Rezultaty wyszukiwania dla: akcji
Marvel: Wojna domowa - zapowiedź
Już w kwietniu nakładem Wydawnictwa Insignis do polskich księgarń trafi oficjalna powieść Uniwersum Marvela – „Wojna domowa”. To pierwszy z serii entuzjastycznie przyjętych przez czytelników tytułów ze świata marvelowskich superbohaterów.
Ostatni jednorożec. Wydanie rozszerzone
„Ostatniego jednorożca” kojarzę z filmu animowanego obejrzanego w dzieciństwie. Nie był to film szczególnie popularny, dość powiedzieć, że kasetę VHS z nim wyłowiłam w markecie z kosza z przecenami. Nie miał też szczególnej animacji ani historii z licznymi zwrotami akcji, która zmuszałaby do oglądania w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Ale coś sprawiło, że ten prosty i przyjemny film pozostał w mojej głowie aż do dorosłości. A potem dowiedziałam się, że istnieje też książka, i zapragnęłam ją przeczytać. Tak trafiła w moje ręce powieść Petera S. Beagle’a.
Książka jest nieporównywalnie bardziej rozpoznawalna od filmu, o czym świadczy fakt, że wydana przez Nową Baśń edycja rozszerzona to nie pierwsze polskie wydanie „Ostatniego jednorożca”. To zawiera dodatek w postaci niepublikowanej dotąd po polsku nowel „Dwa serca”, której akcja rozgrywa się wiele lat po wydarzeniach z powieści. Dodajcie do tego piękne kolory okładki i mamy gotowy materiał na książkę, którą warto się wstępnie zainteresować. A co z treścią?
Historia opowiada o jednorogini, która dowiaduje się, że prawdopodobnie jest ostatnią istotą ze swego gatunku. Jednorogini nie wierzy w to i opuszcza spokojny las, by szukać pobratymców. Wkrótce dowiaduje się, że za zniknięciem jednorożców stoi półlegendarny Czerwony Byk i postanawia stawić mu czoła, by pomóc pozostałym jednorożcom. Po drodze spotyka wielu przyjaciół i jeszcze więcej wrogów, zakochuje się (z wzajemnością!) w człowieku, sama przybiera ludzką postać… W szalonej misji wspiera ją dwójka ludzi: czarodziej-nieudacznik Szmendryk oraz prosta i bezczelnie szczera Molly. Tylko czy to wystarczy, by pokonać Byka, którego nie pokonał dotąd żaden jednorożec?
„Ostatni jednorożec” bez wątpienia należy do klasyki współczesnej baśni, ale w pełni odkrywa tę prawdę dopiero lektura w dorosłym wieku. Tak bowiem, dorośli też mogą przeczytać tę opowieść i ujrzeć w niej wiele uroku, życiowych prawd czy odwzorowanych fragmentów rzeczywistości. Powieści Beagle’a nie brak ani filozoficznej warstwy, pozbawionej jednak nachalnego dydaktyzmu, ani sporej dozy humoru (niech wam wystarczy ta krótka próbka: „Poczuła, że ze wszystkich żywych istot obecnych w kuchni jedynie kot i cisza patrzą na nią z jakim takim zrozumieniem”). Postacie, choć nakreślone kilkoma zdaniami, są żywe i wielowymiarowe, dalekie od baśniowej typizacji. Nawet sam Czerwony Byk, jak się okazuje, nie należy do jednoznacznie czarnych charakterów.
Do tego wszystkiego dodajmy naprawdę znakomite tłumaczenie Michała Kłobukowskiego. Począwszy od zgrabnej „jednorogini”, przez imiona własne, aż po tak splecione słowa, że niespieszna narracja tej historii ujawnia się w pełnej krasie, tłumacz dokłada nie cegiełkę, lecz cały fundament do literackiego sukcesu „Ostatniego jednorożca”.
Masz dzieci, którym chcesz ukazać historię o triumfie dobra i piękna, ale bez taniego moralizatorstwa? To książka dla ciebie. Kochasz baśnie? To książka dla ciebie. Chcesz na jedno popołudnie wsiąknąć w zupełnie inny, tajemniczy i uroczy świat? To książka dla ciebie. Masz dosyć historii ponurych i smutnych? Po prostu przeczytaj „Ostatniego jednorożca”.
Monstressa. Tom 2 : Krew
Dwa lata z rzędu Marjorie Liu i Sana Takeda zdobywały Nagrodę Hugo za najlepszą powieść graficzną (The Best Graphic Story); w 2017 za tom pierwszy Monstressy pt. Przebudzenie i w 2018 roku za tom drugi – Krew. Pierwszy tom był dla mnie niebywałym odkryciem. Był to tak naprawdę pierwszy „dorosły” komiks, który w dodatku okazał się strzałem w dziesiątkę.
Jeżeli nie czytaliście tomu pierwszego, musicie nadgonić zaległości. Świat wykreowany przez Marjorie Liu jest tak rozbudowany, że nie można w niego wskoczyć ot tak, tym bardziej, że “Monsterssa: Krew” kontynuuje wątek fabularny z tomu pierwszego.
Po ucieczce chyżem Corvina, Maiko Półwilk, Ren i Kippa udają się do nadmorskiego miasta Thyrii. Tam zatrzymują się w domu Maiko, w którym przebywała kiedyś krótko z matką przed wyprawą na pustynię. Dzięki lisiczce dziewczyna odnajduje kościany klucz, który Moriko przywiozła z jednej z wypraw. Zaopatrzona w tajemniczy kościany artefakt, w towarzystwie Rena i Kippy odwiedza starych przyjaciół braci Imura. Seizi, jeden z dwóch braci, udostępnia swój najlepszy okręt – „Wesołego Łupieżcę”, by Maiko mogła udać się śladami swojej matki na przeklętą Wyspę Kości. Ścigana przez Królowe Krwi trafia na wyspę, na której nic nie jest tym, czym się wydaje, a na której będzie musiała zmierzyć się nie tylko z uwięzionymi duchami, ale także z Krwawym Lisem.
Gdyby Hayao Miyazaki tworzył mroczne animacje, to zapewne byłyby one właśnie Monstressą. Świat Maiko to świat przesycony duchami, demonami, bogami i widmami, rodem z japońskich wierzeń, które na myśl przywodzą yōkai. Pradawni, Starzy Bogowie, koty, lisy, Arkanijczycy, morskie istoty, anielscy przedstawiciele Dworu Zmierzchu, zantropomorfizowane tygrysy i rekiny, jest tego wszystkiego taki nadmiar, że można nie tylko się pogubić, ale również doznać przesytu. Jednak w tym całe sedno tego cyklu. To męczące piękno i bogactwo, przytłacza i wprowadza czytelnika w stan niepokoju, który wynika nie tyle z samej fabuły, co ze skrajnej odmienności tego świata. Sana Takeda postarała się, aby czytelnik cały czas był wizualnie pobudzony. Ten mroczny styl z pogranicza steampunku i mangi, secesyjna ornamentyka i bogactwo linii, mami i wabi swym pięknem, ukazując nawet najgorsze okrucieństwo. Pod względem fabularnym “Krew” jest nieco spokojniejsza od “Przebudzenia”. Akcent marynistyczny wprowadza wątek przygodowy, retardacje w postaci wykładów szacownej profesor Tam Tam i retrospektywne fragmenty z dzieciństwa Maiko, przyniosły mniej zwrotów akcji i jeszcze mniej odpowiedzi.
Monstressa ma magiczną moc, uwodzi czytelnika swoim pięknem okrucieństwa. Pomimo że dialogi Marjorie Liu są sztywne i trochę teatralne, to dzięki niezwykłej kreacji świata i niewypowiedzianie cudownym rysunkom, nie można wyrwać się spod jej uroku.
Pamiętaj o śmierci
- Bo podobno powstał na zamówienie jakiejś tajnej sekty czy grupy, może nawet loży masońskiej – odparła Marta z błyskiem w oku – której członkiem był także nieznany nam dziś z nazwiska twórca obrazu. Był nim ponoć sławny ówcześnie malarz, tylko nie wiemy o kogo chodzi. Dzieło miało zawierać wskazówki prowadzące do ukrytego skarbca „ostatniego templariusza” ze Skarszew, dożywającego swoich dni na naszych terenach, słynnych z tego, że schronienie mogli tutaj znaleźć wszelkiej maści heretycy, wygnańcy i inni prześladowani buntownicy religijni.
Siadając do pisania tej recenzji nie do końca wiedziałam, jak mam ująć w słowa to, jakie uczucia pojawiały się podczas czytania „Pamiętaj o śmierci”. Teoretycznie książka Pani Anny Klejzerowicz posiada wszystko, co dobry kryminał powinien mieć. Są morderstwa, spisek i tajemnica, która ciągnie się od setek lat. Jest wielki skarb i walka o to, kto zdobędzie go jako pierwszy. To wszystko jest w tej książce, a mimo to była ona nijaka, bez polotu i jakiegoś konkretnego pomysłu na to jak ciekawie poprowadzić fabułę. Widać pomysł, to nie zawsze wszystko.
Fabuła „Pamiętaj o śmierci” zaczyna się w momencie zamordowania dwóch mężczyzn, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają jak członkowie jakiegoś gangu. Policja dość szybko zaczyna myśleć, że być może były to zwykłe porachunki lokalnej mafii z jakimiś innymi bandziorami. Wszystko zmienia się, kiedy pojawiają się kolejne trupy, którym towarzyszy zagadkowa kartka umieszczona na ciałach z równie tajemniczym napisem „Memento”, a poszczególne poszlaki i domysły prowadzą do owianego tajemnicą templariusza ze Skarszew i jego skarbu. Do sprawy, za prośbą policji włącza się gdański dziennikarz śledczy – Emil Żądło, były policjant oraz jego partnerka – Marta Zabłocka, muzealniczka. Przypadkiem zostaje w to wszystko wplątany również jego syn – Bartek.
Jak widać na pierwszy rzut oka, książka wydaje się naprawdę ciekawa i porywająca. Ale niestety taka nie była. Przez cały czas miałam wrażenie, że dla głównych bohaterów ważniejsze było grzebanie w historii, niż faktyczne znalezienie sprawców. Oraz gotowanie. Serio, co kilka stron Emil wraz z rodziną siedział przy stole i coś jadł. Ewentualnie pił. I o ile rozumiem umieszczanie takich normalnych scen w powieściach, o tyle robienie to w takiej ilości, jaką zaserwowała nam Pani Anna, robiło się odrobinę nudne. Dodatkowo dość negatywnym w odbiorze jest fakt, że policja po tym jak poprosiła o pomoc Emila Żądło, kompletnie nie robi nic już w związku ze sprawą. Jedynym plusem całości jest chyba to, że czyta się to dość lekko i w miarę przyjemnie. Tylko co mi po tym, skoro fabuła wieje nudą, a potencjał został kompletnie nie wykorzystany.
Co do samych głównych bohaterów. No tutaj też niestety nie jest jakoś szalenie dobrze. Według mnie postacie są płytkie, bez wyrazu. A dialogi, które się pomiędzy nimi toczą są tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Oczywiście te dialogi, które w jakiś sposób nie dotyczą sprawy. Generalnie da się ich lubić, bo są sympatyczni, ale brakowało mi w nich jakiegoś takiego pazura. Szczególnie w postaci Emila, który jako były policjant powinien posiadać w sobie jakąś charyzmę, jakiś ogień, który prowadzi go do rozwiązania sprawy. A nie być nijakim człowiekiem, który nie do końca wie, jak ma zabrać się do szukania rozwiązania i praktycznie w całości polega na tym, co wygrzebie z przeszłości jego partnerka.
Podsumowując. „Pamiętaj o śmierci” miało potencjał. Potencjał, który niestety został zmarnowany. Bo sam wątek skarbów templariuszy był całkiem fajny, ciekawy intrygujący. Prawdę powiedziawszy chyba tylko ta część spowodowało, że doczytałam tę książkę do końca. W innym przypadku pewnie w połowie rzuciłabym ją w kąt. Coś co miało być kryminałem o zabarwieniu sensacyjnym, okazało się ciepłymi kluchami o obyczajowych odcieniach. Za mało akcji, za dużo codzienności. Nie tego szukam w tego typu książkach.
Strażnik
Swoista apokalipsa, demony z ludowych opowieści, nietuzinkowa tajemnica – sam opis „Strażnika” zapowiadał smakowitą lekturę, wprost stworzoną dla mnie. Nie mogłam przejść obojętnie i obok fenomenalnej grafiki, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Ku mojej radości, treść książki okazała się równie fantastyczna, spełniła moje oczekiwania, a emocjonujące zakończenie miło mnie zaskoczyło…
„Strażnik” to mój pierwsze spotkanie z twórczością Pauliny Hendel i – jak zapewne się domyślacie – randka ta okazała się nadzwyczaj udana. Autorka zachwyciła mnie przede wszystkim nieziemską kreacją świata. Doskonale połączyła tematykę postapokaliptyczną ze słowiańskimi wierzeniami, tworząc nietuzinkową całość. Przyznam szczerze, że z początku nieco sceptycznie podchodziłam do tego pomysłu, jednakże z każdą stroną moje powątpiewanie zamieniało się w coraz żywsze zainteresowanie. Żałuję tylko, że tak niewiele uwagi poświęcono w treści bestiom, bowiem ich potencjał został zaledwie muśnięty. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach będzie więcej grozy i zwrotów akcji, bowiem .
Kuleje tutaj również nieco kreacja bohaterów, bo o ile Hubert jeszcze trzyma poziom, tak jedna z bohaterek to najprawdziwsza, stereotypowa nastolatka, której hobby zdaje się być stały foch. Popsuła klimat swoistego horroru, niemniej kreatywność autorki i przyjemnie pióro ratują sytuację. W jej powieści nie ma miejsca na zbędne opisy (choć mogłoby być ich więcej) i nudne dialogi - akcja rozgrywa się dość szybko i sprawnie jesteśmy przeprowadzani z jednego wątku do kolejnego. Najbardziej interesującymi elementami książki okazały się dla mnie opisy życia bez udogodnień elektrycznych oraz zamknięte na obcych społeczności, które budziły we mnie niepokój. Trafnym pomysłem okazało się również umiejscowienie akcji w Polsce, w której lasach szaleją demony.
Powieść Pauliny Hendel to atrakcyjna pozycja dla młodzieży, która urzeknie niejednego nastolatka. Oryginalna fabuła, młodzi bohaterowie oraz osobliwa złowieszczość całości sprawia, że książkę pochłania się jednym tchem. Powieść trzyma w napięciu, a atmosfera cudownie zgęstniała na ostatnich stronach. Mam nadzieję, że w drugim tomie autorka pokaże jeszcze więcej i wprawi mnie nie tylko w zachwyt, ale i w osłupienie! Dla lektur w takim klimacie warto zarwać nockę. Polecam serdecznie.
Do gwiazd
Choć Brandon Sanderson zdołał zdobyć w naszym kraju nie małą popularność, tak mnie dopiero teraz, przy okazji premiery jego najnowszej książki, udało się zapoznać z jego twórczością. Chociaż tytuł „Do gwiazd” kierowany jest przede wszystkim dla młodzieży, to mimo wszystko zostały w nim poruszane tak uniwersalne tematy, że z pewnością również Ci czytelnicy, którzy mają na karku nieco więcej wiosen, będą w stanie ją docenić – tak jak to było w moim przypadku. Zacznijmy jednak od początku…
„Do gwiazd” to opowieść o młodej, pełnej zapału dziewczynie, która robi wszystko, aby zrealizować swoje marzenie – podobnie jak jej ojciec, pragnie zostać pilotem kosmicznego myśliwca. Spensa, bo takie nosi imię, żyje na planecie, na której lata temu rozbili się jej przodkowie. Od tamtej pory stale walczą o przetrwanie z obcą rasą zwaną Krellami. To właśnie w pilotach tkwi ich największa siła, bowiem to oni w trakcie pobytu w szkole kadetów są uczeni tego, jak toczyć bitwy z kosmitami. Mimo wszystko Spensa nie ma przed sobą łatwej drogi i to nie tylko dlatego, że testy decydujące o tym, czy zostanie się przyjętym do szkoły, są trudne i skomplikowane. Dziewczynie nie jest straszna nauka, ona wręcz chłonie wiedzę jak gąbka, a jej pragnienie stania się pilotem jest dla niej najważniejsze. Jednak pojawia się inna przeszkoda – niechęć ze strony społeczeństwa i osób, które stoją najwyżej w hierarchii.
Brandon Sanderson stworzył naprawdę porywającą i pełną pasji historię, która w dosadny sposób pokazuje, że warto jest walczyć o swoje marzenia. Na każdym kroku przekonujemy się, że nie warto się poddawać, że trzeba mieć wiarę i brnąć naprzód, nawet pomimo najgorszych przeciwności losu. Spensa to niesamowicie dzielna i wytrwała dziewczyna, która nie boi się podejmować ryzyka i pragnie za wszelką cenę poznać prawdę o tym, dlaczego jej ojciec został okrzyknięty tchórzem, co w momencie sprawiło, że przypięto jej etykietkę – córka tchórza, której nie można ufać. Nie można jej przyjąć do szkoły, trzeba trzymać ją z dala od poważnych spraw. Spensa jednak nigdy nie miała zamiaru się poddać. Życzę każdemu, aby miał w sobie tyle zapału, co ta młoda dziewczyna! Od niej można się tylko uczyć! Co więcej, nie jest postacią egoistyczną, która swoją postawą krzywdzi innych, wręcz przeciwnie. To bardzo pozytywna bohaterka, od której wiele można się nauczyć.
Znaczną część tej książki spędzamy w szkole kadetów i stajemy się świadkami, jak nie uczestnikami, wszystkich wyczerpujących szkoleń, którym poddawani są przyszli piloci. To ogrom symulacji, ale także praca w terenie – niejednokrotnie bardzo ryzykowna i niebezpieczna. Uwaga! Sanderson nie boi się wybuchów, eksplozji czy poświęcania niektórych osób, co tylko potęguje powagę sytuacji, w jakiej znajdują się mieszkańcy planety, na której rozgrywa się akcja. Czemu Krelle ich stale atakują? Czemu są to tylko małe potyczki, a nie potężna inwazja? Co tak naprawdę wydarzyło się kilka lat temu, gdy ojciec głównej bohaterki zdezerterował? Jaka prawda kryje się za defektem tchórza? I chociaż chciałoby się poznać odpowiedzi na wszystkie te nurtujące pytania, to autor kończy tę historię w takim momencie, że czytelnik pozostaje w osłupieniu – pragnie więcej, a wie, że nie dostanie. To jedno z lepszych zakończeń w mojej karierze czytelniczej, bowiem naprawdę sprawiło, że poczułam potrzebę szybkiego sięgnięcia po kontynuację losów Spensy, ale nie ukrywam, że byłam lekko oburzona – no bo jak można tak dobrą historię skończyć w takim momencie, taką sceną, pozostawiając czytelnika bez odpowiedzi?!
Sanderson naprawdę szczegółowo opisał świat, w którym żyje Spensa, posługując się barwnym i dojrzałym językiem. Wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, to istna gratka dla fanów science-fiction, które w tym przypadku wcale nie jest aż tak młodzieżowe, jak mogłoby się wydawać. Dobra kreacja bohaterów, ciekawa i odważna główna bohaterka, odpowiednie tempo akcji i umiejętne stopniowanie napięcia – oto co autor oferuje nam w tej przygodzie, swoją drogą bardzo wciągającej i przemyślanej przygodzie. Zdecydowanie jest to książka, która zapewni Wam znakomitą rozrywkę na długie godziny – bo nie okłamujmy się, jest taką małą cegiełką, ale przecież przepadamy za grubymi książkami, prawda? Zwłaszcza jeżeli są naprawdę dobre!
Moje pierwsze spotkanie z twórczością Brandona Sandersona uważam za jak najbardziej udane! Dałam się porwać tej pięknej historii, która każdemu czytelnikowi uświadomi, że warto mieć marzenia i je realizować. To taka życiowa fantastyka, która bawi i uczy, niesie ze sobą przesłanie, ale też stanowi doskonałą rozrywkę. Zdecydowanie polecam i pamiętajcie, zmierzajcie do gwiazd!
Kłamca 2.8. Papież Sztuk
Kto by pomyślał, że minęła już dekada odkąd światło dzienne ujrzał Kłamca Jakuba Ćwieka. Opowieść o półbogu Lokim wpisała się szybko na listę najbardziej popularnych i wartych przeczytania książek na polskim rynku fantastycznym. Kłamca doczekał się czterech tomów wydanych przez Fabrykę Słów. Historia wydawała się już zamkniętą, jednak autor poczestował fanów jeszcze dwoma dziełami ze świata Lokiego. Pierwszym była Machinomachia - nowela, o której też miałem przyjemność napisać tutaj kilka pozytywnych słów. Drugim dodatkiem jest Papież Sztuk, który niegdyś był rodzajem prezentu na 10lecie Kłamcy. Jak prezentuje się zatem odświeżone wydanie?
Loki — nordycki bóg kłamstwa na usługach aniołów, a także bohater pięciu książek, komiksu i gry karcianej — nie ma czasu świętować. Oto bowiem przyjdzie mu się zmierzyć z jednym z największych swoich wrogów. W dodatku na własne życzenie, bo wszystko wskazuje na to, że Dezyderiusza Crane’a, samozwańczego boga popkultury, stworzył omyłkowo nie kto inny, jak Loki właśnie. Teraz rozpoczyna się gra z czasem, tym trudniejsza, że z każdą chwilą nowy bóg coraz lepiej poznaje swoje możliwości. Jego główną mocą jest kontrola nad narracją, a nawet… nad całą opowieścią!
Pierwsze, co trzeba powiedzieć to to, iż nowa książka Ćwieka fabularnie toczy się gdzieś obok akcji, którą znamy z czterech Fabrycznych tomów Kłamcy, dlatego też nowi czytelnicy przygód o Lokim nie muszą zaznajomić się z całym cyklem, by cieszyć się frajdą z czytania, bo tą, bez dwóch zdań i w ogromnej ilości, daje nam Papież Sztuk. Co jeszcze? Książka jest napisane w formie powieści a nie, jak to miało wcześniej miejsce, w formie mniej lub bardziej chronologicznych opowiadań. To, co rzuca się w oczy i też wyróżnia się nieco spośród innych książek Ćwieka (chociaż nie tylko), to zabawa konwencją. Czytelnik nie czyta lektury od początku do końca, autor bowiem ukrył dla swoich fanów kilka otwartych furtek, swego rodzaju marginesowych dopowiedzeń do całości, rozsianych w końcowej części powieści. Tak więc czytając dany fragment, przenosimy się nagle o sto kartek w przód by — dla przykładu — zapoznać się z komiksowym obrazem pewnej potyczki Lokiego. Jest to zabieg na pewno ciekawy i daje coś w postaci książkowej świeżości. Na koniec też trzeba pochwalić grafików wydawnictwa SQN - kolejny raz stanęli na wysokości zadania i stworzyli przyjemną nie tylko dla duszy, ale też dla oka serię.
Jeśli chodzi o sam tekst, to Jakub Ćwiek z pewnością stanął na wysokości zadania. Po Machinomachii czułem lekki niedosyt, lecz tym razem wszystko jest w porządku, co przyczyniło się do pochłonięcia przeze mnie książki w jeden dzień. Pierwszy raz od czasów cyklu Jakuba Wędrowycza Andrzeja Pilipiuka roześmiałem się na głos czytając, za co należą się Ćwiekowi ogromne brawa. Cięty dowcip Lokiego, trafne riposty i nutka kpiny w każdym zdaniu to coś, co szalenie ubarwia bohatera. Do tego dochodzi oczywiście łatwy w odbiorze styl. Cała historia napisana jest ciekawie i przejrzyście, a końcówka daje nadzieję na możliwość kontynuacji. Zdecydowanie polecam!
Na skrzydłach - zapowiedź
W tej przepięknie ilustrowanej grze uczestnicy rozwijają własne rezerwaty, które są ostoją dla wielu różnorodnych gatunków ptactwa. Każdy kolejny okaz stanowi szansę na wzbogacenie naszej kolekcji, a także rozwój rezerwatu i realizację celów.
Podczas zabawy każdy z graczy będzie rozwijał swój własny rezerwat poprzez wykładanie na specjalną planszę kart ptaków. Gra składa się z następujących po sobie tur. Aby wykonać jedną z dostępnych akcji, należy umieścić kostkę akcji w odpowiednim miejscu swojej planszy. Z każdą rundą (a będzie ich cztery), gracze będą mieli coraz mniej akcji do wykorzystania, ale ich efekty będą bardziej rozbudowane. Na samym początku gra będzie szła szybciej, jednak w miarę krystalizowania się strategii, poszczególne tury mogą zajmować coraz więcej czasu.
Król złodziei
“Król złodziei” to historia oparta na faktach, a dokładnie na wydarzeniach, do jakich doszło w Londynie w Wielkanoc 2015 r. Wtedy też doszło do włamania do domu depozytowego Hatton Garden, zaś skok ten przeszedł do historii jako jeden z najbardziej zuchwałych w dziejach. I chociaż większość sprawców złapano, to ani łupu nie dało się w całości odzyskać, ani szkód i krzywd do końca zadośćuczynić.
Chociaż twórcy przedstawiają film jako dramat, dla mnie to typowy kryminał i to ze sporą dozą inteligentnego brytyjskiego humoru. Budzą bowiem uśmiech sympatii poczynania wiekowych przestępców, którzy na miejsce włamania, poza potrzebnym sprzętem muszą zabrać aparaty słuchowe i zapasy insuliny. A i to nie daje pewności powodzenia. To także opowieść o chciwości i o tym, jak prawdziwe jest przysłowie, że chytry dwa razy traci. Ostatecznie to także historia z happy endem i to dla obu stron. Dla tych dobrych, bo jednak większość złodziei udało się złapać i sporą część łupu odzyskać, ale i dla tych złych - bo nie wszyscy jednak trafili za kratki, a tego czego odnaleźć się nie udało, też mało nie było.
Obsada to istna śmietanka brytyjskiego kina: Michale Caine, Michael Gambon, Ray Winston, Jim Broadbent. W tym doborowym towarzystwie doskonale odnalazł się młody Charlie Cox, czerpiący od mistrzów garściami i wcale nie ustępujący im talentem. I chociaż w filmie brak jest brawurowych zwrotów akcji, czy spektakularnych ucieczek, to całość pasuje do konwencji, której brytyjscy dżentelmeni (i nie ważne na ile jest to tytuł obiektywny, a na ile sami go sobie nadali) w wieku słusznym biorą się za napad. Ci co spodziewają się strzelanin i seksu się rozczarują, ci co chcą obejrzeć mistrzów brytyjskiego kina w akcji, będą co najmniej zadowoleni. Ja osobiście daję filmowi mocną czwórkę. Bo chociaż momentami tej brytyjskiej flegmy rzeczywiście trochę za dużo, to z pewnością czas potrzebny na obejrzenie filmu nie jest czasem zmarnowanym.
Profesjonalista
“Profesjonalista” to historia byłego agenta Mossadu, który po zakończonej służbie zarabia na życie zabijaniem na zlecenie. Poza tym wiedzie nudne i uporządkowane życie byłego mundurowego, któremu dryl potrzebny jest do życia jak tlen. I kiedy tak dni płyną jeden za drugim, z drobnymi urozmaiceniami w postaci nowych zleceń, Ashera (w tej roli Ron Perlman) dopada życie. Słabnie i mdleje pod jej - Sophie drzwiami. Jest ten “błysk” i facet po przejściach powoli i ślamazarnie bierze się za podryw. W tle tej historii miłosnej jest zaś jej chora matka i wojna o władzę na rynku zabójstw na zlecenie. Sophie jest zagrożona, zatem Asher rusza ją ratować. Dalej tylko typowizna dla tego typu kina z przewidywalnymi scenami i dialogami. Zakończenie zresztą również nie zaskakuje.
Pomimo tego słaba ocena filmowi się nie należy. Bo o ile akcja taka sobie, a sama Famke Janssen w roli Sophie raczej “rozmemłana”, to Ron Perlman daje prawdziwy popis aktorstwa, wcielając się w rolę zmęczonego życiem zabójcy, któremu wprawdzie już niewiele się chce, ale jak już się zachce to nie zawodzi. Brak tu “cudów-wianków” rodem z Mission Imposible, stosowane są raczej proste rozwiązania: Asher dostaje zlecenie, robi swoją robotę i wraca do domu na kolację. Czasem się zagapi i całość zajmie mu trochę dłużej niż powinno, czasem zaboli nie wtedy kiedy powinno, ale ostatecznie to jednak profesjonalista. Przyjmujący trochę za dużo tabletek przeciwbólowych, ale jednak profesjonalista.
W filmie nie ma wątków do głębokich przemyśleń filozoficznych, postaci nie przeżywają głębokich moralnych dylematów. To po prostu kino akcji, tyle że głównemu bohaterowi do emerytury już tuż - tuż. I dlatego film polecam tylko takim fanom gatunku, którzy nie muszą koniecznie oglądać scen z serii “zabili go i uciekł”. To raczej kino dla tych, którzy są ciekawi co robią płatni zabójcy, jak jakimś cudem uda im się tej starości dożyć i to jeszcze dożyć na wolności.