grudzień 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: USA

niedziela, 01 wrzesień 2019 17:42

Corgi, psiak Królowej

Od czasów Shreka kino dziecięce to coś więcej niż słodkie bajki z prostym morałem, ograniczoną liczbą słów, oparte na formule gonić króliczka. Teraz twórcy pragną przyciągnąć bardziej wymagających intelektualnie widzów, zaszywając w dialogach cytaty, czy analogie do rzeczywistości, zrozumiałe wyłącznie dla dorosłych. To sprawia, że owe bajki są prawdziwie mistrzowskimi obrazami, które można oglądać wielokrotnie, nie szukając już nawet wymówki w postaci obecności latorośli. Czy tak samo jest z filmem „Corgi, psiak Królowej”?

Tytułowy corgi, to nowy pieszczoch królowej Elżbiety II, o imieniu Rex. Dołączył on do pokaźnej już menażerii monarchini, z miejsca zaskarbiając sobie jej miłość, a tym samym zajmując wyjątkową pozycję wśród dorosłych już psów. Nic zatem dziwnego, że słodki, domagający się nieustannie drapania po brzuszku pupil, szybko awansował na arcy-psa, a wyznacznikiem jego statusu jest nie tylko cenna obróżka, ale również stopień rozpieszczenia. To pies, który nigdy nie zmókł (jeden ze służących rozkłada nad nim parasol podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych w deszczu), który nigdy nie pobrudził swoich wypielęgnowanych łapek (specjalne dywaniki), któremu śniadanie przynosi służący w liberii.

Wszystko zmienia się po wizycie w Pałacu Buckingham prezydenta USA wraz z Melanią i ich pupilką – Miśką, wulgarną i napastliwa suczką, która obdarzyła Rexa niezwykłym afektem. Połączenie tych psów wydaje się strategicznym posunięciem pod względem politycznym, tyle tylko, że corgi Królowej wcale nie ma ochoty zawrzeć bliższej znajomości z uszminkowaną sunią. Splot nieszczęśliwych wypadków sprawia, że Trump opuszcza Anglię wcześniej, niż planowano, zaś Elżbiety II po raz pierwszy karci psa.

Pogrążony w depresji Rex planuje ucieczkę, a namówiony przez swojego przyjaciela Karola, który roztacza przed nim wizję rajskiego życia w charakterze psa papieża, wciela swoje plany w życie. Karol również wymyka się wraz z Rexem z pałacu, niestety nie po to, by służyć pomocą – chce pozbyć się konkurenta i zasłużyć na tytuł ulubionego psa królowej. Posuwa się nawet do próby morderstwa i tylko przypadek sprawia, że Rex zostaje odratowany. Jednak ceną za przeżycie, jest konieczność pobytu w schronisku. Tu zaś wydelikacony, egoistyczny, pewny siebie pies zderza się z brutalną rzeczywistością, w której rządzi ten, kto jest większy i silniejszy.

Walki psów, żebranie o miłość nowych właścicieli, nielegalny klub – to wszystko, co czeka Rexa w schronisku, o ile przeżyje, bowiem gwałtowne uczucie do Wandy, gwiazdy nielegalnego podziemia, przysporzy mu nie lada kłopotów.

Jak zakończy się ta historia? Przekonamy się o tym dzięki filmowi „Corgi, psiak Królowej”, w reżyserii Bena Stassena i Vincenta Kesteloota. Oglądając tą bajkę usilnie zastanawiałam się, kto miał stać się jej odbiorcą, okazało się to bowiem dość trudne do określenia. Z pewnością nie jest to film dla dzieci – nie chciałabym, żeby moja córka śledziła walki psów czy słuchała niewybrednych komentarzy, które w filmie padają. Nie jest to również film dla dorosłych, chyba że kogoś bawią szyderstwa skierowane pod adresem Donalda Trumpa czy przerysowane zachowanie Melanii.

Mimo iż na ekranie wciąż coś się dzieje, zaś twórcy usilnie starają się wciągnąć widza w wymyśloną przez siebie opowiastkę, to raczej średnio im się to udaje. Do plusów animacji studia nWave Pictures należy zaliczyć dbałość o szczegóły, wspaniałą animację i – w większości – naprawdę słodkie psiaki, a także wyposażenie każdego z futrzastych bohaterów w zestaw cech, czyniących je wyjątkowymi. Doskonały jest również polski dubbing, który idealnie pasuje do temperamentu osób na ekranie. Całość wyszła jednak średnio – ani nie śmieszy, ani nie rozczula, za to może nieco znudzić…

Dział: Filmy
czwartek, 29 sierpień 2019 17:15

Dobry omen

Podobno świat dzieli się na dobro i zło. Po dobrej stronie stoją na straży Anioły, po złej zaś króluje diabeł ze swą świtą. W czarno-białym świecie podział byłby prosty, a różnice widoczne. Tylko nic nie jest tylko dobre i złe, podobno.

Nadchodzi koniec świata, Jeźdźcy Apokalipsy nadciągają, a do Armagedonu szykuje się Antychryst. Nie zostaje nic innego, jak wyglądać końca. Inne zdanie mają dwaj przyjaciele mieszkający od wieków wśród ludzi. Anioł Azirafal i demon Crowley, nie chcą poddać się biegowi wydarzeń i postanawiają udaremnić prace Antychrysta. Proste, prawda? Chyba że tym, kto ma dokonać zagłady, jest jedenastoletni chłopiec, który nie ma pojęcia, co go czeka i nadaje się bardziej na prymusa niż niszczyciela. Co z tego wyjdzie?

Chyba nie ma na świecie nikogo kto nie słyszałby nazwiska Pratchett. Ciągnie się za nim wiele świetnych książek i specyficzne poczucie humoru, które wymaga dystansu do wielu spraw i samych siebie. Uwielbiam twórczość zarówno Pratchett'a, jak i Gaimana, więc Dobry Omen był oczywistym wyborem. Czy słusznym?

Dawno się tak nie uśmiałam. Tak dużej i dobrej dawki humoru może temu duetowi pozazdrościć niejedna książka, ale do rzeczy. Fabuła zachwyca lekkością i przekornością. Nie może być mowy o nudzie, gdy anioł przyjaźni się z demonem i choć dość szorstka to relacja, to ma swój urok, który tworzy trzon całej historii. Czy może się coś nie udać, w takim towarzystwie? Cóż, wiele. Panowie Pratchett i Gaiman nie tylko stworzyli nietuzinkową historię, ale dodali do niej również bohaterów, których w lot pokochacie i zżyjecie się z nimi na zawsze. Choć może w obliczu nadchodzącej apokalipsy to niewiele.

Dobry omen to jedna z powieści, która pod płaszczykiem humoru kryje coś więcej. Gdzieś pod żartami kryje się miejsce, w którym możesz po debatować o wierze, moralności i wolnej woli. Czy zmienisz sposób myślenia? Nie wiem, ale na pewno dokonasz analizy tego, jak postrzegasz dobro i zło. Tu ten podział nie jest oczywisty. Wręcz gruba krecha oddziela nas od myślenia takimi schematami i to jest rewelacyjne, a do tego jest gwarancją relaksu. Co bardziej mnie ujęło? Kreacja bohaterów, wszystkich. Są marzeniem nie jednego pisarza. Z miejsca ich kochasz, wywołują masę emocji, a do tego nie da się ich wyrzucić z głowy.

To historia uniwersalna i lekko zakurzona jednocześnie. Choć niektóre elementy, które zawiera Dobry omen, są ciut przestarzałe, inne nie tracą na wartości i aktualności nawet dziś po prawie trzech dekadach od jej debiutu na rynku. Wyczuwalny styl Pratchett'a i akcent pióra Gaimana dają niezwykle zabawną i pouczającą jednocześnie opowieść, która powinna znaleźć drogę do waszych serduszek. Fantastyczny styl, niezła fabuła z bohaterami wartymi zapamiętania, a to wszystko okraszone dawką humoru, której nie oprze się nikt. Czegóż chcieć więcej? Chyba tylko dobrej ekranizacji, a to też macie zapewnione.

Dobry omen sprawdził się idealnie na przełamanie niemocy czytelniczej i przypomnienie miłości do Pratchett'a i Gaimana. Myślę, że ten niecodzienny duet anioła książkoholika i demona miłośnika Bentleyów przypadnie wam do gustu. Ja szczerze polecam.

Dział: Książki
niedziela, 11 sierpień 2019 13:59

Fatum Elizabeth

“Fatum Elizabeth” zaintrygował mnie okładką. Ta czerwień intrygowała i gdzieś wewnętrznie budziła we mnie przekonanie, że to może być naprawdę dobry horror.

Pierwsze sceny szybko mnie przeraziły, nie historią, a grą aktorską głównej bohaterki. Zacisnęłam jednak zęby i postanowiłam wytrzymać. I słusznie. Kilkanaście minut i jedno użycie łopaty później, zarówno film, jak i gra Abbey Lee nabrały nowej jakości. Zmiana zaiste była na lepsze.

“Fatum Elizabeth” to opowieść o geniuszu, miłości i zabawie w Boga. Wiadomo bowiem nie od dziś, że w genialnych umysłach chęć zastąpienia Stwórcy jest wręcz nieunikniona. Tyle, że nawet najgenialniejszy umysł nie jest w stanie przewidzieć, skutków tej zabawy. Bo twory kreatora nie koniecznie muszą spełniać jego oczekiwania. Za to na pewno będą chciały żyć po swojemu.

Wracając do roli kreowanej przez Abbey Lee - początkowy infantylizm i doprowadzająca do szału maniera postaci, okazały się zabiegiem celowym dla całości fabuły. Dalsza część historii to już prawdziwe, dobre aktorstwo w jej wydaniu. Partnerujący jej Matthew Beard nie tylko dotrzymuje jej kroku, ale nadaje całości tak potrzebnej temu gatunkowi grozy.

“Fatum Elizabeth” to horror aspirujący do miana horroru dla intelektualistów. Groza nie jest bowiem nastawiona na przerażające dźwięki i biegające po okolicy demony, ale na postawienie pytania, jak daleko może posunąć się człowiek, nawet najbogatszy i najinteligentniejszy, dla zaspokojenia swoich, nawet najwznioślejszych, potrzeb? Jak daleko można posunąć się w imię miłości? I czy eksterminacja nieudanych efektów eksperymentów jest moralnie usprawiedliwiona? W tym bowiem horrorze przestraszyć ma nie krwawa jatka, ale skutki tego, co z naszym światem i naszym człowieczeństwem mogą zrobić geniusze.

Dział: Filmy
środa, 07 sierpień 2019 20:06

Jaga

Niektóre cykle są zbyt dobre, żeby skończyć się... po zakończeniu. Zakochałam się w serii „Kwiat Paproci” Katarzyny B. Miszczuk, dlatego, kiedy dowiedziała się, że autorka napisała prequel, nie zastanawiałam się nawet przez chwilę! Koniecznie musiałam go przeczytać, tym bardziej że tytułowa Jaga już wcześniej sprawiała wrażenie niezłego ziółka.

Stara, poczciwa Jaga nie zawsze była... emerytką. Zanim spotkała Gosię, sama była piękna, młoda i bez grosza przy duszy. Posadę szeptuchy odziedziczyła po swojej babci, kobiecie o złotym sercu, ale zupełnie bez żyłki biznesowej. Szybko okazuje się, że młoda szeptucha będzie miała o wiele więcej problemów niż tylko kiepska sytuacja finansowa i brak zaufania wśród mieszkańców. Nagle Bieliny stają się centrum życia lokalnych potworów, a gdy dodać do tego bogów i nieśmiałego żercę... robi się bardzo ciekawie. Oj będzie się działo! Przygotujcie się na jazdę bez trzymanki, bo Jaga nie ma zamiaru oszczędzić wam żadnych szczegółów, zwłaszcza tych pikantnych.

Tak, jak już wspomniałam, uwielbiam tę serię, dlatego z radością wróciłam do świata w którym szeptucha to zawód, a w lesie można spotkać rusałki. Historia Jagi została wprowadzona w dość typowy sposób, poprzez spotkanie dwóch bohaterek i rozmowę o przeszłości. Jednak ten pomysł nie do końca został wykorzystany, opowieść bowiem zaczyna się od konwersacji, a potem płynie nieprzerwanie w pierwszoosobowej narracji. Chociaż kilka wtrąceń z teraźniejszości z pewnością by nie zaszkodziło, a pozwoliło powspominać trochę bohaterów całej serii. Ale... musi nam w tym zakresie wystarczyć krótki fragment na początku i na końcu książki.

Nie znaczy to jednak, że nie pojawi się nikt ze znanych postaci. Niektórych przecież nie ogranicza czas... Muszę przyznać, że prequel „Jaga” to genialne uzupełnienie całości. Nie tylko lepiej poznajemy Jagę, ale też bardziej rozumiemy zachowanie starego żercy. Co więcej, również późniejszy bieg wydarzeń jawi się jako pełniejszy i zyskuje drugie dno.

Jeśli spodobała się wam przebojowość Gosi, to Jaga w niczym jej nie ustępuję. Stateczne emerytka z pewnością nie może powiedzieć, że nie wyszalała się w czasach młodości. W przeciwieństwie do swojej następczyni zawsze wie, czego chce i nie waha się po to sięgnąć. Jej losy to nieustająca przygoda i czerpanie z życia pełnymi garściami. Wątki miłosne przeplatają się z nadprzyrodzonymi, a tempo akcji nie zwalnia ani na chwilę. W tej części dzieje się naprawdę tyle, że aż nie ma czasu, by zaczerpnąć tchu!

Tak samo, jak i cała seria, tom 0,5 utrzymuje klimat słowiańskich wierzeń i atmosferę małej wsi. Jednak o ile za czasów Gosi pozycja szeptuchy jest szanowana i... dochodowa, o tyle wcześniej tak nie było. Szybko okazuje się, że jest to w całości zasługa Jagi. Zdecydowanie kapitalnie czyta się o rozpoczynaniu tak niecodziennego biznesu :)

Na początku „Jagi” ciężko było mi się pogodzić, że ten tom jest jednak tak bardzo niezależny. Jednak szybko zaakceptowałam zmianę głównej bohaterki i w całości zaangażowałam w rozwój wydarzeń. Świetna książka, interesująca kreacja świata i genialna historia. Cały czas jestem pod wrażeniem tego tomu i mam nadzieję, że to mimo wszystko nie będzie moje ostatnie spotkanie z Bielinami!

Dział: Książki
czwartek, 18 lipiec 2019 20:47

Synowie światłości

– Esseńczycy byli stronnictwem religijnym, tak jak faryzeusze i saduceusze. Ale w przeciwieństwie do nich działali… dyskretnie.
– Czyli co? Chodzili w kapturach i chowali się po piwnicach? – zapytała z ironią.
– Nie bądź śmieszna, Kate – odpowiedział jej Oliver – po prostu woleli nie bratać się zbytnio z innymi. Jakby się nad tym zastanowić, można to uznać za zaletę… – przerwał na chwilę, po czym dorzucił:
– Trzymali się cienia, mimo że sami nazywali siebie Synami Światłości.


Zabierając się za czytanie „Synów Światłości” Tomasza Serzysko spodziewałam się fajnej, lekkiej historii przygodowej podsyconej realnymi historycznymi faktami. I można powiedzieć, że to dostałam, ale jednocześnie w pakiecie autor sprzedał mi wielki czytelniczy zawód. Bo „Synowie światłości” to książka oczywista, przewidywalna, w której jeden absurd goni kolejny i która według mnie, niestety, jest stratą czasu. Szkoda, bo zapowiadało się tak dobrze.


Ale zacznijmy od początku. Książka zaczyna się w momencie kiedy Olivera Monroe – głównego bohatera powieści – spotyka bardzo dziwny dzień. Najpierw jeden nadgorliwy student wręcza mu gazetę z dziwnym artykułem na temat Jezusa, a następnie pojawia się dziwny jegomość proponujący mu wyprawę życia, która ma wpłynąć na jego karierę. Nasz profesor w początku się opiera, ale w końcu ulega pokusie. W końcu jest zmęczonym życiem młodym wykładowcą. W jego wyprawę wplątuje się jego przyjaciółka – również wykładowczyni – Kate. Razem próbują rozwikłać tajemnice esseńczyków, tajnego stowarzyszenia, które miało posiąść Prawdę absolutną.


Brzmi nieźle prawda? Też mi się tak wydawało. Jednak wszystko psują wcześniej wspomniane absurdy. Helikopter podlatujący pod okno wysokiego budynku? Czemu nie? Kto by się przejmował, że przy tej odległości, to jednak śmigło mogłoby się nie zmieścić? Już pomijam spostrzegawczość głównych bohaterów, którzy helikopter zauważyli dopiero kiedy był pod oknem. Jakby nie powinno było go słychać już od dawna. Kolejna sprawa - 10 minut na zakup biletu i przejście odprawy na jerozolimskim lotnisku? Żaden problem. Przecież na pewno nikt nie nabierze podejrzeń wobec cudzoziemców wręcz przelatujących przez lotnisko? I ja rozumiem, że autor chciał żeby sytuacja wyglądała trochę bardziej dramatycznie, no ale to było lekko nierealne. A chyba chociaż jakieś śladowe ilości realizmu powinny się znajdować w takiej książce?


I może można byłoby to wszystko przeboleć, gdyby nie płytkość głównych bohaterów. Miałam wrażenie, że oboje są tacy sami, że właściwie różnią się tylko płcią. Nieporadni, kompletnie zagubieni w tym co robią i jeśli mam być szczera to jakoś tak, strasznie mało inteligentni jak na wykładowców akademickich. Odniosłam wrażenie, że te postacie zostały napisane na kolanie, bez jakiegoś większego pomysłu, byle by byli i byle by w jakiś sposób wpasowali się w historię.


Gwoździem do trumny jednak tej książki było coś innego. Było zakończenie historii, które zostało żywcem ściągnięte z jednego filmu przygodowego. Nie będę spoilerować i zabierać wątpliwej przyjemności z czytania, jeśli ktoś się skusi, ale mnie osobiście jako czytelnika mocno to uraziło.

Dział: Książki
poniedziałek, 15 lipiec 2019 20:54

Nienawidzę Baśniowa. Tom 3 : Grzeczna dziewczynka

Nie uwierzycie, ale na tym obrzydliwie słodkim torcie świata zwanym Baśniowem istnieją idole, a także ich fani, nerdy i geekowie. A gdzie spotyka się cała masa rozentuzjazmowanych szaleńców, którzy poświęcą swoją bezcenną energię życiową na stanie w kolejce po parafkę swego uwielbianego bóstwa? Oczywiście na targofestiwalu Lochcon. Nawet Gert robi wielkie słodkie oczy do barbarzynki Gwarg, a Gert ma swoją ciastoloną fankę Złosię. Pod wpływem pokrętnej filozofii tej ostatniej Gert dochodzi do wniosku, ponownie, że musi stać się dobra, by wydostać się z tego przeklętego słodyczą padołu i, ponownie, zgodnie z powiedzeniem, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, Gert wielokrotnie nóżka się powija na drodze do światłej kariery dobroczynności. Na szczęście Baśniowo miewa dużo magicznych utensyliów i gadżetów, i w końcu dzięki Jajom Odkupienia udaje się stworzyć z Gertrude grzeczną dziewczynkę. Ale czy aby na pewno?

Tom trzeci, który świadomie rozpoczyna się od Lochconu, przesycony jest odniesieniami do popkultury. Bystre oko dostrzeże nawiązania do Usagi Yojimbo Stana Sakai, Labiryntu Jima Hensona, a także…., ale to już pozostawiam w milczeniu, co za dużo, to niezdrowo. Tom trzeci radośnie lekko odbiegł od totalnie krwawej konwencji morderczej Gert, na rzecz zabawy konwencjami, dzięki temu czytelnik może trochę się wyluzować i pobawić się w zgaduj zgadulę z twórcami. Nadal dzielna dziewuszka poszukuje swojej drogi do wolności i nadal pozostajemy w świecie cudownych neologizmów gertudańskich. W tej części ponownie króluje ciastolenie i odsyłanie do fuja, ale pojawiają się również nowe „perełki”, jak zanindżać po dachach, przypapryczać, znaleźć się na zachrupiu, być chrupkiem, zarzucić zadżemisty żart, być zypysynem, i tym podobny kwiat elokwentnego zastępowania nieparlamentarnego słownictwa sypie się z „niewinnych” ust naszej bohaterki.

„Grzeczna dziewczynka” to świetna odskocznia dla umysłu czytelnika i chwila wytchnienia dla mieszkańców Baśniowa. Zapewne krótka. Czekam na tom czwarty, w którym Gert zapewne wróci ze zdwojoną siłą.

Dział: Komiksy
wtorek, 09 lipiec 2019 13:51

Lista Lucyfera

“Lista Lucyfera” to nie pierwsza książka Krzysztofa Bochusa - polskiego dziennikarza, publicysty oraz wykładowcy akademickiego. Poprzedni cykl autora, czyli “Christian Abell” cieszy się sporą popularnością w sieci. Także i tym razem Bochus postanowił stworzyć kryminał z wieloma odniesieniami do historii, choć w nieco innym klimacie.

Poczynania okrutnych morderców, a także ciemne zakątki ich psychiki intrygują czytelników od zawsze. Co nimi kieruje? Dlaczego krzywdzą innych? Jak wybierają ofiary? Krzysztof Bochus w swojej książce próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania, jednak akcja powieści nie przebiega wcale tak jednotorowo. Autor stworzył dwa całkowicie odmienne wątki, które często nie mają ze sobą nic wspólnego. Czytelnikowi serwuje się bowiem historię o brutalnym mordercy i poszukiwania swego rodzaju skarbów. Niestety były one zbyt rozbieżne, by intrygować w takim samym stopniu, wobec czego “Lista Lucyfera” czasem zwyczajnie nuży. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłoby rozdzielenie obu wątków i rozwinięcie ich w dwóch zupełnie różnych książkach. Dzięki temu czytelnik świadomie wybierający kryminał z mrożącymi krew w żyłach elementami nie przerzucałby kolejnych stron powieści z miną świadczącą o nieszczególnym zainteresowaniu.

Trzeba jednak przyznać, że Bochus stworzył historię z bardzo dobrze przemyślaną intrygą, której zakończenie jest zdecydowanie satysfakcjonujące. Pierwsza połowa “Listy Lucyfera” nie grzeszy dynamicznością, jednak na drugą część, która niesie ze sobą sporą dawkę emocji warto poczekać.

Na plus zaliczyć można także liczne odniesienia do wydarzeń historycznych czy dzieł m.in. Beksińskiego. To fascynujące urozmaicenie sprawia, że historia wykreowana przez autora jest bardziej wiarygodna i rzeczywista. Czytelnik nie ma wrażenia, że to tylko fikcyjna opowieść, lecz czuje się tak, jakby wszystko, o czym czytał, wydarzyło się naprawdę. Umiejscowienie akcji w Trójmieście, czyli rejonach, które większość Polaków zna całkiem nieźle, również zadziałało na korzyść książki.

Niestety sporą wadą omawianej powieści jest styl autora. Bochusowi brakuje jeszcze do pisarza, który przyciąga czytelnika od pierwszej strony i nie wypuszcza go aż do ostatniego zdania powieści. Zdarzają się fragmenty dość monotonne, często też skrawek informacji zostaje za bardzo rozwleczony, skutkiem czego lekturę książki przerwać można w jakimkolwiek momencie i miłośnik literatury nie odczuje odczucia straty. Dialogi były niezłe, jednak bywało, że słowne potyczki niektórych bohaterów brzmiały odrobinę drętwo. Mimo wszystko takie momenty nie zdarzały się zbyt często, a całość była całkiem przyjemna w odbiorze.

Dział: Książki
wtorek, 02 lipiec 2019 04:04

Mistrz thrillera medycznego powraca!

Przenieś się w świat najnowszych odkryć genetyki, które dają człowiekowi możliwości, o jakich dotychczas nie mógł nawet marzyć.

Dział: Książki
piątek, 28 czerwiec 2019 15:39

Ziemi tej nie opuścisz

Nadszedł drugi tom historii opowieści o plemieniu Wotan! Całkiem ciekawa, oryginalna opowieść o świecie Wikingów stworzona nie przez byle kogo, bo Angusa Watsona. Opowieść zyskała na całym świecie rzeszę fanów, głównie za sprawą świeżego i nieco innego podejścia do tej sławnej, nordyckiej kultury. Zachęcam do lektury.

Dumne plemię Wotan kontynuuje wędrówkę na Zachód. Po spotkaniu z niedźwiedziem, Rzeką Matką, tornadem i niezwykle przyjaznymi plemionami pozostało ich dziewięcioro. W tym dwoje dzieci. I dwa szopy. Razem z nimi wędrują krwiożercze wojowniczki, które marzą tylko o tym, by ich wszystkich wyrżnąć do nogi i spokojnie wrócić do domu. Na horyzoncie właśnie pojawili się Badlandczycy, znani głównie z bycia zwyrodniałymi sadystami.

Angus Watson zaskakuje na wielu poziomach. Trzeba powiedzieć na pewno o samym pomyśle na książkę. Już Trylogia Czasu Żelaza pokazała, że autor nie boi się wyzwań, nie powiela znanych już tematów i stara się iść własną drogą. Ma sporo polskich fanów, czego dowodem jest nominacja do książki roku 2015 przez portal lubimyczytać.pl. Jego kolejna trylogia znów sprawia, że ręce składaja się do oklasków. Ostatnimi czasy tematyka Winikgów jest na topie, chociażby za sprawą serialu Vikings. Ten z kolei rozpędził twórców do sięgania po ową kulturę w filmach, książkach, grach i komiksach. Watson również wziął na warsztat kulturę północnych wojowników, jednak zrobił to niezwykle ciekawie, oryginalnie i świeżo.

Drugim aspektem są bohaterowie, którzy są wykreowani niezwykle interesująco. Są odzwierciedleniem tamtych czasów, żyją w brutalnej rzeczywistości rządzącej się własnym prawem śmierci. U Watsona nie ma zasad; krew, brutalność, gwałty, bitwy i śmierć to trudy codzienności. Pierwszy raz chyba główny bohater, który w domyśle ma być tym pozytywnym, sprawia mi tyle trudności i psuje tyle nerwów, że chetnie zobaczyłbym go martwego. Ale jak wtedy potoczyłaby się dalej ta historia?:)

Książka to fajnie napisana, olbrzymia opowieść o życiu i śmierci, o umieraniu, przetrwaniu i trudach zeszłych czasów. I chociaż książki to opasłe tomiska, którym trzeba poświecić dużo uwagi i czasu, to jednak stanowią świetną rozrywkę dla fanów fantasy. Pozostaje mi czekać z niecierpliwością na ostatni tom serii! Polecam.

Dział: Książki

Już w następny weekend (28-30 czerwca) odbędzie się trzecia edycja konwentu Orichalcum, poświęconego grze RPG Earthdawn.

Dla uczestników przewidziane są konkursy z nagrodami, prelekcje, sesje, ognisko integracyjne oraz nieskończona ilość dobrej zabawy. Konwent ma charakter plenerowy, odbywa się na terenie leśniczówki w Głuchowie koło Rawy Mazowieckiej. Miejsce leży na skraju lasu, w pobliżu rzeki Rawki. Większość atrakcji odbywa się na wolnym powietrzu i w namiotach harcerskich. Nocleg także odbywa się pod namiotami, które goście muszą przywieźć sobie sami, o ile oczywiście przy zapewnionych atrakcjach w ogóle zdecydują się na spanie.

Jedną z niespodzianek, jakie czekają na uczestników, jest wizyta dwojga wyjątkowych gości z USA. Konwent odwiedzą Andi Watson i John Harrison z FASA Games Inc. Poprowadzą prelekcję i odpowiedzą na związane z grą pytania, może też zdecydują się dołączyć do sesji?

Orichalcum jest konwentem półotwartym tzn., że aby uzyskać wstęp na konwent należy wypełnić formularz znajdujący się poniżej i cierpliwie czekać na zaproszenie od organizatorów. Uwaga! Termin wysyłania zgłoszeń upływa 23 czerwca.

Szczegółowe informacje znajdziecie na stronie konwentu.

Dział: Konwenty