przy współpracy z Mosadem (wywiadem zagranicznym) i Szin Bet (wywiadem wewnętrznym), od kilku do kilkunastu zamachów bombowych dziennie. Członków Amanu, jak każdego wywiadu, bardzo dokładnie „się prześwietla” i w razie jakichkolwiek wątpliwości – nie zatrudnia. Więc nawet struktura Sykariuszy nie tłumaczy – w co chciałby wierzyć autor – takie lipy. Między poszczególnymi organizacjami wywiadowczymi Izraela nie zawsze się działo dobrze. Były nawet czasy, że darły ze sobą nieźle koty. Ale jeśli idzie o sprawy wewnętrzne, to współpracują ze sobą w miarę dobrze i nie bez kozery noszą nazwę najlepszych służb wywiadowczych na świecie. Honory należą się autorowi za opis spokojnej, ale przez to także szalenie brawurowej, akcji MI6 w Niemczech, gdzie z łap niemieckiej Policji i wywiadu zostaje uratowany agent, o którym wcześniej mówiłem, że został spalony. Parafrazując słowa autora, które dobrze oddają sedno operacji: „Chłopaki mieli zawsze papierki bez zarzutu…”.

„Srebro” jest kryminałem wysokiej próby. Źle wpłynął na nie tylko niezrozumiały pospiech autora i wydawnictwa w tłumaczeniu, bo zdarzają im się co najmniej dziwne literówki. Po co on był? Żeby dogonić premierę nowej książki Browna i na niej się wybić? „Srebro” ma wystarczająco wiele zalet, które nie potrzebują tego typu zabiegów „marketingowych”.

W „Srebrze” wątki zostały ledwie zawiązane. Znamy sprawcę, ofiary, policjanta, ale ten pierwszy został jedynie lekko raniony w pościgu i na pewno zdąży wydobrzeć do kolejnej części powieści pod tytułem „Złoto”. Czekam na nią z niecierpliwością, bo mimo iż „nawtykałem” książce ile wlezie, to chłonąłem ją z szeroko otwartymi oczyma, bo to bardzo miła odmiana po „Kodzie Leonarda da Vinci” i innych książkach Dana Browana. Bawiłem się świetnie przez te równe pięćset stron i czekam na więcej. Książkę jednakże przewrotnie polecę na krótkie wieczory, bo wciąga bardzo i ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec.

W swoistym Post Scriptum dodam kilka szczegółów a propos samego wydania ksiązki.

Mimo iż, w egzemplarzu przeze mnie posiadanym, zastosowano oprawę broszurową, to jest ona solidna. Większą sztywność zyskuje jeszcze dzięki zakładkom bocznym, co dodatkowo powoduje, że laminat nie schodzi już po kilku dniach. A książka przy przewożeniu w plecaku, czy też torbie mniej się niszczy.

Grafika na okładce jest ładna, ale znajduje się w niej buraczek – kółko brelokowe przy sztylecie. Kiedy zorientujecie się już w fabule, zrozumiecie dlaczego to wręcz śmieszy…

Jeśli miałby przyznać książce ocenę, to na pięć gwiazdek, przyznam jej cztery. Gorąco polecam.

Dział: Książki
poniedziałek, 12 marzec 2012 12:10

Legenda Kella

"Każdy zasłużył na odrobinę odpoczynku. Nawet bohater." Tylko jak tu odpoczywać, kiedy kraj, w imię którego kiedyś toczyło się opiewane pieśniami boje, został celem inwazji wrogiej armii, o której mało kto słyszał? Kell, sędziwy wiekiem weteran, o którym krążą legendy, a bardowie śpiewają w tawernach ballady na jego cześć, którego imię budzi szacunek i trwogę wśród ludności, ponownie musi dobyć swój topór, z którym łączą go więzy krwi. Choć ciało wyszło już z formy, zaś nadużycie alkoholu i fajek dają o sobie znać, walka w obronie życia ukochanej wnuczki jest dla niego najważniejsza. Nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel. W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Pytanie tylko, jak jest ono duże w przypadku Kella?

Andy Remic w swojej opowieści zabiera nas do Królestwa Falanoru. W krainie tej, po erze wojen, zwanej Dniami Krwi, które wysławiły wojownika Kella, ludzie wiodą spokojne życie pod rządami króla Leanorica. Nie zdają sobie sprawy, że zza gór zwanych Czarnymi Grotami, które w wyobrażeniu wielu są nie do przebycia, nadciąga Żelazna Armia pod wodzą generała Graala. Wojsko zabójczych albinosów służących Vaszynom - rasie wampirów, których ciała wypełnione są zegarowymi mechanizmami, pełnymi zębatych kół i przekładni. Do życia niezbędny im jest krwawy olej. W inwazji królestwa pomagają im Żniwiarze, tajemnicze istoty wysysające wnętrzności z ofiar oraz Zgnilce, niedorozwinięte pod względem fizycznym, ale zabójcze, Vaszyny.

Zbrojnemu wtargnięciu żołnierzy na terytorium Falanoru, w istnym wyścigu z czasem, przeciwstawia się Kell, którego pradawna magia łączy więzami krwi z labrysem, toporem o podwójnym ostrzu, zwanym Ilianna. Wraz z wnuczką Nienną, jej przyjaciółką Kat oraz Saarkiem, mistrzem rapiera i istnym "psem na baby", jako jedyni ocaleni z najazdu na miasto Jalder, wyruszają w niebezpieczną podróż by ostrzec króla.

Historię Kella poznajemy praktycznie cały czas, wraz z rozwojem fabuły dowiadujemy się nowych rzeczy na jego temat. Autor odsłania nam po kawałku przeszłość wojownika, jego wcześniejsze wyprawy, historię łaknącej krwi broni. Odnosimy wrażenie, że Kell to wręcz bohater negatywny, brutalny i bezwzględny w mordowaniu. Opuszczony przez przyjaciół i znienawidzony przez najbliższą rodzinę. Jedynie emanująca z niego miłość do ukochanej wnuczki sprawia, że patrzymy na niego inaczej. Z czasem zyskuje sympatię czytelnika.

"Legendy Kella" nie skupiają się wyłącznie na tytułowym bohaterze. Na kartach tej powieści poznajemy losy innych, ważnych dla fabuły, postaci. Ich historię niejednokrotnie się krzyżują, wzajemnie na siebie oddziaływają. Są także przeplatane z losami Kella, uzupełniając i urozmaicając historię człowieka-legendy. Jedną z nich jest Vaszynka Anukis, córka wynalazcy mechanicznej technologii, która dała niezwyciężoność rasie. Z powodu herezji i nieczystości zostaje ona wyrzutkiem społeczeństwa, zhańbiona przez swoich pobratymców. Jej losy łączą się z królową Allorią, porwaną przez Armię Graala.

Remic stworzył historię, która znacznie odstaje od stereotypów powieści fantasy. Choć wzorował się na jednym z mistrzów gatunku, Davidzie Gemmellu (autor Sagi Drenarów) i wykorzystał znane schematy, stworzył bardzo oryginalne dzieło. W końcu w "Legendzie Kella" nie spotkamy znanych z kart książek magii i miecza krasnoludów, elfów czy orków. Wymyślona przez niego koncepcja mechanicznych wampirów jest czymś innowacyjnym w literaturze fantastycznej. Pomysł wykorzystania mechanizmów zegarowych, niczym wszczepów cybernetycznych w literaturze sci-fi, które "żyją" w symbiozie z ciałem ludzkim, jest wręcz pionierski. Ponadto wprowadzając rasę Vaszynów, dzieli ją na klasy Kardynałów, Zegarmistrzów, Mechaników czy zwykłych obywateli zamieszkałej przez nich krainy - Doliny Silvy, tworząc hierarchię. Przedstawia relacje zachodzące pomiędzy klasami, które związane są z nadanymi przywilejami.

"Legendy Kella" obfitują w brutalne i drastyczne opisy. Krew leje się strumieniami, trup ścielę się gęsto, zaś obcięte głowy w przeciągu całej historii można liczyć w tuzinach. Z drugiej strony, kontrastowo, nie zabrakło barwnych opisów krain, które poruszają wyobraźnię. Język postaci jest wulgarny i jednocześnie potoczny. Doskonale pasuje do posługujących się nim bohaterów i nadaje swoisty klimat. Prawdziwą kwintesencją książki są dialogi Kella i Staarka, pełne sarkazmu, ironii i zgryźliwości, które czasami wręcz wywołują uśmiech na twarzy czytelnika.

Remic dzieląc książkę na przeplatające się historie różnych bohaterów, niejednokrotnie budował napięcie, aby urywać akcję w najważniejszym momencie i przejść do następnego rozdziału. Taka zabawa czytelnikiem, choć czasami już irytująca (ostatecznie "Legendy Kella" kończą się w środku akcji), wpłynęła na zainteresowanie dalszymi losami postaci oraz na szybkość czytania.

Podsumowując "Legendy Kella" Andy'ego Remica, będące pierwszym tomem „Kronik Mechanicznych Wampirów", to opowieść nieprzewidywalna, odstająca od utartych schematów gatunku fantastycznego, łącząca w sobie elementy dark fantasy z technologią rodem ze Steampunku. Świerzy pomysł, wartka akcja, brutalna i mroczna historia, język oraz świetne dialogi, sprawiają, że o tej książce tak szybko się nie zapomni. Niejeden czytelnik - włącznie ze mną - będzie czekał z niecierpliwością na kolejny tom.

Dział: Książki
niedziela, 26 luty 2012 12:08

Rozgwiazda

Hard science fiction jako jeden z podgatunków fantastyki szczególny nacisk kładzie na naukowe i techniczne zagadnienia. Rozwój technologiczny w takich dziedzinach jak fizyka, biotechnologia, biologia czy cybernetyka jest elementem istotnym, wokół którego kręci się cała fabuła tej literatury. Dołączając do tego odległą przyszłość oraz przestrzeń kosmiczną uzyskujemy to co fani science fiction lubią najbardziej - ciekawą, pełną wiedzy literaturę. Peter Watts postanowił dogłębnie poruszyć ten temat i to nawet dosłownie, ponieważ w przeciwieństwie do wielu reprezentantów hard science fiction, jego powieść "Rozgwiazda" nie rozgrywa się w kosmosie, lecz na samym dnie oceanu.

Książka jest debiutem literackim Wattsa, napisanym prawe dwanaście lat temu. Jednocześnie jest to druga powieść, po "Ślepowidzeniu", która ukazała się na polskim rynku. Już w jej wstępie możemy dowiedzieć się jak bardzo pisarz ceni czytelników z naszego kraju za ich otwartość na jego twórczość. W swojej przedmowie przyznał, że często korzystał z Google Translatora aby zapoznawać się recenzjami zamieszczonymi na łamach polskich portali internetowych. Z pewnością takie wyznania są bardzo miłym akcentem, przygotowującym nas do zapoznania się z debiutem autora.

Tak jak wspomniałem wcześniej, akcja powieści dzieje się w nieokreślonej przyszłości (sądząc po zaawansowaniu technologicznym, dosyć odległej), na dnie Pacyfiku. Pisarz w ten sposób postanowił nam pokazać świat może nie tak daleki, ale również niezbadany. W głębinach oceanu, w dolinach ryftowych, czyli rowach tektonicznych ograniczonych uskokami skorupy ziemskiej, ludzkość zakłada elektrownie. Do pracy w takich warunkach przygotowywane są odpowiednie osoby. Ówczesny rozwój technologiczny pozwolił na stworzenie mechanicznego płuca umożliwiającego czerpanie tlenu z wody morskiej, nakładek na oczy, które pozwalają widzieć w ciemnościach czy wyprodukowanie enzymu, dzięki któremu ciało ludzkie jest odCENSOREDe na wysokie ciśnienie. Ryfterzy, czyli członkowie załogi pracujący w głębinach, również nie są wybierani losowo. Każdy z nich został w swoisty sposób dotknięty przez życie, które pozostawiło na nich psychiczną skazę. Dzięki temu do jednej z baz na dnie oceanu - Beebe - trafia prawdziwa śmietanka osobistości. Mamy wśród nich między innymi byłego pedofila, który rozmawia z wyimaginowaną przyjaciółką, kobietę mającą uraz po wykorzystywaniu seksualnym przez swojego ojca czy byłego mordercę. Taka gromada wyrzutków społeczeństwa zostaje zamknięta w odosobnieniu mając do dyspozycji klaustrofobiczną przestrzeń podmorskiej bazy czy bezmiar jednego z grzbietów płyty tektonicznej Juan de Fuca, gdzie na każdym kroku czeka niebezpieczeństwo pod postacią podwodnych wulkanów czy olbrzymich, drapieżnych ryb. To właśnie bohaterowie są główną siłą napędową "Rozgwiazdy". Każdy z nich jest postacią złożoną, wielowymiarową, wywołującą skrajnie mieszane uczucia. Czytelnikowi przyjdzie zmierzyć się z ich problemami natury psychicznej, obserwować relacje pomiędzy nimi - od wrogości, poprzez miłość, po braterską przyjaźń.

"Rozgwiazda" nie ogranicza się tylko do przedstawienia losów załogi pracującej na dnie oceanu. Na lądzie toczy się również fabuła mająca ścisły związek z bohaterami podmorskiej bazy. Przedstawiona zostaje rządna zysków korporacja GA, która pod przykrywką badań naukowych realizuje swoje własne cele, mamy w końcu inteligentne żele - sieci neuronowe mające zdolność uczenia się, które stają się powoli autonomiczne.

Peter Watts nakreślił bardzo ciekawy świat, który choć jest bliski, nie został jeszcze do końca zbadany. Czytając można wyczuć fakt, że pisarz posiada doktorat z biologii morskiej. Czerpie on garściami pomysły z naukowych badań i publikacji. Opisy podwodnej geografii ryftów czy zwierząt tam żyjących mają swoje źródła przedstawione przez pisarza na końcu książki. Podobnie rzecz ma się z podjętymi przez autora "Rozgwiazdy" tematami telepatii i psioniki. Zostały one przekazane szerszej opinii publicznej już w 1994 roku. Jak sam stwierdził "Być może będziecie zaskoczeni, dowiadując się, jak wiele z opisanych przeze mnie zjawisk nie jest moim wymysłem. (...) Rozgwiazda celowo przekręca niektóre fakty, a dziesiątki błędów popełniłem zapewne z czystej niewiedzy." Poruszane na kartach powieści wątki związane oceaniczną florą i fauną potrafią pogłębić wiedzę czytelnika, nie raz zmuszając do sięgnięcia do encyklopedii w celu zapoznania się z dokładniejszym opisem gatunków ryb głębinowych.

Z drugiej strony mamy przyszłość znaną z powieści cyberpunkowych: korporacje, cybernetyczne zamienniki ludzkich organów czy sztuczną inteligencję. Tak wykreowany świat przemawia do czytelnika swoim klimatem, mrocznym i tajemniczym.

Od strony technicznej powieść może wydawać się z początku bardzo chaotyczna. Autor rozpoczyna kilka różnych wątków, po których nieustanie się przemieszcza, przeplatając je historiami Ryfterów. Z czasem wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Jednak lekki niesmak z tego powodu pozostaje. Czasami doskwiera też nierówność fabuły. Z jednej strony autor w mistrzowski sposób buduje napięcie (którego poszczyciłby się niejeden twórca literatury grozy), z drugiej męczy czytelnika przestojami w akcji pod postacią wewnętrznych monologów bohaterów. Powieść jest i tak lżejsza w odbiorze niż "Ślepowidzenie" - powodem może być w końcu debiut literacki.

Podsumowując "Rozgwiazda" Petera Wattsa jest powieścią ambitną, skierowaną do miłośników mocnego science fiction z elementami cyberpunku. Osoby lubiące mroczny i klaustrofobiczny klimat, teorie spiskowe czy nowinki technologiczne doskonale się odnajdą się w przedstawionej fabule. Mnie osobiście Watts przekonał do siebie. Już nie mogę doczekać się lektury kolejnej części trylogii Ryfterów , którą "Rozgwiazda" rozpoczęła.

Dział: Książki
czwartek, 26 marzec 2009 12:00

Wojny duszków

Sięgając po „Wojny Duszków” myślałem iż mam do czynienia z kolejną powieścią podobną do przygód młodego czarodzieja Harry’ego. Kampania reklamowa książki, hasła reklamowe oraz opis z okładki utwierdzały moje przekonanie. Pod wieloma względami jednak się myliłem. Ale przejdźmy do rzeczy. O czym mianowicie jest owa książka ??

Kraina Duszków to świat magów i demonów, w którym pełno jest intryg i nieustannych wojen pomiędzy dobrem i złem. Nad obydwiema stronami pieczę sprawuję Purpurowy Cesarz. Jego pierworodny syn, młody awanturnik i obrońca zwierząt, Pyrgus Malvae wpada w kłopoty, narażając się największym magnatom ciemnej strony magii oraz największemu z demonów – Belethowi. Ojciec, chcąc ukryć go aż do zakończenia konfliktu, postanawia wysłać go portalem do równoległego świata.

Tymczasem w świecie szarej rzeczywistości, Henry, nastolatek i zapalony modelarz, który nigdy w życiu nie miał problemów nawet w szkole, dowiaduje się o romansie swojej matki z ... sekretarką ojca. Odkrycie, iż matka jest lesbijką jest dla niego bolesne. Chłopak popada w melancholię, a ucieczkę od przygnębiającej rzeczywistości odnajduje pracując u starego paranoika - pana Fogarty. Tam w ogrodzie splatają się ścieżki obydwóch młodzieńców, gdyż Pyrgus w wyniku uszkodzenia portalu przenosi się w inne, niż wcześniej zamierzone miejsce, a na dodatek zostaje zamieniony w małego, skrzydlatego duszka.

"Wojny Duszków" to pierwszy tom powieści, pełnej przygód i magii, która jest skierowana głównie do młodzieży. Książki nie poleciłbym jednak młodszym czytelnikom, ponieważ autor porusza w niej wiele kontrowersyjnych spraw, których mogą nie zrozumieć (np. związki homoseksualne), jak i nie oszczędza drastycznych opisów (np. topienie kociaków we wrzącej masie czy torturowanie przez zanurzenie w gorącej siarce). Podobnych przykładów można w opowieści znaleźć wiele. Inne zastrzeżenie można mieć do polskiego tłumaczenia tytułu książki. „Wojny Duszków” to w oryginale „Faerie Wars”. Angielskiemu wyrażeniu faerie bliżej jednak jest do elfów niż do duszków, często przedstawianych jako małe, opiekuńcze wróżki ze skrzydełkami. Dlatego dość dziwnie brzmi określenie mrocznych i dość nieprzyjemnych magów jako Duszki Nocy, choć zapewne Wojny Elfów za bardzo by się kojarzyły z prozą Tolkiena, a Wojny Wróżek brzmią dość dziwnie.

Przejdę jednak do dobrych stron książki. Pierwsze co się rzuca w oczy to ładne wydanie, o które postarało się wydawnictwo Rebis. Twarda oprawa oraz gruby papier wpływają znacznie na estetykę i przyjemność czytania. Jeśli chodzi zaś o fabułę to jest ona typowa dla powieści przygodowo-fantastycznej. Pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, trzymających w napięciu wydarzeń. Światy baśniowe i realne zostały umiejętnie ze sobą powiązane, a ich wątki się splatają i uzupełniają. W krainie Duszków siostra Pyrgusa – Holly Blue odkrywa spisek Duszków Nocy przeciw Cesarzowi, zaś w międzyczasie Henry i książę próbują znaleźć drogę powrotną do świata magii. W opowieści nie zabrakło wszelkiego rodzaju postaci władających magią: magów, kapłanów, demonów czy czarnoksiężników. Innym plusem jest to, iż książka została napisana dość prostym i lekkim językiem, choć brak jest rozbudowanych dialogów i szczegółowych opisów.

Podsumowując „Wojny Duszków” to bardzo dobra powieść, przeznaczona raczej dla starszej młodzieży z powodu poruszanych tematów i licznych okrutnych i pełnych krwi obrazów. Wciągająca fabuła sprawia, iż ciężko jest oderwać się od niej nawet na czas obiadu (wiem to po sobie). Bardzo miłym faktem jest również to, iż ukazał się drugi tom, pt. „Purpurowy cesarz”.

Dział: Książki
czwartek, 26 marzec 2009 11:49

Przemytnik cudu

Lubię sięgać po polską fantastykę i literaturę grozy. Autorzy często umieszczą akcję w bardzo dobrze znanej nam szarej rzeczywistości. Tak też zrobił Jakub Małecki, którego najnowsza książka „Przemytnik cudu” rozgrywa się we współczesnym Poznaniu. Tutaj poznajemy dwójkę głównych bohaterów.

Hubert Kraśniewski to młody pracownik banku, spędzający prawie całe dnie w pracy, w wolnych chwilach zaś pijący ze swoim przyjacielem. Monotonna praca stała się dla niego prawdziwą udręką (aby nie rzec – męczarnią), zaś spotkania z dyrektorem doprowadzają go do frustracji.

Joanna Modrzejewska natomiast jest młodą kobietą, która cierpi z powodu cierpienia swojej matki – kiedyś sławnej malarki. Zarabia na życie sprzątając uczelnie oraz bank.

Wątki obu bohaterów łączy tajemniczy Bogdan (człowiek, wbrew pozorom, nie posiadający imienia, lecz samo nazwisko). Jest on założycielem organizacji „Dobro”, która z założenia ma uszczęśliwiać ludzi m.in. fundując im zakupy w centrach handlowych. Ratuje on Joannę przez złodziejem oraz stara się o kredyt na mieszkanie u Huberta. Wraz z jego pojawieniem z Poznaniu zaczynają się dziać dziwne, nadprzyrodzone zjawiska. Ze studzienek kanalizacyjnych zaczyna wypływać krew, jedna z ulic obrasta ludzką skórą, a w nocnej komunikacji miejskiej grasuje kontroler, który obcina ludziom stopy. W ten oto sposób nie mający ze sobą nic wspólnego bohaterowie, stają w centrum wydarzeń będących finałem rzuconej w 1399 roku klątwy.

Jakub Małecki w swojej książce zastosował kilka bardzo udanych zabiegów. Pierwszym, który już wcześniej przytoczyłem, a będącym fundamentem, jest miejsce akcji. Bardzo dokładnie opisane lokalizacje w Poznaniu poprzez nazwy ulic, budynków oraz knajp czy przytaczane numery komunikacji miejskiej sprawiają, że łatwiej jest wyobrazić sobie tło fabuły. W tej sposób dziwne rzeczy mające miejsce w mieście wydają się być całkiem naturalne. Choć przerażają, są nam bliższe.

Kolejny zabieg oparty na stopniowym odkrywaniu tajemnicy związanej z wydarzeniem, które miało miejsce w średniowieczu. Każdy z bohaterów na swój sposób łączy elementy całej układanki. Czytelnik zaś ma wrażenie, jakby układał puzzle, szukając brakujących kawałków w historiach Huberta i Joanny.

Ciekawym zagraniem ze strony autora okazała się zmiana narracji z trzecioosobowej na pierwszoosobową. Następuje ona tak nagle, że początkowo można pomyśleć o jakimś błędzie. Jednak zabieg ten wyszedł całkiem interesująco, gdyż pozwala wyczuć pewna ewolucję bohaterów oraz bardziej wczuć się w ich rolę.

„Przemytnik cudu” bazując na religijnym motywie jest typowym obrazem ukazującym walkę dobra ze złem. Nie ma zbrodni bez kary, nie ma grzechu bez poniesienia konsekwencji czy w końcu to, że każdy zasługuje na odkupienie, to podstawowe konwencje. Wszystko to w oryginalnie podany czytelnikowi sposób składa się na ciekawą, godna polecenia książkę grozy. Ja zaś z niecierpliwością czekam na kolejne efekty pracy literackiej Jakuba Małeckiego, wierząc, że po raz kolejny nie zawiodę się.

Dział: Książki
poniedziałek, 25 lipiec 2016 23:26

"Bogowie Egiptu" na DVD już w sierpniu!

Zrealizowane z rozmachem epickie widowisko producentów „Starcia Tytanów” i „Grawitacji”. Magia, mityczne istoty, bogowie i herosi w pełnej akcji i tajemnic opowieści czerpiącej z najstarszego dziedzictwa ludzkości.

Dział: DVD
poniedziałek, 25 lipiec 2016 20:25

Nieboszczyk wędrowny

Widmo krąży nad Polską. Jest to niewątpliwie widmo Joanny Chmielewskiej, królowej kryminału z przymrużeniem oka. Chociaż bowiem Chmielewskiej nie ma już wśród nas, jej literacka spuścizna przetrwała, a humorystyczne kryminały mają się dobrze jak nigdy. Taką właśnie post-Chmielewską jest „Nieboszczyk wędrowny” Małgorzaty J. Kursy.

Historia zaczyna się niewinnie – od apteki. Młode małżeństwo farmaceutów, Marylka i Sławek, w spadku po ciotce Marylki otrzymuje dom wraz z apteką. Sprawa wydaje się dziwna, ponieważ ciotka była ślepo zapatrzona w swojego jedynego syna i spadek powinien przypaść właśnie jemu. Notariusz uspokaja bohaterów, że ciotka wiedziała, co robi, kuzyn Marylki – rzeczony syn ciotki – przepada bez wieści, a sąsiedzi z zaciekawieniem obserwują prace porządkowe nowych lokatorów. W pracach owych intensywnie uczestniczy także nieodłączny towarzysz małżeństwa, czarny kot o wdzięcznym imieniu Belzebub… To właśnie on dokonuje najważniejszego dla powieści odkrycia – znajduje zwłoki. Trup odkryty przez Belzebuba wkrótce dokona fascynującej wędrówki po okolicy, kąpiąc się w baliach, tarzając w tujach i spacerując po parku. Jak to możliwe? Tego już Wam nie powiem, żeby nie psuć przyjemności z lektury.

„Nieboszczyk wędrowny” to tak właściwie krótka książka o bardzo prostej fabule, pozbawiona spektakularnych zwrotów akcji i rozbudowanej psychologii postaci. Próżno w niej szukać także skomplikowanej intrygi kryminalnej, wszystko okazuje się dość banalne. Ale podobnie jak przy kryminałach Joanny Chmielewskiej, nie te elementy są w „Nieboszczyku wędrownym” najistotniejsze. Z każdej strony powieści Kursy leje się humor, smaczny, życiowy, sytuacyjny. Zabawne są perypetie małżeńskie Sławka i Marylki, zabawny jest ich kot i jego podejście do otaczającej rzeczywistości, zabawne jest też przerzucanie się kłopotliwym trupem. Jeżeli już trzymać się porównania z królową humorystycznej literatury kryminalnej, Małgorzata J. Kursa zdecydowanie przypomina swoją twórczością wczesną Chmielewską, jej bezpretensjonalne fabuły, satyrę na życie codzienne, cięty humor słowny. Ileż warte jest chociażby takie zdanie, jedna z perełek „Nieboszczyka wędrownego”: „Dlaczego ta… ten… Cholera, dlaczego ten gender o tej porze zażywa kąpieli w twojej balii?”!

Trudno streścić tę książkę tak, żeby nie zdradzić całej fabuły. Być może to największy problem powieści Kursy – treści w niej mało, chciałoby się więcej: więcej tych bohaterów, więcej Belzebuba (mistrzowsko wykreowana postać!), więcej śledztwa i może nawet więcej wędrówki nieboszczyka. Powiedzieć, że łyknęłam tę książkę w jedno popołudnie, to jak nic nie powiedzieć. Lektura zajęła mi nieco ponad godzinę i zostawiła ze sporym fabularnym niedosytem. Ale poza tym – palce lizać! Jeżeli podobał się Wam „Trudny trup” albo „Wszyscy jesteśmy podejrzani” Chmielewskiej, to „Nieboszczyk wędrowny” też jest dla Was! Ja sama liczę na więcej i na to, że wkrótce Kursa stanie się marką samą w sobie i nie będę musiała rekomendacji podpierać porównaniami do innych twórców.

Dział: Książki
środa, 22 sierpień 2012 14:16

Kwiat paproci

Znacie baśń Kraszewskiego o kwiecie paproci, który kwitnie tylko raz w roku w Noc Świętojańską? Podobno, gdy znajdzie się ten niepozorny kwiatuszek o pięciu złotych listkach i błyszczącym, wirującym oczku można mieć wszystko (dosłownie wszystko), czego tylko dusza zapragnie. Są tylko dwa warunki: nie można nikomu powiedzieć, że jest się w posiadaniu tego cudeńka i nie wolno dzielić się swoim szczęściem. Wierzcie mi, miałabym problem z wypełnieniem tak pierwszego, jak i drugiego warunku.

Mimo, że to tylko baśń, to niesamowicie działa na wyobraźnię i niektórzy w noc świętego Jana zamiast bawić się przy blasku ognia, zapuszczają się do lasu w poszukiwaniu legendarnego kwiatu. Niestety, las nocą to nie moja bajka, a po „Kwiat paproci" spokojnie można się wybrać do księgarni, bo taki oto tytuł nosi debiut literacki Dominika Sokołowskiego.

Debiutancka powieść tego początkującego pisarza fantasy to trzy historie trzech bohaterów. Pierwszym z nich jest młody cesarzewicz Isaakios. Po napadzie na cesarstwo swojej matki musiał uciekać wraz ze swoim opiekunem przed bezwzględnymi mordercami, którzy z uśmiechem na ustach zarżnęli zakochanego w cesarzowej dowódcę gwardii, a piękną władczynię bestialsko zasztyletowali. Teraz, po jedenastu latach przymusowego ukrywania się w jednej z wiosek, młodzieniec wyrusza wraz ze swoim opiekunem, centurionem Łamignatem, aby odzyskać tron i należne mu miejsce oraz szacunek ludu. Drugą bohaterką powieści jest Michelle, pół sierota walcząca o życie na ulicach miasta Bourges. Podczas jednej z kradzieży zostaje złapana przez inkwizytora Aleksandrosa, który postanawia zaopiekować się brudną żebraczką. Po kilku latach z małej, zastraszonej i niekochanej złodziejki wyrasta prawdziwa piękność. Michelle pobiera nauki od swojego wybawcy i z czasem staje się agentką inkwizycji – mistrzynią w swoim fachu. Ostatnim z bohaterów jest Ilias, który wraz ze swoim wiernym giermkiem Basarabem ściga bezwzględnych barbarzyńców – morderców jego ukochanej żony i nienarodzonego synka. Żadna podróż i żadna misja każdego z trójki bohaterów nie będzie łatwa, lekka i przyjemna, wręcz przeciwnie. Na każdym kroku i niemalże w każdym człowieku kryje się niebezpieczeństwo, które może definitywnie zakończyć życie Isaakiosa, Michelle oraz Iliasa.

Przyznam się wam, że od zawsze miałam pewne opory przed czytaniem debiutów literackich. Wiem, że początki są trudne i staram się z przymrużeniem oka patrzeć na, niekiedy, bardzo liczne potknięcia początkujących pisarzy i pisarek. Niestety, rzecz ma się inaczej, jeśli chodzi o literaturę fantasy, której jestem fanką i od tych debiutów wymagam dużo. Czasami wydaje mi się, że zdecydowanie zbyt dużo.

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam zapowiedź „Kwiatu paproci" pomyślałam sobie, że musi to być niesamowita lektura pełna magii i niebezpieczeństw pisana w starym stylu, gdy fantasy była wolna od iskrzących się wampirów, nieszczęsnych wilkołaków i innych stworzeń paranormalnych. Gdy pierwszy tom „Kronik Arkadyjskich" znalazł się w moim posiadaniu bez żalu porzuciłam wszystkie zaczęte powieści i zagłębiłam się w uliczki arkadyjskiego cesarstwa. Niestety, zamiast zapierających dech w piersiach przygód, książka powiała niesamowitą nudą. Akcja całymi rozdziałami wlekła się niemiłosiernie tylko po to, żeby nagle gwałtownie przyspieszyć i po kilku linijkach znowu zwolnić do swojego stałego, ślimaczego wręcz tempa. A przecież obiecano mi przygody, podróże, magię i niebezpieczeństwa. Brnęłam dalej wraz z bohaterami, którzy przypominali mi marionetki potrząsane bezładnie przez swojego twórcę, przez krainy cesarstwa, zdobywałam zamek, walczyłam ze smokiem, drżałam przed samym Satanem i pokonywałam zarazę, ale nie było w tym dynamiki. Gdzieś zniknęła akcja zastąpiona suchymi, beznamiętnymi opisami znanymi mi z powieści historycznych, za którymi nie przepadam. Postaci także mnie nie urzekły. Były zbyt sztuczne, a ich przewidywalne zachowania drażniły mnie ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział i momentami musiałam odkładać książkę na półkę, żeby odpocząć od wypływającego spomiędzy stron infantylnego zachowania całej trójki. Poza tym, gdy tylko odrywałam się na chwilkę od lektury obrazy Isaakiosa, Michelle i Iliasa szybko blakły. Może to przez to, że autor niewiele poświęcił miejsca na stworzenie ich rysu psychologicznego?

Widać, że autor miał świetny pomysł na niesamowitą książkę, niemniej jednak czegoś tutaj zabrakło, żeby „Kwiat paproci" stał się lekturą porywającą, intrygującą i trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Fabuła stworzona przez Sokołowskiego przypomina tytułowy kwiat, który bardzo, ale to bardzo powoli rozkwita i jest to raczej lektura dla tych, którzy uwielbiają delektować się literaturą fantasy z bogatym tłem historycznym oraz nieposiadających mdłości na wzmianki o patroszeniu, ścinaniu głów, zrywaniu z twarzy skóry, pod której aż roi się od robactwa i bezlitosnym sztyletowaniu. „Kwiat paproci" zdecydowanie odradzam tym, którzy (tak jak ja) są przyzwyczajeni do pędzącej na łeb na szyję akcji, w której można bez reszty się zatracić i mają słaby żołądek. Wierzcie mi, „Kwiat paproci" momentami spływa litrami krwi i nie tylko.

Nie powiem, że debiut Sokołowskiego jest beznadziejny i nie warto po niego sięgać, bo tak nie jest. Może i nie rzuca na kolana, ale co poniektórzy na pewno zasmakują w „Kwiecie paproci", który jest tylko preludium do kolejnych tomów trylogii. Osobiście czekam na drugi tom „Kronik Arkadyjskich", bo może to w nim znajdę to, czego szukam w polskiej literaturze fantasy? Kto wie?

Dział: Książki