kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Udo Kier

piątek, 02 sierpień 2013 08:05

Otchłań: Upiory Edenu

"Abyss: The Wraiths of Eden" to kolejny tytuł polskiego studia Artifex Mundi. Wydany w tym samym miesiącu, co "Dark Arcana: The Carnival" potwierdza, jak wiele pomysłów mają twórcy. Dzięki użyciu jednego, dobrego i sprawdzonego silnika - Spark Casual Engine - potrafią oni stworzyć grę, która nie tylko pięknie wygląda, ale i dostarcza wielu godzin satysfakcjonującej rozrywki.

W "Abyss..." kierujemy poczynaniami kobiety, która rusza w poszukiwaniu swojego ukochanego - sławnego poszukiwacza, Roberta Marceau. Podążając jego tropem, dociera ona do położonego na dnie oceanu miasta - Edenu. Stworzone w sekrecie przez grupę idealistów, wydaje się być martwe i opuszczone. Szybko okazuje się, że utopijna wizja była jedynie ułudą, a mieszkańcy przypadkowo uwolnili coś nadnaturalnego i złowieszczego, co doprowadziło do ich zguby. Ciemna sylwetka o czerwonych oczach, mała przestraszona dziewczynka i spotykane na każdym kroku ślady obecności narzeczonego prowadzą naszą protagonistkę na spotkanie tajemnicy.

Jak zwykle jesteśmy prowadzeni za rączkę utartą ścieżką, po której pozwolono nam się poruszać. Nie raz w scenie hidden-object zauważymy przedmiot, który prawdopodobnie będzie nam potrzebny, ale jeszcze na obecnym etapie gry nie możemy go wyekwipować. W gruncie rzeczy nie jest to jednak rzecz, która by przeszkadzała - fabuła, choć niezbyt oryginalna, jest na tyle ciekawa, że chętnie poznajemy jej tajemnice i szczegóły, zgodnie z planem twórców. Warte wspomnienia są także mini-gry, które w większości są nowe i nie powtarzają tych z poprzednich tytułów studia. Ich poziom trudności, w zależności od tego, co sami ustalimy na początku, nie jest ani zaniżony, ani zbyt wysoki. W razie czego zawsze mamy opcję podpowiedzi lub pomocniczą układankę.

W tym względzie nie znajdziemy tutaj nic nowego, do czego już nie przyzwyczailiby nas twórcy. Zarówno mini gry, jak i odnajdywanie ukrytych obiektów zostały odpowiednio wyważone. Rzadziej też musimy się wracać na początek gry, czy do przeszukanych już scen. W trakcie eksploracji podziemnego miasta nie raz natkniemy się na przerywniki wideo, pozwalające na większą imersję w enigmatyczny nastrój. Jeśli już będziemy z kimś rozmawiać, raczej tylko po to, by dowiedzieć się czegoś więcej o świecie lub ruszyć do przodu z fabułą. Także warstwa dźwiękowa nie rozczarowuje, chociaż znowu słyszymy te same głosy podkładane pod bohaterów. Muzyka jest nieco bardziej zróżnicowana, co na pewno docenią bierni obserwatorzy.

Gracz eksploruje zapomniane miasto, odkrywając powoli jego tajemnice na własną rękę. A te odnajdujemy w plakatach i ulotkach na ulicy, napisach na ścianach, podążając przez piękne, wielobarwne lokacje, które wyróżniają się na tle poprzednich gier studia. Widać coraz większą dbałość o szczegóły i nawet filmowe przerywniki, które niegdyś wyglądały trochę sztucznie, zostały poprawione i urealnione. Od cudownej grafiki nie można oderwać wzroku i to właśnie ona jest znakiem rozpoznawczym Artifex Mundi. Chociaż po paru tytułach, może spowszednieć, w "Abyss: The Wraiths of Eden" ponownie zapiera dech w piersiach. Dno oceanu i podwodne miasto niczym z BioShocka pozostawiają pole do popisu, a wyniki naprawdę robią wrażenie.

Autorski silnik studia sprawia także, że do podziwiania kunsztu grafików nie potrzebujemy silnej maszyny. Wręcz przeciwnie - po pewnym czasie twórcy starają się przenieść dany tytuł także na inne platformy - komputery z systemem Mac, urządzenia z iOs (iPod, iPhone) i Androidem, a nawet na Windows 8 z dotykowym ekranem. Coraz większy nacisk kładą także na tzw. grywalizację czyli motywację gracza do szybszego, bezbłędnego wykonywania zagadek, czy nawet ponownego przejścia gry poprzez system achievementów. Muszę przyznać, że jest to niezły chwyt, a satysfakcja uzyskanego osiągnięcia spora. Sama rozgrywka to jakieś 4-5 godzin, w zależności od stopnia zaawansowania gracza. Do ukończenia zachęca także dodatkowy rozdział, odblokowywany po przejściu głównego wątku fabularnego.

HOPA, czyli Hidden-Object-Puzzle-Adventure to gatunek starych dobrych przygodówek typu point-and-click w nowoczesnym wydaniu, opatrzonych w mini-gry i sceny znajdywania obiektów. Studio Artifex Mundi osiągnęło już wyższy poziom w tworzeniu tego typu tytułów, z których każdy jest lepszy od następnego. Nie zwalniają oni tempa i już w połowie stycznia opublikowali kolejną część serii "Time Mysteries" o podtytule "The Final Enigma". Choć jak sami twórcy twierdzą, w ich gry grają głównie kobiety w średnim wieku, spodobają się one także innym odbiorcom. "Abyss: The Wraiths of Eden" to idealny tytuł dla spragnionych przyjemnej rozrywki, uczty dla oka i horrorowatego klimatu.

Dział: Gry z prądem
niedziela, 31 lipiec 2016 16:15

Strażnicy kryształów

Przygodę z Pięcioma królestwami rozpoczęłam zupełnym przypadkiem, coś w opisie było na tyle interesującego, że postanowiłam zaryzykować. Sięgając po pierwszy tom nie bardzo wiedziałam czego mogę się spodziewać. Nie znałam tego jak się okazało słynnego autora. Jednak kiedy już wciągnęłam się w wir przygód porwanych dzieci, niecierpliwie oczekiwałam kolejnego tomu. Niestety czas z jakim przyszło się zmierzyć był z byt długi.

Druga część za mną i teraz pora by opisać kolejną, trzecią już. Nie będę oszukiwała te przerwy robiły na niekorzyść w odbiorze i kojarzeniu faktów z poprzedniczkami. Jednak zanim opiszę wrażenia, zacznę od nakreślenia fabuły.

Cole zmierza do kolejnego królestwa, po wielu przygodach, które nie jeden raz naraziły go na niebezpieczeństwo nie czuje się, ani bliżej ani dalej rozwikłania zagadki i sposobu powrotu do domu, do swojego świata.

Wkraczając do Zeropolis zupełnie nie spodziewa się tego co tam zastanie. Miejsce, które w pewien sposób najbardziej przypomina to, w którym niegdyś przyszło mu się wychowywać, a z którego został niespodziewanie porwany. Każda decyzja jaką musi podjąć albo oddala, albo utrudnia powrót do domu. Nadzieja jest coraz mniejsza, ale w tym nowym królestwie wraz z grupą podróżujących przyjaciół dowie się wielu istotnych informacji, dzieci będą musiały kolejny raz zmierzyć się z przedsięwzięciem do jakiego wprowadzi ich ruch oporu i śmiałkowie, którzy sprzeciwiają się wielkiemu formiście. Sytuacja groźna, ale mająca na celu odnalezienie zaginionej siostry Miry, Konstancji oraz przyjaciół Colea.

Chłopiec dowie się, że jego pojawienie się chyba nie do końca stało się przypadkowe, otrzyma wiadomość, która pozostawi jeszcze więcej pytań, ale niestety żadnych odpowiedzi. Czy rzeczywiście rola Colea będzie miała aż tak ogromne znaczenie dla mieszkańców Pięciu Królestw i jaka jest szansa by ponownie znaleźć się w swoim świecie, no i dodatkowe najważniejsze pytanie, kiedy już dojdzie do powrotu. Jak będzie wyglądało życie jego i reszty porwanych dzieci, czy prawdą jest, że tam w domu nikt o nich już nie pamięta, a jeśli tak? Co wtedy?

Napisałam we wstępie, że dosyć długie odstępy między tomami nie posłużyły na plus w odbiorze całości, ponieważ fabuła każdej książki jest naprawdę mocno rozbudowana, składająca z wielu elementów, które odgrywają ważne znaczenie. I tak szczerze mówiąc nie bardzo pamiętałam co działo się w drugim, nie wspominając już pierwszego. Chwilami musiałam dłuższy moment przypominać sobie o czym mowa w fabule, by skojarzyć, że jest nawiązaniem do poprzednich wydarzeń.

Wracając do omawianej książki, to Strażników Kryształów mogę chyba uznać za najlepszą część. Nie wiem dlaczego, może samo Zeropolis było dla mnie łatwiejsze do wyobrażenia i poruszania po nim wraz z bohaterami. Czego nie miałam w poprzednich częściach, oczywiście nie oznacza to, że są one gorsze. Tutaj bardziej chodzi o moją wyobraźnię, chyba jestem troszkę oporna na pewne schematy. I za nic nie mogę wizualizować niektórych opisów miejsc.

Natomiast trzecie królestwo jawiło się bardziej przychylnie dla mojego umysłu, mogłam wtopić się w uliczki, albo usiąść w pojeździe podobnym do naszego pociągu czy też samochodu. Nawet ubrania i niektóre przyrządy były jakby wzorowane na tych ziemskich.

Co do samej akcji, była oczywiście wartka i nie pozwalała na znużenie, tutaj dowiadujemy się różnych ciekawostek na temat tego czy powrót Colea jest możliwy, jak to może wyglądać w praktyce. Razem z chłopcem, gdzieś tam na dnie świadomości zadamy sobie pytania, czy naprawdę jest sens by walczyć o opuszczenie Pięciu Królestw. Może życie tutaj nie byłoby takie straszne. Tak wiele minęło czasu, nie ma pewności, że rodzice oraz inni znajomi będą pamiętali o grupce dzieci, które pewnego halloweenowego wieczoru wyszły po cukierki i ślad po nich zniknął.

Sama wielokrotnie zastanawiałam się czy chłopiec powinien jeszcze wracać do domu, z drugiej jednak strony jestem bardzo ciekawa ile jest prawdy tym, że gdzieś daleko rzeczywiście nikt o nich nie pamięta. Mam nadzieje, że rozwiązanie będzie zaskoczeniem, którego się nie spodziewam.

Autor postarał się o niesamowicie rozbudowaną i bogatą w detale fabułę. Co w pewnym sensie jest ogromnym autem, ale znowu chwilami męczy. Czasami odnosiłam wrażenie, że wszystkie przygody, sytuacje nigdy się nie skończą, cały czas coś się musi zepsuć, nagła zmiana akcji i znowu Cole jest niebezpieczeństwie, a nie zapominajmy, że jest dzieckiem. Natomiast opisywane sceny są jakby dla starszych bohaterów. Tutaj będę się czepiała. Bo niby dzieci - cóż to jest dziesięć lat. A zadania, z którymi nie jeden dorosły miałby problem, tu mi się gryzie i nie bardzo pasuje do całości. Zbyt wiele przeszkód, za wiele komplikacji, których no ja nie ogarniam. Na szczęście to tylko moje jakieś marudzenie, podejrzewam, że dzieci lepiej się odnajdują w tego typu lekturach, a ja chyba zbyt krytycznie podeszłam. Niemniej jednak książki są naprawdę ciekawe i serwują sporo wrażeń.

Dodam tylko od siebie, aby z rozpoczęciem serii wstrzymać się do wydania całości, gdyż czas oczekiwania psuje efekt uczestniczenia w przygodach.

Dział: Książki
piątek, 27 lipiec 2012 14:22

Wojna światów

Klasyczne już dzieło Herberta George'a Wellsa zostało ponownie zekranizowane, jednak jakże mu daleko do papierowego pierwowzoru. Słynne słuchowisko jakie powstało na podstawie owej książki spowodowało niesłychaną panikę pośród słuchających tego ludzi. 30 października 1938 roku amerykańska stacja radiowa CBS nadawała jedną z tzw. "mydlanych oper". Nazwa ta pochodzi stąd, iż audycje były nader często przerywane reklamami środków czystości. Tego dnia, miast reklamy mydła, powidła czy też proszku do prania, pojawił się komunikat, iż na planecie Mars zaobserwowano trzy dziwne wybuchy. Niedługo potem podano informację, iż olbrzymi, rozpalony obiekt - uznany za meteor - spadł na jedną z farm w stanie New Jersey. Z miejsca upadku nadano relację na żywo. Informacje podawane były w tak realistyczny sposób, że większość słuchaczy uwierzyła w atakujących Marsjan. Zanotowano kilka powiązanych z audycją wypadków śmiertelnych, a straty materialne wyniosły ok. 750 tys. dolarów. Orson (nomen omen) Wells stworzył niezwykle sugestywne słuchowisko radiowe, które do po dziś dzień pozostaje najsłynniejszą audycją nadaną poprzez radio. Dziś nie ma szansy na tak spektakularny sukces w dezinformacji, nawet w najbardziej oddziaływającym na przeciętnego zjadacza chleba medium jakim jest telewizja nie ma nawet dziś szansy by przebić wyczyn z 1938 roku. Spielberg w swej dotychczasowej karierze stworzył wiele bardzo dobrych filmów, które po dziś dzień należą do kanonu światowej kinematografii, lecz działo się to w początkowej fazie jego kariery. Dziś odcina kupony od wyrobionej marki i to co prezentuje bardzo rzadko przekracza granicę przeciętności. Jako chlubne wyjątki można wymienić "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana", bo pozostałe przesycone są przecukrzeniem, które powoli staje się znakiem firmowym tego niegdyś wielkiego reżysera.

Tak oto dotarliśmy do tematyki filmu. W przeciwieństwie do pierwowzoru i słuchowiska zagrożenie pojawia się na naszej rodzimej Ziemi. Spod powierzchni wyłaniają się machiny bojowe trójnogi kierowane przez obcych, którzy rozpoczynają podbój naszej planety. I w tej scenerii obserwujemy przygody Ray’a Ferriera rozwiedzionego pracownika portu i jego dzieci Rachel i Robbiego. Starają się przetrwać w nowych realiach.

Przejdźmy do niekonsekwencji i buraków, jakie pojawiły się w filmie (część z nich powtórzona za Wellsem), lecz pozostałe to istne babole i kasztany niegodne filmu stworzonego przez jednego z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów. W tym momencie osoby, które nie oglądały powinny przeskoczyć do czytania następnego akapitu, gdyż ten fragment można potraktować jako SPOILER. Już na prawie samym początku mamy do czynienia z rażącym niedbalstwem (za które należałby się jakiś wyrok wieloletniego oglądania kolejnych odcinków "Mody na sukces"). Podczas wyłonienia się trójnogów i całego ich ataku cała elektronika po prostu zdycha... prawie cała, bo działa jeszcze jedna kamera i aparat. Co z tego, że przestały działać naszpikowane elektroniką zegarki, komóry, samochody. Cóż przecież czymś musieli uwiecznić pojawienie się pierwszego trójnoga. "Im dalej w las tym więcej butelek" - jak mówi stare indiańskie przysłowie, po chwili udaje się im wpakować swe gwiazdorskie zadki do jedynego działającego samochodu i gdyby to był jakiś stary model zrobiony za czasów, gdy elektronika w autach występowała tylko w filmach z Bondem i obrazach fantastycznych to można by uznać to za szczęście, a tak to coś więcej niż istny cud. Oczywiście podróż autkiem odbywa się w prawie sielankowej atmosferze, brak pędzących na złamanie karku ratujących swe życie uciekinierów, czy różnego rodzaju tałatajstwa które podczas kryzysowych sytuacji starają się skorzystać materialnie na toczących się wokoło zmaganiach. Bez problemów dojeżdżają do domu byłej żony, a tam znów cud nad cudami, spada samolot nie robiąc nawet małego kuku naszym bohaterom, nie wspominając już o tym, że uderzając w to miejsce nie niszczy auta, którym rodzinka Ferrierów rusza w dalszą podróż. I tak dalej, i tak dalej. Sposób przemieszczenia się na naszą planetę obcych - poprzez kapsuły z najeźdźcami dotransportowane przez pioruny... "Riders on the Storm". Wspomnę jeszcze o największym paszteciorze zniszczenia obcych pojazdów - wszystko pięknie, dopóki człowiek się nie zastanowi co do tego, iż leżąc pod powierzchnią naszej kochanej Matki Ziemi nie zaraziły się już wtedy i nie zginęły. Przecież powszechnie wiadome jest, iż bakterie znajdują się w prawie całym naszym globie. KONIEC SPOILEROWANIA.

A teraz postaram się poszukać pozytywów dla przeciwwagi powyższych przypadków klinicznego zaniedbania rzemiosła filmowego. Całe efekciarstwo efektów specjalnych zostało zrobione z wielkim rozmachem, by pokazać wydane miliony dolarów. I to widać, słychać i czuć. Zostały nieźle zrobione, dobrze oddane wybuchy i sceny masakry. Dołożyć po stronie pozytywów należy też zdjęcia naszego rodaka po tamtej stronie oceanu czyli Janusza Kamińskiego. Facet w każdym filmie pokazuje, jak dobrze polska szkoła operatorska potrafi wykuć w talencie świetnego zdjęciowca światowej klasy.

Ciekawym motywem było spotkanie przez Tomeczka psychopaty granego przez Tima Robinsa, człowieka który za wszelką cenę chce przetrwać i nic go od tego nie odciągnie. Nawet przypadkowi goście jakimi stają się Tomuś i Dakota. Tom Cruise bardzo słabo wypada w roli przeciętnego Amerykanina, który jedyne co ma to rodzinę. On się nie nadaje do odgrywania takich zwykłych zjadaczy chleba trudniących się pracą fizyczną. Widać że nie leży mu to, ale jako gwiazda nie mógł się przecież przyznać i zrezygnować, wszak miał zagrać u Spielberga. Dakota Fanning jest jeszcze gorsza od Tomka, ciągle tylko wybałusza gały, drze japę i ma wyraz twarzy jakby podczas napadu rozwolnienia w lesie zabrakło liści jako ekologicznego zamiennika papieru toaletowego. Poszła na łatwiznę ładując tu zapożyczone z jakichś horrorów emocje i ich ukazywanie. Jak na film wielkoekranowy i wielkobudżetowy to cholernie mało, jedynie Tim Robins oraz postacie drugo- i trzecio- planowe dają namiastkę dobrej roboty. Także klimat, który mozolnie był budowany w początkowej części filmu siada w pewnym momencie i żadne fikołki fabularne ni potrafią go wskrzesić, jednocześnie powodując popadanie w mimowolną i niezamierzoną autoparodię. Bo ileż czasu można patrzeć na zmęczonego Cruise’a, któremu się nie chce, czy Dakotę która chce ale nie umie?

I tak oto docieramy do sedna sprawy czyli przerosty formy nad treścią. W sumie sam pomysł Herberta George’a Wellsa pomimo trącenia myszką jest ciekawy i był jednym z pierwszych opisujących kontakt z obcymi. W literaturze fantastycznej po dziś dzień tworzy się na kopy książek i filmów o tym i jest to jeden z najbardziej wyeksploatowanych tematów obok podróży w czasie (jeśli chodzi o science fiction). Jak udowadnia nam dzieło Spielberg nie wystarczy wielka kasa, kilka głośnych nazwisk i efektowna otoczka, aby wycisnąć coś godnego uwagi i tych kilkunastu złotych wydanych na bilet do kina. Widać że stare, filmowe wygi zatracają świeżość spojrzenia poprzez zbyt grube pliki zielonych i najnormalniej w świecie nie muszą, albo im się nie chce za bardzo wysilać. Wolą zrobić ogromne widowisko z przerażającą ilością błędów wszelkiej maści niż kameralną opowiastkę, gdzie nawet minimalnym nakładem sił w swym filmowym lenistwie mogliby lepiej kontrolować to co się dzieje na kinowym ekranie. Cóż i tak dochodzimy do kolejnej fantastycznej wielkiej klapy obok "Armagedonu" czy "Dnia niepodległości".

Dział: Filmy
poniedziałek, 27 kwiecień 2009 14:18

Wyspa Nim

„Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew…” a dokładniej – pośród palm. Dla większości z nas miejsce o którym marzymy, gdzie chcemy oddać się chwilom wytchnienia i zapomnienia, odpocząć od codziennego zabiegania i otaczającego nas zgiełku. Dla Nim, małej dziewczynki, to miejsce jest domem praktycznie od urodzenia. Na egzotycznej, bezludnej wyspie pośrodku błękitnego Pacyfiku mieszka wraz z ojcem, naukowcem piszącym artykuły dla National Geographic.

Dzika dżungla, jak i lazurowe wybrzeża są jej wielkim placem zabaw, gdzie za przyjaciół ma jaszczurkę agamę brodatą oraz lwa morskiego. Kiedy jej ojciec – Jack - wypływa na morze w celach badawczych, Nim zostaje sama zdana tylko na siebie. Prawdziwą sielankę przerywa sztorm, przez który zanika kontakt z naukowcem. Kiedy ten nie wraca do domu w wyznaczonym terminie, dziewczynka zaczyna szukać pomocy. Przypadkowo nawiązuje kontakt mailowy z autorką jej ulubionej serii książek przygodowych, których bohaterem jest istny Indiana Jones - Alex Rover. Podając się za asystentkę ojca namawia pisarkę do przybycia na wyspę. Cierpiąca na fobię przestrzeni, pełna urojeń i lęków, kobieta wyrusza w podróż swego życia, mając tylko współrzędne geograficzne wyspy.

W „Wyspie Nim” przygoda przeplata się z baśniowymi motywami, wykreowanymi przez wyobraźnię młodej bohaterki, jak i również halucynacjami pisarki, która wszędzie widzi i prowadzi dialogi z postacią ze swojej książki. Przedstawiona rzeczywistość jednak zbytnio odbiega od realności. Po pierwsze w oczy rzuca się kwestia rodzicielskiej opiekuńczości. Z założenia film skierowany jest do młodszej publiczności, a lekkim nietaktem jest to, że ojciec zostawia córkę na kilka dni samą na wyspie, zamiast liczyć się z tym, że dzikość natury nigdy nie jest przewidywalna. Podobnie sytuacja ma się z nauczaniem Nim, dla której głównym źródłem wiedzy są przygodowe książki oraz felietony w magazynach geograficznych. I jak tu teraz wytłumaczyć najmłodszym ten konflikt dydaktyczny? Kolejna sprawą jest niezwykła inteligencja zwierzęcych przyjaciół Nim. Ptak, morski ssak czy nawet gad zachowują mądrzej od niejednego tresowanego bohatera objazdowego cyrku, nie wspominając o naszych domowych pupilach. Dla dziecka oglądanie wybryków zwierzaków może być jednak dobrą rozrywką. Tak więc „supercórka” z jednej strony niesamowicie odważna, pomysłowa i samodzielna, z drugiej zaś głupiutka (żeby w wieku 11 lat myśleć, że się koresponduje ze swoim ulubionym bohaterem książkowym?) potrafi zainteresować widza swoją osobowością.

Kolejną ważną postacią dla fabuły filmu jest Alexandra Rover. Można w niej odnaleźć parę podobieństw do małej Nim. Po pierwsze łączy ich wyobraźnia, przez którą pisarka traci kontakt z rzeczywistością. Na każdym kroku swojej podróży rozmawia ze swoim wyimaginowanym przyjacielem, a nawet, z czego wyszła dość komiczna scena, dochodzi pomiędzy nimi do przepychanki. Po drugie obydwie bohaterką wykazały się odwagą. Kobieta, która przez kilka ostatnich miesięcy nie wychodzi z domu, panicznie boi się miejskich przestrzeni i otaczającego ją świata, pokonuje swoje fobie i wyrusza z pomocą dziewczynce w nieznane.

Przejdźmy teraz do pozytywnych elementów filmu. Na pewno dużym plusem są urzekające zdjęcia. Piękne krajobrazy, dużo słońca naprawdę sprawiają, że bardzo łatwo wczuć się w rajski klimat i ponieść się przygodzie. Podobnie jest z muzyką, która pasuje do charakteru filmu, odpowiednio komponując się z humorystycznymi scenami czy stopniując dramaturgię.

Ze swojej strony nie mam większych uwag odnośnie gry aktorskiej. Gerard Butler po rolach w „300” czy „P.S. Kocham Cię” tym razem jako Jack i Alex Rover udowadnia, że potrafi również być aktorem kina familijnego. Abigail Breslin, wcześniej nominowana do Oscara za „Małą Miss”, nawet z wyglądu pasuje do roli takiej głupiutkiej bohaterki. Ja osobiście cały czas mam ją przed oczami jako Olivie, dziewczynkę z dużymi okularami, z „Małej Miss”. Największy problem miałem z przekonaniem się co do gry aktorskiej Jodie Foster jako Alexandry Rover. Do tej pory znana z dramatycznych postaci tym razem wprowadzała humorystyczny element do filmu. Może jedynie po doświadczeniach przy „Azylu” czy „Planie lotu” nie miała problemów z odegraniem agorafobii.

Na koniec kilka słów o polskiej edycji oraz wydaniu DVD. Z powodu przedziału wiekowego dla jakiego film jest przeznaczony, mieliśmy okazję obejrzeć go z polskim dubbingiem. W porównaniu do filmów animowanych, nasz rodzimy dubbing filmowy stoi raczej na niskim poziomie. Rzadko udaje się dopasować barwy głosów do postaci. Również tym razem nie było niespodzianek. Nawet sam Robert Więckiewicz jako Jack/Alex Rover nie uratował polskiej ekipy. Kolejna uwaga dotyczy wydania DVD. Jak na taki obraz z pięknymi widokami, format obrazu 4:3 to zdecydowanie za mało. W dzisiejszych czasach i przy nowych produkcjach, przy panoramicznych telewizorach, 16:9 jest już raczej standardem.

Podsumowując duet reżyserski: Jennifer Flackett - Mark Levin, zaserwował nam przyjemnie opowiedzianą historię baśniowo-przygodową. Warto wczuć się w egzotyczny klimat wyspy i zasiąść w kinie lub przed domowym ekranem wraz z dziećmi, przymknąć oko na niedociągnięcia i na koniec sprostować młodym widzom morał filmu rozwiewając dydaktyczne problemy.

Dział: Filmy
czwartek, 27 sierpień 2009 13:54

Bye Now

„Bye Now” to manga naszej rodzimej produkcji. Jej autorkami są Marta i Urszula Ostrowskie, pracujące pod pseudonimem Maous. Jest to zabawna przygodowa historia z odrobiną fantastyki. Głównymi bohaterkami serii są trzy młode dziewczyny: Linda, May oraz Des. Będąc absolwentkami prestiżowej Akademii ... Złodziejskiej tworzą całkiem niezwykły, żeński gang, kradnąc na zlecenie i dla przyjemności.

Warto wspomnieć, iż różne charaktery i zdolności dziewcząt tworzą istną wybuchową mieszankę. Linda wydaje się być „mózgiem” całego gangu, Des to osoba mająca bzika na punkcie swojego wyglądu, szczególnie z powodu metalowych implantów zastępujących ... biust, zaś May posiada oryginalne poczucie humoru.

Nasza wspólna przygoda rozpoczyna się w momencie, kiedy samochód trójki złodziejek psuje się na środku pustyni. Z kłopotliwej sytuacji dziewczęta ratuje mechanik Romero, który znienacka zjawia się ze swoim wozem holowniczym. Jednak one wykorzystując naiwność chłopaka kradną mu z warsztatu nowoczesny tir-poduszkowiec „Wave Flower”. Przypadkowo w jednym z barów spotykają słynnego najszybszego rewolwerowca Seta Sero, z którym zawierając umowę i wyruszają w poszukiwaniu legendarnego skarbu. Jak nietrudno się domyślić ich wspólna wyprawa pełna będzie komicznych sytuacji i być może małego romansu?

„Bye Now” jako polska manga na tle japońskich i koreańskich komiksów wypadła wcale nie najgorzej. Autorki serwują nam ciekawie rozpoczynająca się historię (zobaczymy jak fabuła ułoży się w kolejnych epizodach, gdyż pisząc tą recenzję jestem po lekturze pierwszego tomu). Nie zabrakło w niej humoru słownego jak i sytuacyjnego oraz pobocznych wątków (np. epizod o tragicznym wypadku Des, w którym straciła swoje piersi i została zakwalifikowana w Akademii jako cyborg).

Kreska w „Bye Now” nie stoi na tak wysokim poziomie jak fabuła. Jest mało szczegółowa oraz czasami „kanciasta”. Ładnie prezentują się jedynie kadrowe, cieniowane rysunki (np. ten rozpoczynający komiks).

Podsumowując „Bye Now” to komiks tworzony przez kobiety, o kobietach i skierowany głównie do młodszych przedstawicielek płci pięknej. Humorystyczna fabuła rozbawi zapewne niejedną osobę. Mam nadzieje że z tomu na tom seria będzie coraz to lepsza.

Dział: Komiksy
piątek, 27 marzec 2009 13:50

Seimaden (seria)

Hilda, młoda, piękna dziewczyna, jest tancerką w jednej z miejskich tawern. Wydaję się być szczęśliwa i zadowolona z życia, jednak w głębi duszy odczuwa pewien niepokój. Czuje się zagubiona w otaczającym ją świecie, a wszystko to z powodu utraty pamięci. Jedyną osoba jaką zna jest tajemniczy Laures, jej opiekun, który ratuję ją z wszelkich opałów i nieustannie przy niej czuwa.

Jednak Laures nie jest zwykłym mężczyzną, jest demonem, Księciem Piekieł, a jego miłość do śmiertelniczki wywołuje niezadowolenie i niepokój wśród pozostałych demonów. W jego świecie rodzi się chaos, rozpoczynają się bunty. Na domiar złego pojawia się tajemniczy mężczyzna, Rod, ostatni potomek rodu Azelów wytępionego przez Lauresa. Chłopak jako dawny kochanek Hildy postanawia ją uwolnić z sideł demona. „Seimaden” to manga utrzymana w klimatach fantasy, należąca do gatunku yaoi czyli skierowana głównie do płci pięknej. Przedstawione w niej świat, podzielony na krainę śmiertelników i demonów, pełen jest wszelakich intryg, walk między dobrem i złem, miłości. Ten ostatni motyw jest najbardziej rozbudowany w przedstawionej historii. Miłość Lauresa do Hildy, kryjącej w sobie niezwykłą tajemnicę czy nieustanna walka byłego kochanka dziewczyny z demonem, towarzyszą nam przez cały czas. Drugoplanowy motyw problemów Księcia Piekieł ze swoimi podwładnymi jeszcze bardziej urozmaica historię.

Czytając komiksy, a szczególnie mangi, dużą uwagę zwraca się na rysunki. Już na wstępie nasze oczy można nacieszyć kolorowymi planszami przedstawiającymi Lauresa i Hildę. Dalej, choć już w czarnych i białych kolorach, wcale nie jest gorzej. Przedstawione postacie są szczegółowo narysowane, gorzej jednak jest z tłem i kompozycjami drugoplanowymi. Postacie demonów czy upadłych aniołów są zbyt jednak przypominają kobiety, ale jest to cecha prawie wszystkich mang skierowanych do dziewczyn. Na plus zasługują również rysunki przedstawiające walki, które oddają dynamikę i akcję.

Podsumowując autorka - You Higuri – wykonała kawał dobre roboty tworząc taką historię wzbogacona pięknymi rysunkami. Z czystym sumieniem polecam ten komiks szczególnie przedstawicielką płci pięknej ze względu na wątek miłosny oraz wszystkim fanom fantasy.

Dział: Komiksy
środa, 27 czerwiec 2012 13:28

Kuroshitsuji #04

"Zapierająca dech w piersiach opowieść o zawrotnych prędkościach, w której Sebastian, niepokonany król Formuły 1, przemierza asfaltowe labirynty zwane trasami wyścigowymi! ...albo i nie." – brzmi tym razem uwielbiany przeze mnie opis z tyłu okładki. Bardzo lubię czarny humor, wyróżniający „Kuroshitsuji" spośród innych pozycji. I tym razem również manga jest go pełna.

Hrabia Phantomhive ponownie został wezwany do Londynu jako pies królowej, tym razem jednak zabrał ze sobą całą służbę (jak twierdzi Sebastian, żeby niczego podczas ich nieobecności nie popsuli). Sprawa, nad którą pracują, jest makabryczna. Ktoś rozbiera i wiesza do góry nogami Anglohindusów, zostawiając przy nich zawsze tak samo brzmiący list. Tym razem trupów nie ma, za to pojawia się hinduski książę, który przybył do Anglii w poszukiwaniu swojej niani. Postanawia wprowadzić się do rezydencji Phantomhive razem ze swoim służącym, który jest pierwszym człowiekiem walczącym z Sebastianem jak równy z równym.

Z czwartego tomu mangi nareszcie dowiadujemy się co nieco o przeszłości Ciela. Odkrywamy prawdę o tym, dlaczego chłopiec jest aż tak zdesperowany. Poznajemy również więcej szczegółów na temat natury Sebastiana. Jest to miła odmiana, gdy czytelnik wreszcie przestaje krążyć po wielkiej niewiadomej. Niestety tom urywa się w trakcie rozwiązywania kryminalnej zagadki i mimo że poznajemy sprawcę, to na rozwiązanie całej sprawy, musimy cierpliwie czekać.

W Japonii do tej pory ukazało się już dwanaście tomów, a ciągle są jeszcze wydawane. U nas natomiast zbliża się premiera piątego. Bardzo cieszę się, że wydawnictwo Waneko, postanowiło wprowadzić ten tytuł na nasz rynek. „Kuroshitsuji" to historia niezastąpiona. Równie mroczna oraz brutalna, jak i urocza. Bez trudu można się w niej zakochać. Największym minusem całej fabuły są jednak niestety dłużyzny. W akcję czwartego tomu nie potrafiłam się tak cudownie wciągnąć, jak w przygody opisywane w trzech poprzednich. Mam nadzieję, że to się zmieni, a autorki nie opuści twórcza wena, ponieważ jej pomysły i przedstawienie całej fabuły (rysunki, treść) bywają miejscami wręcz genialne!

„Kuroshitsuji", a może tym razem „Kuroresa" (mroczny kierowca wyścigowy), to pozycja godna uwagi. Z czystym sumieniem mogę ją polecić nie tylko wyjadaczom mang – choć i im z łatwością przypadnie do gustu – ale także każdemu, kto lubi historie w klimatach Tima Burtona. Świat demonicznego absurdu i ironicznego, czarnego humoru, stoi przed czytelnikami otworem. Wystarczy jedynie uchylić do niego bramy (w tym wypadku natomiast po prostu przewrócić kartkę).

Dział: Komiksy
poniedziałek, 27 luty 2012 13:20

Kuroshitsuji #03

Mroczny klimat Wiktoriańskiej Anglii. Nierozwikłane zagadki i tajemnice. Czarny humor. Dalsze losy młodego hrabiego Ciela Phantomhive i jego nadzwyczajnego kamerdynera, Sebastiana. Co może skłonić człowieka do tego, by zawarł pakt z demonem? Przyczyn jest wiele, ale konsekwencja tylko jedna – traci się duszę.

Tym razem, trzeci tom mangi „Kuroshitsuji” (mrocznego kamerdynera), nosi podtytuł Kuroninja (mroczny ninja). „W barwnym mieście Edo Oniwaban (ninja specjalizujący się w szpiegostwie i wywiadzie, otrzymywał rozkazy bezpośrednio od szoguna)Sebastian obnaża złe uczynki lokalnych urzędników w porywającej opowieści o ninja! …albo i nie.” – głosi napis z tyłu okładki. Oczywiście i tym razem skłaniamy się ku opcji „albo i nie”, ponieważ manga jest zupełnie o czym innym.

Fabuła rozpoczyna się w środku akcji – tam, gdzie skończył się drugi tom. Sebastian walczy z Ponurym Żniwiarzem. Grafika kamerdynera-demona z piłą mechaniczną w rękach to widok niezapomniany. Poproszę o plakat z tej strony! Podczas walki, która sama w sobie zajmuje mniej więcej pół tomu, poznajemy wspomnienia ciotki Ciela, dowiadujemy się jak została „Czerwoną damą” oraz co nią tak naprawdę kieruje. Grell Sutcliff (mroczny żniwiarz płci pięknej) próbuje zajrzeć również we wspomnienia Sebastiana, ale okazuje się, że wszystko co znajduje, to pamięć o roku u boku Ciela, oraz wpadkach jego nieporadnej służby, czym jest naprawdę bardzo zawiedziona. Walka kończy się epicko – autorka idealnie wykorzystuje wzniosły moment, który wielu twórcom epopei narodowych wychodzi niezamierzenie zabawnie, by znowu wprowadzić swój nietypowy, czarny humor. Na koniec otrzymujemy kolejne strzępki do układanki pod tytułem „kim tak naprawdę jest Sebastian i co łączy go z młodym hrabią?”. Zagadka Kuby Rozprówacza zostaje wyjaśniona, a nasi bohaterowie w Londynie nie mają już nic więcej do roboty. Wraz z nimi wracamy do domu – posiadłości hrabiego Phantomhive - by mogła rozpocząć się kolejna przygoda. Ciel kończy trzynaście lat, a wierni czytelnicy mangi, niecierpliwie czekają na więcej!

Cudna kreska, dobrze skonstruowane postacie (zarówno narysowane jak i fabularnie rozbudowane – w obu przypadkach z dbałością o najmniejsze szczegóły), czarny humor i oczywiście… Sebastian! Trzeci tom z pewnością dorównuje swoim poprzednikom. Jedyne co mogłabym tutaj zarzucić, to dziwny układ akcji – właściwie prawie cała manga to kontynuacja przygody z poprzedniej części, a na koniec jeden, króciutki, rodzinny epizod. Wydaje mi się to niespecjalnie dobrym podziałem, ale cóż, z całym sztabem ludzi odpowiedzialnych za taki, a nie inny układ, nie będę przecież dyskutowała.

Mangę „Kuroshitsuji” pochłania się jednym tchem, a potem, z żalem i niepokojem w sercu, czeka się cały miesiąc na następną część. Ja najchętniej przeczytałabym wszystkie naraz, bo czas spędzony przy tej historii to czysta, niewymuszona przyjemność. Po raz kolejny tytuł szczerze polecam i to nie tylko wielbicielom mangi jako gatunku literackiego, ale każdemu, kto lubi czarny humor, mroczny klimat absurdu (w trzecim tomie pojawia się nawet nawiązanie do Edgara Alana Poe) i przystojnych, tajemniczych bohaterów. Jest to idealna pozycja również do tego, by nie ryzykując zniechęcenia, zacząć swoją przygodę z japońskim komiksem. Ja sama już nie mogę doczekać się czwartego tomu.

Dział: Komiksy
czwartek, 26 wrzesień 2013 13:20

The Breaker #02

Doczekałam się! W sklepach dostępny jest już drugi tom komiksu „The Breaker”. Właściwie to można nabyć już trzeci, ale w moje ręce obydwie części trafiły jednocześnie. Zdążyłam się już porządnie stęsknić za głupkowatym, czarnym i nieco pikantnym humorem koreańskiego scenarzysty Geuk-Jin Jeon.

Do szkoły Shi-woon’a przybywa znajoma nauczyciela Chan-Woo Hana. Z jakiejś przyczyny postanowiła zatrudnić się na stanowisku pielęgniarki. Główny bohater w dalszym ciągu dręczony przez rówieśników, pod okiem swojego mistrza nieudolnie próbuje doskonalić swoje umiejętności. W końcu, zdesperowany, przyjmuje tajemniczą tabletkę, która ma za zadanie uczynić z niego prawdziwego wojownika lub, ze znacznie większym prawdopodobieństwem, po prostu go zabić.

Szczególną cechą „The Breakera” są zakończenia każdego z tomów. Na ostatnich stronach pojawiają się drastyczne, pełne akcji, trzymające w napięciu sceny, które się urywają w kulminacyjnym momencie, by w następnej części, zostać kompletnie zlekceważonymi. Jeżeli autorzy chcieli wywołać uczucie irytacji, to cóż – udało im się perfekcyjnie.

Akcja w mandze toczy się coraz bardziej wartko. Pojawia się morze nowych bohaterów, zamieszanych w różne sprawy Chan-Woo Hana – zarówno z teraźniejszości, jak i przeszłości. Shi-woon oczywiście dzielnie pakuje się we wszystkie możliwe kłopoty, z każdą stroną ubarwiając fabułę komiksu. Postacie należą do kanonu tych zdecydowanie ciekawszych – kryją w sobie wiele tajemnic, a kierujących nimi motywów zazwyczaj bardzo trudno się domyślić.

Kreska koreańskiego rysownika Park’a Jin-Hwan jest niezwykle dynamiczna. Wymyślił ciekawy sposób na prezentowanie walk – pełne ruchu rysunki wrzuca na strony tomu niczym kliszę filmową. W drugiej części „The Breakera” zabrakło mi jedynie tych kilku kolorowych ilustracji, na które czasami przyjemnie popatrzeć.

Nieprzewidywalność mangi jest jej zdecydowanym plusem. Historia skierowana jest raczej do starszego czytelnika – obfituje w zboczone podteksty, wulgarny, dosadny język oraz brutalne sceny przemocy. W tym tytule nie sposób znaleźć sielankowych, łagodnych scen i fruwających dookoła kwiatków. Nic nie jest również czarno-białe, za to wszędzie widnieją różnorodne odcienie szarości.

„The Breaker” to akcja z domieszką fantastyki. Komiks typowo męski i to właśnie mężczyźni są głównym jego targetem (choć przyznaję, że mnie samą historia również zaciekawiła). Manga jest ciekawa i wciągająca, tomik bardzo szybko się czyta, a na koniec pozostaje niedosyt i ochota na kolejną część. Polecam!

Dział: Komiksy
wtorek, 18 wrzesień 2012 12:50

Strzygonia. Dziedzictwo krwi

Nasi rodzimi pisarze fantasy często i chętnie sięgają po inspiracje do starosłowiańskich legend. Sławomir Mrągowski, autor „Strzygonii", posunął się jeszcze dalej i oprócz motywów zaczerpniętych z podania o Popielu i Piaście, wykorzystał historię zawartą w „Balladynie". Całość okrasił wieloma elementami fantastycznymi, tworząc świat opanowany przez strzygi, wiedźmy i czarowników służących pradawnym bóstwom.

Akcja powieści rozgrywa się w zamierzchłych czasach w okolicach Jeziora Gopło, gdzie liczne rody możnowładców toczą boje o władzę w Gnieźnie. Po śmierci Popiela (i to wcale nie zjedzonego przez myszy!) gród opanował Piastun i jego ludzie, choć nie wszyscy godzą się z tym faktem. Wojna wisi w powietrzu, a niepewne sojusze zmuszają możnych do knucia podstępnych intryg i zdrad. Dodatkowo na arenie politycznych potyczek pojawia się nowa, zacięta i okrutna zawodniczka – Balladyna, która dążąc po trupach do celu, ma zamiar stać się niezależną i silną władczynią. Jednocześnie, w pewnym oddaleniu od politycznych zagrywek, poznajemy Nyjana, syna lednickiego kapłana. Chłopak nie spełnia oczekiwań ojca, nie wykazuje żadnych magicznych zdolności, przez co staje się pogardzanym przez wszystkich popychadłem. Nieoczekiwanie odnajduje on niezwykłą, silną, drapieżną i okrutną sojuszniczkę, która łącząc z nim swój los, ratuje mu życie, ale i skazuje na nienawiść i niezrozumienie ludzi.

Mrągowski wprowadza nas w magiczny, lecz straszny świat mitologii słowiańskiej, za co niewątpliwie należy mu się ogromny plus. Pojawiające się w nim wodne nimfy czy elfy nie są eterycznymi, łagodnymi istotami, lecz drapieżnymi, spragnionymi krwi, bezlitosnymi zabójcami. Jedną z czołowych postaci jest tu Goplana, Pani Jeziora, o której można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, by była strażniczką praw natury i porządku świata. Jest okrutna, żądna władzy i pozbawiona skrupułów, a towarzyszący jej Skierka i Chochło z pewnością nie przypominają niewinnych chochlików. Zafascynował mnie świat nawii, dusz zmarłych błąkających się po ziemi oraz polujących na nie żerców i dosyć skomplikowany system zaświatów.

Książka została napisana w sposób bardzo nierówny. Niezły początek intryguje i wzbudza apetyt. Jednak szybko zaciekawienie ustępuje lekkiemu znudzeniu, gdy przez kolejne trzysta stron, czytelnik musi przedzierać się przez krwawe potyczki, polityczne gierki, nieco przypadkowe zdarzenia, które niewiele wprowadzają do fabuły, a jedynie wpływają na obszerność powieści. W pewnym momencie miałam wrażenie, że czytam niezbyt udany misz-masz „Starej baśni" i „Balladyny" i to szyty grubymi nićmi. Na szczęście mniej więcej od połowy pojawia się coraz więcej elementów fantastycznych, a akcja skupia się na tytułowym Strzygonii. Intryga staje się coraz bardziej wciągająca i lektura kolejnych rozdziałów sprawia prawdziwą przyjemność.

Autor wprowadza do książki całą plejadę interesujących i nietuzinkowych postaci, choć ich liczba sprawia, że w pewnym momencie można się nieco pogubić i relacjach, kto jest kim i po której stronie stoi. Jednak równie łatwo, jak Mrągowski wprowadza do akcji nowych bohaterów, z taką samą lekkością się ich pozbywa, więc mniej więcej w połowie książki obraz sytuacji jest już w miarę jasny i wyklarowany. Do minusów powieści muszę także doliczyć liczne archaizmy wplecione zarówno w język bohaterów, jak i narrację. Wprawdzie pomagają one budować specyficzny klimat, ale miejscami znacznie utrudniają pełne zrozumienie tekstu. Przypuszczam, że może to stanowić problem zwłaszcza dla nastoletnich czytelników. Brakowało mi także tłumaczeń lub odnośników do licznie występujących w pierwszych rozdziałach łacińskich cytatów i sentencji.

„Strzygonia. Dziedzictwo krwi" to pierwszy tom cyklu i choć nie pozbawiony wad, spodobał mi się na tyle, że z chęcią sięgnę po kolejne części tej serii. Powieść polecam przede wszystkich fanom klasycznego fantasy oraz miłośnikom słowiańskich legend i podań, z pewnością znajdziecie w niej coś dla siebie.

Dział: Książki