Rezultaty wyszukiwania dla: Thriller
Trawa
Klasyka fanatstyki nie nęci fabułą, ani stylem, za to stanowi źródło wielu nurtów współczesnej fantastyki.
Powieść Sheri S. Tepper została wydana w 2015 roku przez Wydawnictwo Mag z piękną okładką Dark Crayon, jako trzeci tom serii Artefakty. Oryginalnie „Trawę" opublikowało w 1989 roku amerykańskie wydawnictwo Doubleday, w 1990 roku została nominowana do nagród Hugo i Nebuli, a w 2002 roku uwzględniona została w SF Masterworks, serii wydawniczej zawierającej najlepsze książki science fiction wydane po 1950 roku. Seria ta zapoczątkowana w 1999 roku „Wieczną wojną" (oryg. 'Forever War ', wyd. pol. 1995, Zysk i S-ka) Joe Haldemana jest nadal kontynuowana przez Wydawnictwo Victor Gollancz, ostatnim tytułem z 2016 roku jest Ursuli K. Le Guin „Wracać wciąż do domu" (oryg. 'Always Coming Home', wyd. pol. 1997, Prószyński i S-ka). W Polsce w ostatnich latach podobne przedsięwzięcie podjęło najpierw w 2006 roku Wydawnictwo Solaris serią Klasyka Science Fiction, a teraz Wydawnictwo Mag serią Artefakty. Nasuwa się pytanie czy klasyczna literatura science fiction może być nadal aktualna?
W jednym z wywiadów Sheri S. Tepper stwierdziła, że "In my reviews, I'm accused of being a writer who preaches. Actually, I'm a preacher who writes!"(1) - "W moich recenzjach, jestem oskarżona o bycie pisarzem, który głosi. Właściwie jestem kaznodzieją, który pisze!". Czy rzeczywiście powieść Sheri S. Tepper jest dydaktyczna?
W świecie wykreowanym przez pisarkę ludzkość rozpleniła się po całym dostępnym kosmosie, uciekając z przeludnionej Terry. Człowiek zasiedlił wiele planet, mniej lub bardziej przyjaznych, jednak nie uciekł przed problemami. Na planetach niestety panoszą się dwie zarazy, jedną z nich jest Świętość, instytucja o charakterze religijnym, oraz prawdziwa zaraza, dziesiątkująca potajemnie ludzkość. Jedyną kolonią ludzką wolną zarówno od protektoratu Świętości, jak i zarazy, jest Trawa, planeta słabo zaludniona, pokryta różnobarwnymi trawami, na której pielęgnuje się, przynajmniej z pozoru, dawne tradycje szlachecko-łowieckie. Na ten odległy świat zostaje oddelegowana rodzina Yrarierów; Roderigo, Marjorie, Anthony i Stella, celem odkrycia lekarstwa na zarazę. Rodzina zostaje wysłana na Trawę, gdzie musi zmierzyć się nie tylko z ksenofobią szlachty, ale także z dziwnymi stworzeniami o hipnotycznych zdolnościach, własnymi kłopotliwymi i trudnymi rodzinnymi relacjami, a ponad wszystko z czasem, który działa na korzyść zarazy, a także terrorystycznego ugrupowania Pleśń, dążącego do eksterminacji rasy ludzkiej.
Podchodząc do książek napisanych w innych czasach, innej sytuacji społecznej, czy historycznej zawsze próbuję dowiedzieć się więcej o autorze. Owszem pozostaje część integralna książki, która trafi do większości czytelników, jednak wiele aspektów może zostać niezauważonych, pominiętych, niezrozumianych lub strywializowanych. Na pierwszy plan początkowo wysuwa się w powieści tajemnica Trawy, na której nigdy nie pojawiła się dziwna choroba; jest to planeta o niespotykanym, aczkolwiek dość ubogim, ekosystemie składającym się głównie z różnogatunkowych traw, roślinożernych zwierząt i potencjalnie inteligentnych istot; rzekotek, ogarów, hippae i lisów, a w tle majaczy jeszcze stara tajemnica starożytnych Arbaiów, ludu, który zamieszkiwał kiedyś Trawę i inne planety, a który wyginął w tajemniczych okolicznościach. W dalszej części książki punkt ciężkości lekko się przesuwa, w stronę społecznych i obyczajowych problemów, na które natyka się rodzina Yrarierów. Zdobycie jakichkolwiek informacji na temat odmienności planety utrudnia, Marjorie i Roderigo, system kastowy, jaki zastają na Trawie. Rodziny bonów odizolowane, ksenofobiczne, wrogo nastawione do Świętości, kultywujące tradycje Polowań, niechętnie przyjmują do swojej przestrzeni towarzyskiej rodzinę ambasadora, bardzo oszczędnie udzielają wyjaśnień na nurtujące ich pytania. Na szczęście poza posiadłościami szlacheckimi istnieją jeszcze: Zieloni Bracia, zdyskredytowani członkowie Świętości, zesłani do trawiańskiego zakonu lub na wykopaliska Arbaiów, a także zwykli ludzie, pracujący i handlujący, rzemieślnicy i kupcy, którzy zasiedlają Wspólnotę. Dodatkowym utrudnieniem, który zapewne dla większości czytelników będzie największym mankamentem powieści, są bezustanne nieporozumienia małżeńskie Marjorie i Roderiga, które znamionują rozpad ich rodziny, a którym pisarka poświęca dość sporo przestrzeni literackiej.
Prawdę powiedziawszy, gdyby oprzeć się wyłącznie na tym powierzchownym opisie lektury można by uznać, że jest to powieść obyczajowa z elementami thrillera, lekko traktującej, a akurat to dość aktualny temat, o fundamentalnym wpływie ruchów religijnych na społeczeństwa. Gdyby dalej się nie zagłębiać, to nawet można by uznać, że jest to przegadana powieść o rozterkach małżeńskich w dość egzotycznym, monochromatycznym i wydumanym świecie traw i inteligentnych, choć lekko perwersyjnych zwierząt.
Oczywiście każdy ma prawo zatrzymać się na dowolnym poziomie interpretacji.
Chciałabym jednak wrócić do stwierdzenia, że czytając książki z innej, nawet dość nieodległej, epoki, należy zaznajomić się przynajmniej z osobą autora. A w przypadku Sheri S. Tepper jest to dość ważne. Jak sama wspomniała w wywiadzie(2) to, co rozważała w swoich powieściach, wpływało następnie na jej życie. Należała ona bowiem do dwóch organizacji CARE (3) (Cooperative for Assistance and Relief Everywhere), organizacji humanitarnej, a także do Planned Parenthood (4), amerykańskiej organizacji non-profit działającej na rzecz praw reprodukcyjnych. Poglądy i idee popierane przez pisarkę znalazły swoje odbicie w postaci Marjorie, silnej, aczkolwiek rozdartej wewnętrznie, kobiety, która poświęca się dobroczynności i dba o kontrolę urodzeń w najuboższych i najmniej uświadomionych grupach społecznych. Jest to jednak dość kontrowersyjne podejście do kontroli urodzeń, ponieważ dotyczy wyłącznie biedoty, którą się kontroluje zamiast edukować. Zresztą był to zarzut względem organizacji Planned Parenthood, która skupiła się na działalności kontroli narodzin głównie w dzielnicach zamieszkanych przez biedotę afroamerykańską, nie wspominając już o „Projekcie Murzyn" Margaret Sanger. U Tepper można odnaleźć właśnie ten problem kontrolowania płodności i narodzin u gorszej „rasy" - Nielegalnych, jest to kontrowersyjny, jednak marginalny problem podejmowany przez autorkę. Wydaje się, że dominującym zagadnieniem, z którym próbowała się zmierzyć pisarka, było miejsce kobiety w społeczeństwie. Początkowo Marjorie Yrarier jest bohaterką dość stłamszoną, która jak sama stwierdza jest „nieuleczalnie sumienna" i obowiązkowa, zarówno wobec przewodnika duchowego księdza Sandovala, jak i wobec męża. Jako żona została sprowadzona do roli ofiary i człowieka drugiej kategorii. Dzięki przybyciu na Trawę i postawionemu przed nią zadaniu, powoli odnajduje w sobie stabilność psychiczną, staje się niezależna i silniejsza. Stopniowe odnajdywanie siebie poprzez kontakt z przyrodą i nawiązywanie relacji z innymi istotami inteligentnymi. Taki sposób przedstawienia ewolucji roli kobiety w całej powieści, spowodował, że Sheri S. Tepper zaczęto nazywać ekofeministką. W feminizmie stroną pokrzywdzoną jest kobieta, a w ekofeminizmie – przyroda, jako poszerzona strefa kobiecości. Nad jednym i drugim mężczyźni chcą sprawować władzę, dominować, kontrolować, oba podmioty traktowane są jak towar i czyjaś własność, którą można handlować oraz ją eksploatować (5). Co więcej autorka krytykuje imperializm i rasizm Świętości, antropocentryzm i podział na klasy, wykpiwając ułomność bonów względem mieszkańców Wspólnoty. Wspólnota, wioska nadrzewna Arbaiów, czy nawet posiadłości bonów, są niczym innym jak, głoszoną przez ekofeministów i niektórych antropologów, najzdrowszą i najstabilniejszą formą współżycia społecznego w postaci niewielkich wspólnot, zorganizowanych wokoło eko-wiosek. I na sam koniec idea powrotu do dzikości, jako jedynej drogi do poznania natury kobiety, a czymże innym jest asymilowanie się Marjorie z lisami.
Wydaje się, że Sheri S. Tepper była wielką głosicielką ekofeministycznych idei, broniących niezależności kobiet, przeciwniczką jakiegokolwiek ucisku, zwolenniczką kontroli urodzeń i dobroczynności. Rzeczywiście, gdyby wyłącznie tak odczytywać ta lekturę, to w swoim wydźwięku, jest dość parenetyczna, choć ten kaznodziejski ton nie jest, poza końcowym motywem listu (och, mogła sobie to podsumowanie autorka darować), aż tak ordynarnie oczywisty.
„Trawa" Sheri S. Tepper jest nieocenioną skarbnicą, dla mnie całkowicie dotąd nieznanych, idei ekofeministycznych. Jest także tajemniczą opowieścią o niespotykanych nigdzie indziej istotach, a także pięknie napisaną historią o odnajdywaniu własnej tożsamości. Jednego pisarce nie można odmówić, a mianowicie hipnotycznego stylu pisania, który wciąga i ciekawi nawet pomimo drobnego emocjonalnego gadulstwa i ekscentrycznego pomysłu na obce inteligentne rasy.
(1) http://www.strangehorizons.com/2008/20080721/szpatura-a.shtml
(2) http://www.strangehorizons.com/2008/20080721/szpatura-a.shtml
(3) CARE - międzynarodowa organizacja pozarządowa, założona w 1945 r., zajmująca się dostarczaniem pomocy humanitarnej i wspieraniem długoterminowych projektów rozwojowych, przede wszystkim w krajach trzeciego świata. Jest to jedna z najstarszych i największych organizacji humanitarnych, zajmujących się walką ze światowym ubóstwem. W 2013 r. CARE działała w 87 krajach, angażując się w 927 projektów i obejmując pomocą 97 milionów ludzi.
(4) Planned Parenthood Federation of America -jej celem jest propagowanie świadomego rodzicielstwa, kompleksowej edukacji seksualnej, szerokiego dostępu do legalnej antykoncepcji i aborcji, walki z chorobami przenoszonymi drogą płciową oraz szerzenie, w ramach posiadanych środków, podstawowej opieki medycznej na całym świecie, szczególnie w ubogich krajach Afryki i Ameryki Łacińskiej. Organizacja jest również operatorem jednej z największych sieci klinik oferujących zabiegi związane z aborcją, antykoncepcją oraz diagnostyką chorób wenerycznych.
(5) Marta Lelek. Feministyczne podejście do ekofeminizmu. „Dzikie życie", wrzesień 1998. Pracownia na rzecz Wszystkich Istot.
Wyspa strachu
Wszyscy szukamy swojego raju na ziemi, miejsca, gdzie wszystkie troski pójdą w zapomnienie. Dla wielu to właśnie Gotlandia stała się oazą spokoju, ale... do czasu.
Zaczęło się od rozszarpanej w jednym z domku owcy. Później był zamordowany mężczyzna, rozcięty z chirurgiczną precyzją. Mieszkańcy Gotlandii zaczynają się bać, turyści w panice starają się uciec z wyspy. Inspektor policji Frederik Broman stara się zapanować nad coraz bardziej rozprzestrzeniającym się chaosem, walcząc zarówno na płaszczyźnie prywatnej, jak i zawodowej. Jak dorwać mordercę, który zaplanował każdy najmniejszy szczegół z niesamowitą precyzją?
Nie ukrywam, że opis z tyłu Wyspy strachu napędził mi niesamowitego... smaczku na tę pozycję. Morderca rozcinający swe ofiary na pół? W dodatku nieuchwytny? To coś zdecydowanie dla mnie. Oczywiście niemałe znaczenie miała w tym przypadku także okładka, bowiem jej mroczny klimat jeszcze bardziej zachęcał do zapoznania się z historią Frederika Bromana. Czy magnetyczny front kryje w sobie równie ciekawą treść?
Zdecydowanie tak. Od pierwszych stron autor serwuje czytelnikom owcze szczątki, by w dalszym ciągu zabrać go do bardziej krwawych spraw. Sprawa toczy się swoim torem, zaś policjanci nadają jej właściwy bieg; nie ma mowy o zbyt długim odpoczynku, gdy po wyspie grasuje psychopata. I chyba największy plus należy się panu Ostlundh za to, że ów krwawy twór jego wyobraźni naprawdę może nosić miano nieuchwytnego. Mimo, iż policja posiadała swoje typy, to mnie one jakoś specjalnie nie przekonywały- byłoby za łatwo. Autor tak skrzętnie opracował postać czarnego charakteru, że nikt nie wskazałby owej osoby jako sprawcy, do czasu otrzymania dowodów, oczywiście. Jedyne czego w tym przypadku mi zabrakło, to porządny motyw. Mgliste tłumaczenia o morderczej potrzebie serca jakoś nie do końca mnie przekonują, choć mam świadomość, iż nie zawsze jakieś wydarzenie z przeszłości musi budzić w sprawcy morderczy pierwiastek.
Autor pozwala nam zarówno towarzyszyć policji podczas poszukiwań, jak i serwuje czytelnikom wycinki z życia mordercy, choć tych jest w Wyspie strachu o wiele mniej. Właściwie te dwa lub trzy mini- rozdziały (może lepszym określeniem byłyby wstawki) nie wnoszą nic do naszych odczuć wobec psychopaty, ponieważ zawarte w nich zostały zaledwie szczątkowe wspomnienia, kilka emocji związanych z zabójstwami. Obraz mordercy jest dla czytelnika zamazany, niewyraźny; nie krystalizuje się żaden konkretny obraz, prócz jednego -i raczej już znanego- jest to człowiek z poważnymi zaburzeniami. Sprawca to -tak dla bohaterów tejże historii, jak i czytelnika- człowiek bez twarzy.
Ta pozycja zabrała mi dosyć dużo czasu, ale nie z tego powodu, o którym większość z Was w tym momencie pomyśli. Moim wytłumaczeniem jest brak czasu; historia nie ma tu nic do rzeczy. Ba, jest wręcz odwrotnie- śledztwo prowadzone przez Fredrika Bromana zapisało się w mojej pamięci jako niezwykle ciekawe, jedno z tych, które pamięta się dość długo po odłożeniu książki. Jak już wspominałam sprawa toczy się wartko, nie ma mowy o przestojach czy odpoczynku. Policja daje z siebie wszystko, choć prawdopodobnie kolejne trupy wskazują na coś zupełnie innego. A, co najważniejsze- w pewnym momencie sprawa robi się bardziej... osobista.
Myślę, iż Hakan Ostlundh swą Wyspą strachu zrobił bardzo dobre pierwsze wrażenie. Jeżeli kolejne tomy cyklu utrzymają poziom (a może nawet nieco go zawyżą, w co wierzę), to autor ma szansę na stanie się jednym z popularniejszych szwedzkich pisarzy. Grunt to umiejętność zbudowania odpowiedniej atmosfery, a panu Ostlundh znakomicie się to udało. Zdecydowanie jestem na tak!
Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku
Historia była jednym z moich szkolnych koszmarów. Wcale jednak nie ze względu na ogrom dat i nazwisk do spamiętania, a dlatego, że nudziły mnie niepomiernie wszystkie te wojny, akta, zmiany władzy. Bardziej niż meandry polityki oraz liczba ofiar tej czy innej bitwy interesowało mnie, jak żyli ludzie w dawnych czasach, czym się zajmowali, co mieli w domach i do czego dążyli. O tym w szkole dowiedziałam się niewiele, natomiast legendarna książka Władysława Łozińskiego właśnie takie szczegóły – choć okraszone autentycznymi aktami – obiecuje.
Dlaczego legendarna? Łoziński napisał „Prawem i lewem" na początku XX wieku, a do dziś dzieło to pozostaje najbardziej dokładnym kompendium obyczajowości siedemnastowiecznej szlachty na Rusi Czerwonej, co podkreśla we wstępie do nowego wydania zmarły niedawno profesor Janusz Tazbir, nie mniejsza gwiazda na firmamencie nauk historycznych. „Prawem i lewem" to nie tylko lektura obowiązkowa przyszłych historyków, ale też źródło natchnienia twórczego – z pracy tej szeroko korzystał m.in. Jacek Komuda.
Wydawnictwo Iskry wznowiło książkę Łozińskiego w imponującej oprawie, o której nie sposób nie wspomnieć: potężne tomisko w pięknej oprawie robi wrażenie już na pierwszy rzut oka. Wydawcy dołożyli starań, by maksymalnie zbliżyć nowe wydanie do oryginału, a jednocześnie nie zapomnieli, że dzisiejszy czytelnik dysponuje nieco innym przygotowaniem – stąd na końcu książki wykaz użytych wyrażeń łacińskich. Przypisy końcowe zamiast dolnych (które mniej obeznanego czytelnika zazwyczaj przerażają), bogactwo oryginalnie użytych przez Łozińskiego ilustracji i objaśniający dzieje „Prawem i lewem" wstęp wskazują na chęć dotarcia do jak najszerszego kręgu odbiorców.
To się niewątpliwie udaje – i Iskrom, i samemu Łozińskiemu. Opierając się na aktach sądowych, historyk przedstawił fascynującą panoramę życia szlachty na Rusi Czerwonej – majętnych rodów, pospolitej szlachty i licznych awanturników, spośród których jednemu poświęcił szczególną uwagę. Mowa o Stanisławie Stadnickim zwanym „Diabłem Łańcuckim". Jeśli przez półtorej księgi autor snuje opowieść o procesach, porwaniach, waśniach i kompromisach, w której nadrzędne są tematy, nie osoby, to ostatnich kilka rozdziałów w całości poświęca Stadnickiemu. Nie kryje przy tym negatywnego stosunku do opisywanej postaci, co nie przeszkadza mu zaskakująco rzeczowo przedstawić życiorys „Diabła" i losy jego potomków.
Rozdziały o Stadnickim to moim zdaniem najciekawsza dla przeciętnego czytelnika część tego dzieła i choćby ze względu na nie warto się zainteresować pracą Łozińskiego. Historyk mimochodem udowadnia nieprzekonanym, że historia to nauka fascynująca, pełna barwnych postaci i zaskakujących zwrotów akcji niczym dobry thriller. O losach „Diabła" faktycznie czyta się tak, jakby to była powieść, a nie prawdziwa, „szkolna" historia, w dodatku zamieszczona w dziele, było nie było, naukowym. Łoziński nie traci kontaktu z faktografią, ale jednocześnie pisze żywym, emocjonalnym językiem, snuje iście sienkiewiczowską narrację, ożywiając na kartach swej książki ludzi, wydarzenia, rozgłos towarzyszący kolejnym wyczynom Stadnickiego. Autor nie stroni od pewnej dozy dydaktyzmu, co może szokować współczesnego czytelnika, przyzwyczajonego do nieco innego podejścia naukowców, ale jednocześnie ma niezwykle ożywczy charakter.
Historia według Łozińskiego nie ma wiele wspólnego z tym, czego uczymy się w szkole (czy nawet na studiach, o ile nie studiujemy historii właśnie). To opowieść o czasach, ludziach, obyczajach – tym bardziej imponująca, że sklejona praktycznie wyłącznie z akt sądowych. Nie sposób przejść obok tytanicznego trudu autora, tak jak nie sposób przejść w księgarni obok tak pięknie wydanego dzieła. Najbardziej zaskakuje, że to właściwie książka dla wszystkich – i profesjonalnych historyków, i studentów, i tych, którzy do nauk historycznych nie są przekonani, ale chcieliby dowiedzieć się więcej o faktycznym życiu szlachty na wschodnich rubieżach dawnej Polski. Pozostaje mi tylko dołączyć do zachwyconych głosów. „Prawem i lewem" nie zasługuje na nic innego.
Gen Atlantydzki
Przepis na literacką teorię spiskową wydaje się logiczny. Trzeba tylko wziąć rzeczy pozornie do siebie nie pasujące i połączyć je tak, aby stworzyły nową jakość. Potem trzeba wykreować do tego bohaterów, którzy będą tę tajemnicę zgłębiać. Ich charakterologia nie musi być pogłębiona, bo bardziej liczy się poznawana przez nich, przysypana piaskami przeszłości tajemnica, której odkrycie może zmienić losy ludzkości. Ich zadaniem jest zatem działać, wpadać w tarapaty, które tylko przybliżają ich do odkrycia dziejowej teorii powstania i ewolucji ludzkości.
Jaki jest przepis A.G. Ridlle? Całkiem przystępny, choć na pozór motywy, którymi się posłużył nie mają ze sobą nic wspólnego. Mamy tu zatem ośrodek badań nad autyzmem dziecięcym i oddaną sprawie badaczkę, dla której liczą się dzieci, a nie statystyki. Ale badaczka nie może działać sama, bo jak by sobie poradziła? Potrzebny jest agent, który rozumie, że ważne jest dobro ludzkości i przedkłada je nad własne. Tych dwoje, Kate i David, połączy siły w starciu z prastarą organizacją Immari, której celem jest pchnięcie ludzkości na wyższy poziom ewolucji, co będzie jednak wiązało się z zakończeniem wielu istnień. Co zwycięży: bezkompromisowy pęd do władzy i panowania czy zwykła ludzka empatia? To się okaże, a rezultaty będą zaskakujące.
Historia zaczyna się zwyczajnie, jak w każdej sensacji. Nieznani napastnicy napadają na ośrodek badań nad autyzmem, a ich celem są badane dzieci. W samym sercu Antarktydy prowadzone są odwierty warte miliardy dolarów i wcale nie chodzi tu o poszukiwanie źródeł ropy. Pozornie te wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak przy bliższym przyjrzeniu, co też czynimy oczami Kate i Davida, okazuje się, że wszystko to zmierza do jednego makabrycznego odkrycia, które na zawsze zmieni oblicze świata i ludzkości.
Czym jest tajemniczy Dzwon i dlaczego badane ciała członków eksperymentu nie nadają się już do żadnych pośmiertnych oględzin? Co wspólnego ma z tym autyzm dziecięcy i czy legendarna Atlantyda naprawdę istniała?
Jednego nie można odmówić autorowi powieści: bujnej, a zarazem logicznej wyobraźni.
Klimatem powieść bardzo przypomina historie autorstwa Dana Browna. Stara tajemnica, jej strażnicy, czyli ci dobrzy i ci źli, którzy kierując się własnym widzimisię, chcą zmienić losy ludzkości na własną modłę. Mamy tu zatem szalone pościgi, krytyczne sytuacje, w których bohaterowie są zmuszeni do poświęceń i nie lada wysiłku oraz krok po kroku odkrywane tajemnice i powiązania. Okazuje się bowiem, że choć na pierwszy rzut oka tych powiązań nie widać, to są one dość skomplikowane, co miało zapewne tylko udramatycznić całą historię. Krótkie rozdziały sprawiają, że książkę czyta się szybko, można ją odłożyć i zacząć na nowo lekturę w dowolnym momencie.
Nie jestem tylko do końca przekonana, czy dobrym posunięciem autora było tworzenie serii, zamiast jednotomowej powieści. Takie pomysły najlepiej realizować w jednym tomie, gdyż inaczej cała koncepcja może ulec rozmyciu, a wtedy już takiego wrażenia na czytelniku nie zrobi. A. G. Ridlle zdecydował się na trylogię i szczerze mówiąc, nie wiem, co z tego wyniknie. Jestem jednak otwarta na nowe pomysły i autorskie rozwiązania, więc zanim wystawię ocenę, zaczekam na kontynuację. Polecam czytelnikom, lubiącym teorie spiskowe, dotyczące początków ludzkości, ukryte w miejscu, którego ludzkie oko nie jest w stanie zbadać.
Premiera "Purgatorium. Wyspa tajemnic". Przeczytaj fragment
Dzisiaj, 10 maja, swoją premierę ma powieść Evy Pohler "Purgatorium. Wyspa tajemnic". Thriller ten ukazał się nakładem wydawnictwa Replika oraz pod patronatem Secretum. Zapraszamy do lektury fragmentu pierwszego rozdziału.
Porcelanowy konik
Listopadowa noc, a może wczesny wieczór. Ciężko określić porę, gdy oczom ukazuje się tragiczny widok- zwinięte na chodniku ciało martwego mężczyzny. Nie, to nie kolejny jegomość pod wpływem alkoholu, który zasnął i... już się więcej nie obudził. To Richard von Knecht, jedna z najbogatszych osób w Szwecji. Najbliżsi wspominają go ciepło jako człowieka pełnego energii, chęci do życia i pasji. Dlaczego więc skoczył z własnego balkonu, tragicznie kończąc ów specyficzny lot? A może... to wcale nie było samobójstwo?
Tajemnicza śmierć bogacza, narkotyki, córka powoli zmieniająca się w skinhead girl... Wszystko, z czym świetnie poradzi sobie inspektor Irene Huss!
Czy należy wierzyć entuzjastycznym recenzjom na okładkach książek? Cóż, jak przekonuję się praktycznie za każdym razem, nie do końca. Porcelanowy konik również posiada jakże zachęcającą notę o tym, iż Helene Tursten staje się królową szwedzkich kryminałów. Niestety, ja owej autorki za takową nie uznaję. Bo aby zasłużyć sobie na królewską koronę trzeba zrobić coś więcej, niż napisać kryminał.
Irene Huss to okropnie zabiegania pani inspektor, nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym. Na co dzień łapie przestępców, by w domowym zaciszu skupić się na rodzinie i psie. Tym razem jest nieco inaczej. bowiem jej myśli zaprząta sprawa Richarda von Knechta. Wiadomo, gdy umiera ktoś sławny, bogaty i -ponoć- powszechnie lubiany i to w tak niejasny sposób, opinia publiczna naciska. W toku śledztwa wychodzi na jaw coraz więcej tajemnic rodziny zmarłego, każda kolejna to swego rodzaju schodek do szczytu, czyli rozwiązania sprawy. Wspominając, jak wiele "miał za uszami" ów bohater odechciewa się wierzyć w jego publiczny wizerunek.
Pani Tursten zgrabnie przemyka między przeróżnymi tematami. W Porcelanowym koniku nie skupia się wyłącznie na sprawie zamordowanego milionera, lecz odpływa w inne kierunki, które mniej lub bardziej mogą łączyć się z głównym śledztwem. I tak -jak już wspominałam- poznajemy domowe kłopoty Irene z jedną z jej córek, bliźniaczek. Do tego nieoczekiwanie dla czytelnika na scenę wchodzą motocykliści z ganku zwanego Hell's Angel i narkotyki. Nie wspominając już o napaści na policjantkę i niewybredne komentarze jednego z policjantów względem koleżanki... prawdziwy misz- masz!
Zdecydowanie mnogość tematów uważam za plus, ponieważ przy tej książce (na nieco ponad czterystu stronach autorka zmieściła kilka różnych historii) nie da się nudzić, przez cały czas dochodzą nowe poszlaki, nowi ludzie, nowe problemy. Niestety, książka ma i wady. Nie wiem, na ile za zbyt wiele wykrzykników można oskarżyć autorkę- wątpię, że to tłumacz miał w tym swój udział. W każdym bądź razie wykrzykniki w miejscach, gdzie kompletnie nie pasują irytowały mnie i skutecznie odwracały uwagę od treści. Co do samej historii z Richardem von Knechtem w roli głównej też nieco się rozczarowałam. Ciągle delikatnie wierzę w te entuzjastyczne opinie na okładkach (kilka razy okazały się prawdziwe!), nastawiłam się więc na coś naprawdę mocnego i nietuzinkowego. Cóż... dostałam właściwie fabułę jakich wiele, wzbogaconą jedynie o kilka innych wątków. Dlatego też nie uważam Helene Tursten za królową szwedzkich kryminałów. Oczywiście, Porcelanowy konik to dopiero pierwszy tom serii o Inspektor Irene Huss, więc ciekawa jestem, czy autorka rozwinie pisarskie skrzydła w kolejnych częściach.
Kto lubi zimne, nieco mroczne klimaty szwedzkiego kryminału, tego serdecznie zapraszam do lektury!
Korytarzem w mrok
Nastoletniej Kit nie bardzo podoba się perspektywa pobytu w szkole z internatem. Gdyby jeszcze przyjęto tam jej koleżankę Tracy, to może, może, ale tak? Najchętniej Kit zawróciłaby w połowie drogi i wróciła do domu. No bo co ona będzie robić w szkole na odludziu, z dala od mamy i przyjaciółki?
Lois Duncan wydawała mi się autorką mało znaną, dopóki nie przeczytałam, że należący już dziś do klasyki film I know what you did last summer powstał właśnie na podstawie jej książki. Wydało mi się to wystarczająco dobrą rekomendacją, by zapoznać się z powieścią Korytarzem w mrok.
Zupełnie niespodziewanie, ku radości mamy i ojczyma, Kit dostaje się do nowej szkoły. Jest to o tyle dobra wiadomość, że mama dziewczyny niedawno wyszła za mąż i trochę kłopotliwe byłoby zabieranie nastoletniej córki w podróż poślubną. Kit nie tryska entuzjazmem, ale co ma robić. Pociesza się, że jakoś to będzie, w końcu żyje w erze Internetu i telefonów.
Pierwsze wrażenie jest jednak niepokojące, choć nikt w wyjątkiem Kit nie widzi niczego złego. Szkoła Blackwood znajduje się w starym, wiktoriańskim domu na odludziu. Budynek jest pełen antyków, ciemnych korytarzy i dziwnych, niepokojących odgłosów. Ledwo działa tu elektryczność, ale telefony i Internet już nie. Ku ogromnemu zdziwieniu Kit na pierwszy semestr zostają przyjęte tylko cztery uczennice, a nauczycieli jest tylko troje.
Choć Kit bardzo stara się przystosować, nie może oprzeć się wrażeniu, że z tym miejscem jest coś nie tak. Kiedy Kit i jej nowe koleżanki zaczynają się zmieniać w niepokojący sposób, a tajemnice mnożą się z dnia na dzień, sprawy przybierają naprawdę poważny bieg. Czyżby jakieś groźne siły zapanowały nad Blackwood? Uparta Kit postanawia odkryć przeszłość tego miejsca. Jakie tajemnice kryje stary dom i co wydarzyło się tu przed wieloma laty? Dlaczego zdolna przyjaciółka Kit nie została tu przyjęta, a przeciętna w sumie Kit, tak?
Zaskoczeniem był dla mnie fakt, że oryginalnie powieść ma już ponad 40 lat! Oczywiście w latach 70. nikomu jeszcze nie śniło się o Internecie i telefonach komórkowych, ale w 2011 roku ukazało się wznowienie, w którym, tak podejrzewam, autorka dokonała pewnych uaktualnień, jeśli chodzi o świat przedstawiony tej opowieści.
Myślę, że powieść, w sumie dość niewielka objętościowo, bardzo przypadnie do gustu nastoletnim miłośniczkom ghost story. Bliska będzie im bohaterka w ich wieku oraz targające nią rozterki. Budzący dreszcze klimat Blackwood zachęci do odkrywania tajemnic domu, a tajemnice madame Duret tylko podgrzeją atmosferę.
Starszy czytelnik zapewne szybciej domyśli się, co tu jest grane, ale i tak nie psuje to przyjemności czytania. Autorka bardzo dokładnie zbudowała atmosferę Blackwood, nawiązując do klasycznych powieści gotyckich, a postać Kit idealnie oddaje poczucie uwięzienia i bezradności wobec sił, z którymi trudno jest walczyć z racji ich nienamacalności.
Korytarzem w mrok to dobra powieść na jeden wieczór. Młodszych czytelników z pewnością zachęci do sięgnięcia po inne tego typu historie, a u starszych wzbudzi uśmiech na twarzy, bo dobrze czasem przeczytać coś prostego, krótkiego i z klimatem.
Objawienie
Nowojorski policjant Scott Galban bada sprawę związaną z zabójstwem jego wieloletniego partnera. Szybko okazuje się, że nieżyjący policjant miał niemało za uszami i dalsze grzebanie w jego życiorysie może przynieść więcej szkody niż pożytku. Galban nie potrafi jednak odpuścić i szuka, choć pole manewru ma ograniczone, głównie ze względu na to, że ewentualni świadkowie to Meksykanie, a ci, kierowani szeroko pojętą lojalnością, nie chcą z nim rozmawiać. To jeden wątek.
Równolegle śledzimy losy młodej kobiety, Isabel, która na pozór niczym się nie wyróżnia. To skromna przedszkolanka, żona żołnierza stacjonującego w Iraku, prywatnie kobieta bardzo pobożna. Jedyne co mogłoby ją wyróżniać to właśnie ta pobożność, która być może bierze się z faktu, że Isabel widuje postaci nie z tej ziemi. Kim są? Tego nie wie dokładnie nawet ona sama. Co wspólnego mają ze sobą te dwa wątki? Niestety, przez bardzo długi czas nie dowiemy się tego.
Film zaczyna się dość niewinnie. Isabel razem ze szwagrem i przyszłą bratową bawi się w dyskotece. Zmęczona, postanawia wrócić do domu metrem. Szwagier odprowadza ją do przystanku, a Isabel, po dłuższej chwili i spotkaniu z mężczyzną widocznym tylko dla jej oczu, wraca do domu. Co prawda wcześniej łamie obcas w bucie, ale przecież to się czasem zdarza, prawda?
Fabuła rozwija się bardzo powoli, a poszczególne elementy stopniowo składają się na większą całość. Wbrew temu, co sugeruje opis na okładce filmu, do spotkania dwójki głównych bohaterów dochodzi bardzo późno, co nawet jest ciekawsze, bo pozostawia miejsce na spekulacje. Historia się kończy, ale życie toczy się dalej i tego, co może się jeszcze wydarzyć, widz sam musi się domyślić.
Szary i smutny wygląd dzielnicy, w której mieszka i pracuje Isabel, dopełnia całości, a wątek małej, prawdopodobnie maltretowanej w domu dziewczynki, uczennicy głównej bohaterki, pozwala zbudować klimat beznadziei i przygnębienia.
Bardzo szybko okazuje się, że ciężar całej historii spoczął tutaj na Isabel, bo detektywa Galbana niestety mamy jak na lekarstwo. To Isabel i jej przeżycia, a jak się potem okaże traumatyczne wspomnienia z wczesnej młodości, są kanwą całej historii. Zaś działania policjanta to tylko tło dla przeżyć bohaterki. Dlatego, jeśli ktoś nastawi się na thriller z Keanu Reevesem w roli głównej trochę się zawiedzie, bo jest to raczej drugo- niż pierwszoplanowa rola. Łudzący jest także opis sugerujący sferę pozazmysłową, która się co prawda pojawia, ale nie jest to wątek główny. Dowiedziałam się, że po zakupie praw do produkcji, firma Lionsgate Premiere, nie biorąc pod uwagę protestów scenarzysty, przemianowała film na thriller policyjny, choć pierwotnie miał się on skupiać na przemocy wobec kobiet i dzieci. I chyba to najmocniej zaszkodziło tej historii. Jeśli bowiem będziemy oglądać film z nastawieniem na kino policyjne i Keanu Reevesa, to faktycznie będziemy zawiedzeni. Jeśli jednak skupimy się na wątku związanym z przemocą domową wobec dzieci oraz kobiet, to cała historia nabiera zupełnie innego wydźwięku i nie jest taka zła. Smutna i przygnębiająca tak, ale nie zła.
Skupiając się na przeżyciach Isabel, próbującej pomóc małej Elisie, stopniowo towarzyszymy jej w odkrywaniu strasznej prawdy, w świetle której początkowe wydarzenia nabierają zupełnie nowego sensu. To dlatego jestem zadowolona z seansu i mogę polecić film widzom, szukającym dla siebie życiowej historii, która daje do myślenia i nie daje o sobie tak szybko zapomnieć.
Bazar złych snów
Na bazarze koszmarów mogłabym wystawić całkiem pokaźny asortyment. Ewentualni klienci mogliby przebierać w towarach z najwyższej półki, wyśnionych zwłaszcza w ostatnich latach mojego życia. Mimo to, wielu nie znalazłoby zapewne dla siebie czegoś wystarczająco koszmarnego. Nie przerażają mnie pająki czy węże, chociaż podchodzę do nich z respektem śmiercionośności; w mrocznych wizjach mojej podświadomości brakuje płomieni, wysokości czy pił mechanicznych; nie pojawiają się zabójcze auta, faceci w czerni czy mordercze dzieci. Na „Bazarze złych snów" Stephena Kinga znaleźć można jednak towary wszelkiej maści, zwłaszcza dla oryginalnych koneserów koszmarów.
Robactwo, gady, pułapki, ogień, widmowe silne ręce – to wszystko czai się na śpiącą na okładce powieści mistrza grozy, nadając pierwszy komunikat: A co Ciebie przeraża? Od pierwszej chwili wiadomo, że przeprawa przez zbiór opowiadań pisarza z Maine, łatwa nie będzie. Im dłużej potencjalny czytelnik wpatruje się w okładkę, tym wyżej po jego plecach wspina się lodowaty dreszcz niepokoju. W końcu dociera do niego drugi komunikat: Czy w „Bazarze złych snów" opisano i moje fobie?
Prawdopodobieństwo jest całkiem spore, bowiem tom zawiera aż dwadzieścia opowiadań o bardzo odmiennej od siebie tematyce. Fani grozy konfrontują się z wizjami bardziej i mniej realistycznymi, raz bliższymi fantasy czy science fiction i horrorowi, innym thrillerowi. Wszystkie opatrzone są wstępami, w których autor wyjaśnia inspiracje do ich powstania i/lub dedykuje daną historię konkretnym postaciom, wyjaśniając, dlaczego akurat z nimi wiąże się następujący po wprowadzeniu tekst. Opowiadania różnią się też wyraźnie długością. Niektóre liczą raptem kilkanaście stron, inne kilkadziesiąt. Ponieważ można czytać je nie zachowując kolejności ułożenia w tomie, pozwala to na lekturę w chwilach, gdy nie ma się zbyt wiele czasu, jak np. podróż tramwajem czy uczelniana przerwa.
Muszę przyznać, że nie znalazłam w „Bazarze złych snów" opowiadania, które wyjątkowo by mnie przeraziło. Standardowo w zawrotnym tempie chłonęłam to, co wyszło spod pióra Kinga, pragnąc więcej i więcej, starając się zawłaszczyć trochę pisarskiej magii autora dla siebie, jednak – chociaż historie jak zwykle okazały się nad wyraz oryginalne i wciągające – nie przyspieszyły rytmu mojego serca w sposób, który wiązałby się ze strachem czy poczuciem zagrożenia. Tym razem była to fascynacja typowo warsztatowa i dyktowana zachwytem nad kreatywnością mistrza grozy.
Nie zmienia to jednak faktu, że cztery z dwudziestu tekstów trafiły do specjalnej przegródki mojego mózgu pod tytułem „nigdy nie zapomnę", co – wbrew temu, co można by sądzić z perspektywy matematycznej – jest wynikiem niezwykłym. Otwierające zbiór opowiadanie „130 kilometr" uwiodło mnie realistycznie poprowadzonym mariażem fantastyki i historii dojrzewania, wydzielającym miejsce na wzruszenia nostalgiczne (za czasami dziecięcymi) oraz napięcie wywołane tajemniczością i troską o losy kolejnych bohaterów. Z kolei „Wredny dzieciak" znalazł się najbliżej wtrącenia mnie w stan strachu. Mówcie, co chcecie, ale niektóre kilkulatki sprawiają, że drżę o swoje życie. „Ur", opowiadanie napisane dla Kindle, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad komunikacją za pomocą zdobyczy techniki z różnymi wymiarami oraz tym, ile potencjalnych dzieł odebrała światu śmierć najwybitniejszych autorów. Jak wiele genialnych tekstów powstałoby, gdyby przeżyli jeszcze miesiąc, rok, dziesięć lat? Czy żyjąc dłużej utrzymaliby swą literacką formę, czy wpisaliby się do kanonu? A może jakieś wydarzenia, nieszczególnie udane testy, zepchnęłyby ich z literackiego podium? I wreszcie „Nekrologi", w których King zdaje się zadawać powracające czasami pytanie – czy gdybyś mógł bezkarnie kogoś uśmiercić, zrobiłbyś to? Czy potrafiłbyś zmierzyć się z konsekwencjami? I jakie w ogóle byłyby to konsekwencje?
„Bazar złych snów" to z pewnością nie pozycja obowiązkowa dla czytelników w ogóle, nie wybija się ponad „przeciętność" Kinga – która, czego pewnie i tak nie muszę dodawać, bije na głowę najwyższą formę większości pisarzy – i nie spędza snu z powiek czytającego, niemniej to wciąż bardzo solidny, różnorodny zbiór opowiadań. To przede wszystkim gratka dla fanów autora, którzy nie tylko wciąż cierpią na niedosyt jego fabuł, ale też z radością przyjmują każdy przejaw prywatnych wynurzeń mistrza grozy (wstępy przed opowiadaniami). Z perspektywy praktycznej, „Bazar złych snów" powinien trafić w gusta wszystkich zabieganych, którzy nie mają czasu na szybkie przeczytanie obszernej powieści. Historie zaprezentowane przez Kinga to bowiem skondensowane do opowiadań tomy; historie, z których każda mogłaby stanowić punkt wyjścia do nawet tysiącstronicowej książki. No i kto wie, może Was choć jedna z zawartych w „Bazarze złych snów" fabuł naprawdę przerazi?
Unik
Zmień sposób myślenia, a zmienisz świat. *
Dla każdego rodzica zniknięcie jego dziecka jest najgorszym koszmarem jaki może się z iścić. Niepewność czy żyje, czy nic mu nie jest, czy jest głodne, spragnione, bite... i jeszcze gorsze rzeczy. Jak żyć ze świadomością, że gdzieś tam mała istota drży ze strachu i nie można nic zrobić...? Jak poradzić sobie z lękiem, że nigdy więcej może nie zobaczyć się już swojego dziecka?
Kick została porwana w wieku 6 lat, po długich poszukiwaniach wszyscy stracili już na dzieję na jej odnalezienie i... na to, że żyje. Więc kiedy po kilku latach okazuje się, że nie jest martwa i została uwolniona wszyscy są zdumieni. Dla nastoletniej wtedy dziewczynki to jednak nie koniec tragedii, po uwolnieniu zmaga się z zespołem stresu pourazowego, który nię daje rady uleczyć żadna terapia. Tak naprawdę to one wszystko pogarszają i dopiero sztuki walki oraz wysiłek fizyczny okazują się pomocne. Teraz, gdy jest już dorosła potrafi się obronić, ale wciąż zmaga się z traumą z dzieciństwa. Kiedy jednak w krótkim czasie ginie dwójka małych dzieci postanawia działać. Dokąd doprowadzi ją podążanie za pozostawionymi śladami?
Unik to nie jest pierwsza książka w dorobku Chelsei Cain, ale dopiero ona sprawiła, że usłyszałam o tej autorce. Przyznaje, że po raz kolejny najpierw zwróciłam uwagę na okładkę a dopiero potem na blurb, który ostatecznie przekonał mnie, że muszę mieć ten tytuł. Czy był to trafny wybór?
Nie wiedziałam czego mogę się spodziewać po tym tytule, ale miałam co do niego pewne oczekiwania i cieszy mnie, że Cain sprostała temu zadaniu. Stworzyła fabułę, która od początku wzbudza zainteresowanie, a specyficzny styl pisania skłania do poświęcenia jej całej swojej uwagi, bo każdy, nawet najmniejszy element układanki może być istotny. Dużo miesza i sprawia, że czasem nie wiadomo co jest jawą a co jedynie wymysłem. Psychologiczne gierki, szybka oraz zaskakująca akcja oraz kontrowersyjny temat pedofilii, dziecięcej pornografii oraz porwań zapewnią całą masę przeróżnych wrażeń. Chelsea Cain buduje powoli napięcie, stopniowo odkrywa kolejne elementy układanki i pomimo zawirowań dba o logiczność wydarzeń.
Jeśli chodzi o bohaterów, to mam mieszane uczucia. Muszę się przyczepić do kreacji tych pobocznych (szczególnie mama Kick, Frank oraz Bishop), bo przykładowo James został wykreowany bardzo dobrze. W moim odczuciu są niedopracowani i tacy papierowi. Mogli by się wyróżniać poprzez role jakie mają do odegrania, ale niestety nie wzbudzili we mnie zbyt wielu emocji, po prostu sobie byli, by wszystko mogło się toczyć. Z kolei nie mam absolutnie nic do zarzucenia samej Kick, jej zachowanie może co prawda wskazywać, że nie jest stabilna emocjonalnie i podejmuje nieracjonalne decyzje, ale zważając na to przez co przeszła ma prawo do takich działań, do bycia pogubioną i, no cóż, nienormalną. Dzięki temu dla mnie była ona niezwykle rzeczywista oraz prawdziwa. Jestem pod wrażeniem jej osobowości, bo na pewno nie jest łatwo opisać co czuje osoba dotknięta taką traumą.
Już dawno nie czytałam tak dobrego dreszczowca. Unik porusza, budzi niepokój a nawet chwyta za serce omawianym tematem. Książka wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do ostatniej strony, Cain dba o to by cały czas coś się działo, buduje napięcie, tworzy wartką akcje, ale przede wszystkim podejmuje tematy, których nie powinno się unikać ani bagatelizować. To historia pełna tajemnic i trudnych do rozszyfrowania chwilami wydarzeń, które wzbudzają całą gamę emocji. Z pewnością sięgnę po kolejne tomy.
Pomimo kilku niedociągnięć Unik jest godnym polecenia thrillerem. Mroczny, intrygujący, z ciekawą fabułą oraz intrygującą i wyrazistą główną bohaterką. Myślę, że to niezwykle obiecujący początek serii.
*Chelsea Cain, Unik