Rezultaty wyszukiwania dla: SPI
Upadające imperium
Od „Wojny starego człowieka” nie czytałam Johna Scalziego nic, pomimo że autor w międzyczasie zdobył kilka znaczących nagród i pomimo tego, że coraz większa ilość autorów, wskazywała go, jako tego, który miał wpływ na ich twórczość. A dzięki Wydawnictwu NieZwykłe nadarzyła się okazja, aby odświeżyć sobie znajomość z twórczością tego amerykańskiego pisarza.
Po Johna Scalziego twórczości można spodziewać się albo świetnej fantastyki militarnej, albo rewelacyjnej space opery. I nie zawiedzie się, nikt, kto po „Upadające imperium” sięgnie.
Wspólnota to imperium oparte na wierze, w której Imperoks stoi na czele Kościoła i dzierży jednocześnie w swym ręku świecką władzę. Mając pod opieką najważniejszy węzeł komunikacyjny Nurtu, Hub, ma również w swojej pieczy handel i gildie. Jednak nadchodzi czas zmian. Nurt zaczyna być niestabilny. Imperoks Attavio IV umiera, przekazując jednocześnie władzę swej córce z nieprawego łoża, Cardenii Wu-Patrick. Młoda władczyni nigdy nie była brana pod uwagę, jako następczyni tronu, jednak po niefortunnej śmierci przyrodniego brata, zmuszona jest przejąć stery władzy. A czasy nie zapowiadają się na spokojne i wygodne. Jednocześnie na skraju Wspólnoty, na Kresie, jedynej planecie nadającej się do zamieszkania bez habitatów, rozgorzała rebelia. Nieprzypadkowo ta niepozorna planeta okaże się najważniejszą w politycznych i gospodarczych rozgrywkach. Rozpoczął się wyścig, kto zdobędzie władzę w nowym porządku, w którym istnienie Nurtu wyznaczy zwycięzców i przegranych.
Mogłabym napisać o „Upadającym imperium” Johna Scalziego, że to rewelacyjna space opera, dopięta fabularnie na ostatni guzik, która wciąga czytelnika w nieprzebrane meandry spisków i kosmiczny wyścig o przetrwanie. I zapewne, by to wystarczyło. Jednak ta powieść poza spektakularną przygodą, posiada jeszcze wiele innych zalet. Jedną z nich jest inteligentne i naturalne poczucie humoru, które przebija w każdym rozdziale. Żywe dialogi wprowadzają nie tylko element autentyczności, ale też dynamicznie sterują fabułą. Bohaterowie, w szczególności reprezentantki domu handlowego Lagos, używają żywego, dosadnego, ale całkowicie tutaj uzasadnionego, nadającego koloryt, soczystego języka. Nie jestem zwolenniczką wulgaryzmów, i czasem mierzi mnie ich przesyt, ale tutaj, jeśli w ogóle tak można akurat o tej manierze tak pisać, są one wysmakowane. Całe bogactwo świata przedstawionego, opiera się na umiejętnie skrojonych postaciach. Nie ma co ukrywać, bardzo przypadł mi do gustu fakt, że najsilniejsze charaktery i pierwsze skrzypce w powieści grają kobiety: Imperoks Cardenia, Nadashe Nohamapetan, Kiva i jej matka hrabina Huma Lagos, czy nawet Vrenna Clermont. Dlatego czuję troszkę niedosyt, że dla równowagi panowie nie mają poza hrabim James Clermontem, równie silnego przedstawiciela. Może w przyszłości Marce Clermont rozwinie skrzydła, albo Ghreni Nohamapetan, po niezamierzonym wyrwaniu się spod kurateli siostry, nabierze pazura.
„Upadające imperium” to bardzo dobrze napisana space opera, która spełnia wszystkie założenia swojego gatunku. Jednak poza czystą przyjemnością czytania, John Scalzi pomiędzy wierszami zwraca uwagę na to, jak ważna jest walka na polu informacyjnym. Ten, kto ma dostęp do ważnych informacji i wie, jak je wykorzystać, może odważyć się na zdobywanie światów lub ich niszczenie.
Osobiście będę z niecierpliwością wyczekiwała dalszych tomów cyklu, mam ogromną nadzieję, że Wydawnictwo NieZywkłe dołoży wszelkich starań, by nie trzeba było długo czekać na dalsze losy Cardenii, Marce'a i innych bohaterów zamieszkujących Wspólnotę.
Ostrzegam, jak sięgniecie po tę powieść, nie będziecie chcieli przestać czytać i będzie cierpieć w oczekiwaniu na kolejny tom. Po prostu świetna rozrywka.
Giant Days. Tom 5 : Jak nie teraz, to kiedy?
Życie jest dla mnie największym olśnieniem. Nie sztuka, jak do niedawna myślałam, ale zwykła codzienność
Maria Peszek
„Giant Days” to seria komiksowa, którą niefortunnie zlekceważyłam - mam nadzieję, że autorzy mi wybaczą. Po tom piąty sięgnęłam impulsywnie i jestem po raz pierwszy zachwycona swoją lekkomyślnością, ponieważ trafiłam na wyjątkowo lekki, przyjemny komiks, napisany inteligentnie i z poczuciem humoru.
Trzy dwudziestokilkuletnie bohaterki Esther De Groot, Susan Ptolemy i Daisy Wooton, to studentki Uniwersytetu w Sheffield. Właśnie kończą pierwszy rok studiów i zbliżają się wakacje, które jednocześnie zwiastują nadchodzące zmiany. Ale zanim stare akademiki zostaną wyburzone, a dziewczyny wrócą zdobywać bezcenne doświadczenia życiowe na drugim roku studiów, czekają je wakacje. A co może złego się wydarzyć na festiwalu rockowym? A nawet gdyby, to przecież jak popełniać błędy, jak nie teraz, to kiedy?
„Życie jest dla mnie największym olśnieniem” - takim cytatem Marii Peszek rozpoczęłam, nie bez kozery. Coraz częściej przemawiają do mnie inteligentne, pełne dobrego i pozytywnego humoru komiksy, których akcja toczy się wokół zwykłej codzienności. Stąd przyjaznym okiem patrzę na takie cykle jak francuskie Sisters, japońską Youtsubę, czy teraz amerykańskie Giant Days.
Tom piąty skupia się wokół błędów młodości. Dzięki Esther, która doskonale wie, że „wiara w łatwy pieniądz jest tym, co odróżnia chłopstwo od inteligencji”, Ed wykaraskał się z afery plagiatowej, Daisy, w końcu straci cierpliwość i odzyska scyzoryk, a Susan przyjaźń z dziewczynami uratuje od totalnego pogrążenia się w przypadkowym transie narkotycznym.
Bardzo żałuję, że Giant Days nie wychodziło, gdy byłam na studiach, za to bardzo się cieszę, że gdy córka wyrośnie z Sistersów, będzie miała po co sięgnąć. Wielkie Dni bowiem pomimo że może pokazują głupawe błędy młodości, jednocześnie uczą, jak z nich wychodzić obronną ręką, hołdują przyjaźni, wspierają kobiecą lojalność, a przy tym pełne są pozytywnych emocji. Może pod względem estetycznym Giant Days nie wybijają się z tą swoją kreską rodem ze Scooby Doo, ale taktownym i humorystycznym podejmowaniem tematyki dorastających młodych ludzi, owszem.
Polecam, tym młodym ciałem i duchem.
Reykholt - zapowiedź
Wspinaczka na wulkany, olśniewająca zorza polarna, liczenie owiec i przepyszne pomidory – to wszystko i jeszcze więcej znajdziesz na Islandii. Za sprawą energii geotermalnej Islandia jest prawdziwym rajem dla miłośników warzyw. Gracze wcielają się w ogrodników, utrzymujących się z uprawy warzyw na pięknej Islandii! Z cudami natury w tle rozgrywa się zaciekła rywalizacja o wyhodowanie najlepszych warzyw!
Witaj na Islandii! Zdecydowałeś się na nowe życie – „rzucić wszystko i wyjechać na Islandię”. Pożegnaj uciążliwy hałas wielkiego miasta, rozgorączkowane życie i wyścig szczurów. Zacznij uprawiać warzywa w Reykholt – na pozór idyllicznym i spokojnym miasteczku.
Kaczogród. Carl Barks. Kamień filozoficzny i inne historie z lat 1955–1956 - zapowiedź
Carl Barks (1901–2000) jest powszechnie uważany za najwybitniejszego twórcę komiksów osadzonych w uniwersum Walta Disneya, a także za legendę całego komiksowego medium. To mistrz fabuły i komiksowej narracji. Wymyślił wiele postaci z Kaczogrodu, w tym Sknerusa McKwacza, Diodaka, Braci Be, Gogusia, Granita Forsanta i Johna Kwakerfellera, jak również liczne elementy tego świata – miasto Kaczogród czy skarbiec Sknerusa.
Do inspiracji twórczością Barksa z dumą przyznaje się wielu komiksowych twórców – za swój wzorzec uważa go na przykład Jeff Smith, autor kultowego Gnata, a Will Eisner nazwał go „Andersenem komiksów”. Kaczogród Carla Barksa to wyczekiwana przez polskich fanów edycja disnejowskich komiksów tego autora, od jednostronicowych gagów po długie fabuły, nieraz nawiązujące do historii i mitologii. Każdy tom zawiera ponad dwieście stron historii obrazkowych, w większości niewydanych dotychczas w naszym kraju, a także towarzyszące im teksty objaśniające.
Świt. Wojownicy. Nowa przepowiednia. Tom 3
Stare przysłowie brzmi, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i nie trudno się z tym nie zgodzić. Gdziekolwiek by człowiek nie był, czegokolwiek by nie robił, zawsze z niecierpliwością i tęsknotą oczekuje powrotu do miejsca, gdzie czuje się szczęśliwy i bezpieczny. Czasem jednak trzeba podjąć decyzję – być może najtrudniejszą w życiu – o jego bezpowrotnym opuszczeniu. Towarzyszą temu smutek i żal, który wydaje się nie do ukojenia. Ale przecież tak naprawdę nie liczy się miejsce, bo dom jest tam, gdzie są ludzie (bądź zwierzęta), którzy go tworzą.
Pierwszy etap kociej wędrówki dobiegł końca. Jeżynowy Pazur, Wiewiórcza Łapa, Burzowe Futro, Brunatna Skóra i Wronia Łapa ku powszechnemu zdumieniu pobratymców wracają do swoich klanów, by przekazać im przepowiednię Północy wiążącą się z opuszczeniem lasu, którego zniszczenie już się rozpoczęło. Na domiar złego siostra Wiewiórczej Łapy – Liściasta Łapa – zostaje schwytana przez ludzi pracujących przy wycince lasu i okazuje się, że nie jest jedynym kotem znajdującym się w niewoli. Czy złapane zwierzaki doczekają się ratunku, a Klany zaufają Wybrańcom i zdecydują się na niebezpieczną wyprawę w nieznane?
Każda wyprawa zaczyna się od pojedynczego kroku,
a postawienie go zależy od nas
Naprawdę przykro czytało się o zniszczeniu miejsca będącego integralną częścią życia czworonożnych bohaterów. Emocje targające opuszczającymi swój azyl kotami – ich rozpacz, ból, a przede wszystkim strach przed nieznanym były tak namacalne i żywe, że w pewnym momencie czytelnik chcąc nie chcąc staje się naocznym świadkiem całej historii. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że ludzie naprawdę potrafią zachowywać się tak, jak Dwunożni w Świcie – bestialsko niszczą ekosystem, a później okazują zdumienie na zmiany, jakie zachodzą w środowisku. Niestety niektórzy nie zdają sobie sprawy z tego, że rujnując przyrodę krzywdę wyrządza się nie tylko istotom ją zamieszkującym, ale również (a może przede wszystkim?) samym sobie.
Czytelnicy mogą również zauważyć zmiany, jakie zaszły w każdym, wybranym kocie. W pewnym momencie przestają one myśleć, jako osobne istotny zamieszkujące różne Klany i wyznające odmienne zasady, a zaczynają jak jeden organizm ściśle ze sobą złączony więzami przyjaźni, przywiązania, wzajemnej troski, a nawet miłości. Czy właśnie to miał na myśli Klan Gwiazdy powierzając piątce (a w zasadzie szóstce) kotów tak trudną do wypełnienia misję? Połączyć coś, co wydaje się do połączenia niemożliwe? Zjednoczyć wszystkich i zachęcić do walki o – jakby nie było – wspólną sprawę?
Trzeba się również przygotować na niespodziewane spotkania i takież same pożegnania (tak, wiem nikt ich nie lubi). Sprawia to, że opisywana historia staje się jeszcze bardziej naturalna i przez to ciekawsza. Wiadomym jest przecież, że gdyby przez cały czas było różowo czy wręcz kolorowo, to bardzo szybko nadeszłaby nuda, a tak, nigdy nie wiadomo, co spotka czytającego na kolejnej stronie.
Jedyną trudność (przynajmniej ja bardzo na to narzekam) może sprawić mnogość kocich imion czy przydomków. Gdyby nie dokładny opis każdego Klanu znajdujący się na początku powieści, musiałabym chyba zapisywać, kto jest, kim i dla kogo, bo czasem naprawdę powstawał niezły kocioł, a spis ratował mnie przed zwątpieniem w moją pamięć.
Całość wieńczy moja ulubiona, wytłaczana, kocia okładka. Wierzcie mi, seria prezentuje się na półce wprost fantastycznie (tak, przyznaję bez bicia, jestem kotoholikiem).
Dziewczynka z atramentu i gwiazd
Każdy z nas nosi ze sobą mapę swojego życia . Mamy ją na skórze, w sposobie poruszania się, a nawet w tym, jak rośniemy i dojrzewamy.
Kiran Milwood Hargrave zabierana przez rodziców w wiele podróży po świecie, trafiła pewnego razu na La Gomerę, jedną z siedmiu Wysp Kanaryjskich. Tam podziwiając nie tylko piękne wulkaniczne krajobrazy, poznawała również mitologię Guanczów i zastanawiała się, jakby to było stać i patrzeć na te wszystkie dziwne wytwory natury, zastygłe jęzory lawy, martwe lasy i nie mieć świadomości, skąd, ani dlaczego powstały.
Tak narodził się świat Isabelli, córki kartografa z wyspy Moya. Dom Riosse niesie ze sobą gorzko-słodki posmak. Każdy odnajdzie w nim odrobinę własnego świata. Rodzina bowiem doznała strat, nie ma w nim już Ma i Gabo, mamy i brata Isy, ale jest pasja tworzenia map, zapach papieru i atramentu, wspólne marzenia ojca i córki o podróżach i jest, co najważniejsze, miłość i troska o drugą osobę. W Gromerze bowiem panuje dyktat Gubernatora, który jak za czasów kolonialnych, twardo i bez skrupułów wyzyskuje miejscową ludność, a w takich warunkach, ciężko nie poddać się smutkowi i zniechęceniu. Isabella pomimo radość odnajduje w spędzaniu czasu z przyjaciółmi - rosłym Pablem, zadziorną kura Panią La i koleżanką z klasy, Lupe, córką nielubianego Gubernatora. Dni toczyłyby się dla wszystkich jednakowo, gdyby nie dziwne znaki, które, jak mawia Masha, matka Pabla, zwiastują katastrofę; zwierzęta uciekają z wyspy i się topią, a jedna z uczennic wioskowej szkoły, ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Minorowe nastroje urastają do buntu przeciwko Gubernatorowi, gdy ten lekceważy śmierć dziewczynki i próbuje uciec z wyspy. Przyjaźń Isabelli i Lupe zostanie wystawiona na próbę, tym trudniejszą, że w ich życie i życie całej społeczności wmiesza się mityczny demon Yota.
Motyw kartografii w powieści, pani Hargrave zaczerpnęła z własnego dzieciństwa, gdy wodziła palcem po mapach wielkiego atlasu i wymyślała zabawy w miejscach, gdzie się akurat zatrzymał jej wzrok. Ta więź między dzieckiem a rodzicami, która nawiązuje się, gdy łączy ich wspólna pasja, przebija przez całą książkę. Jednak to przyjaźń jest motywem przewodnim. To ona bowiem pcha Lupe do karkołomnej wyprawy w głąb wyspy, by udowodnić Isabelli, że nie jest tak samo zepsuta, jak jej ojciec, i to ona pcha Isabellę na ratunek przyjaciółce. Ich wspólne zmagania z przeciwnościami, które na ich drodze będzie stawiał demon Yote, pozwolą odrodzić się całej wyspie Moya na nowo.
Należy zwrócić uwagę, że „Dziewczynka z atramentu i gwiazd” to powieściowy debiut Kiran Milwood Hargrave. Jak na osobę tak młodą i niedoświadczoną pisarsko, umiała wyjątkowo plastycznie zaprezentować swój świat. Na tyle mocno odrysowała La Gomerę w Moyi, że czytając powieść czułam fale ocenu i przesypujący się czarny piasek między palcami. Ta obrazowość urzekła mnie od pierwszych stron książki. Przywołała wspomnienia z własnych podróży. Miłe było również odkrywanie krok po kroku, że Yota to Guayota, o którym i jego Tibicenach, szukałam tak niedawno informacji, czytając „Zamęt nocy” Patricii Briggs.
Jednak nie wszystko jeszcze jest dopracowane. Przez całą powieść drażniły mnie dialogi, które były trochę toporne i sztywne, proste i nie tchnęła z nich lekkość. Zdecydowanie nad nimi autorka musi popracować. Druga część fabularna, ta związana w szczególności z wędrówkami Isabelli i Lupe po czeluściach Moyi, przytłoczone są przez nadmierną ilość wydarzeń dziejących się na raz. To nierówne tempo, wywołuję trochę chaosu.
„Dziewczynka z atramentu i gwizd” to powieść o przyjaźni i odpowiedzialności, ale przede wszystkim o tym, by być dla siebie nawzajem inspiracją. Arinta, legendarna bohaterka, prowadziła Isabellę odważnie przez życie, dawała jej odwagę, natomiast Isabella dała Lupe powód, by ta udowodniła, że jest szlachetną i dobrą dziewczynką. Czasem ktoś musi wyjść ze swego kokonu konformizmu, inaczej całe społeczności mogą legnąć w gruzach.
Wojownicze Żółwie Ninja – Bodycount - zapowiedź
Zainspirowani magazynem „Heavy Metal” i filmami Johna Woo, Kevin Eastman i Simon Bisley prezentują mroczniejszą wersję Wojowniczych Żółwi Ninja. Spodziewajcie się krwawej jatki, mistrzowskich rysunków i nieustającego terkotu absurdalnie wielkich karabinów maszynowych. W użyciu będą też noże, miecze, granaty ręczne, nabijane gwoździami pałki i kij hokejowy. Kałabanga!
Marvel. Superbohaterki. 65 kobiet, które zmieniły losy wszechświata - zapowiedź
NADCHODZI CZAS SUPERBOHATEREK!
65 kobiet, które zmieniły losy wszechświata
Dzielne dziewczyny, kosmiczne babki, nieustraszone damy, brawurowe bohaterki. W lutym br. wydawnictwo Egmont przygotowało wielką gratkę dla wszystkich fanów Uniwersum Marvela, ale i każdej kobiety, która codziennie pokazuje swoje superbohaterstwo. Do księgarń trafiła bardzo kobieca książka - Marvel. Superbohaterki, przedstawiająca uniwersum osobowości, moce i legendarne historie niezliczonych superbohaterek od lat inspirujących całe pokolenia czytelników.
Nowości od Lacerta
Premiera Patchwork Doodle coraz bliżej - już w marcu.
Nowość z serii kołderkowej tym razem w odsłonie bardzo popularnej ostatnio mechaniki roll & write - wykreślanki.
Tą edycją Patchworka będziecie mogli się cieszyć w większym gronie niż standardowo (tylko we dwoje) - ograniczać Was będzie jedynie ilość ołówków (lub kredek!) i miejsca przy stole!
Zły Król
Dobijamy do brzegu. Wyskakuję, czuję lodowatą wodę na łydkachi czarne skały podstopami. Chwilę potem łódź się rozpada, przestaje ją bowiem spajać czar rzucony przez Karakana. Smok leci na północ, żeby się rozejrzeć za następnymi robotnikami.
Ja i Karakan kładziemy każdego ze śmiertelnych do łóżka, czasem obok śpiącej kobiety; wówczas pilnujemy się, żeby jej nie obudzić brzękiem rozsypanego złota. Czuję się jak czarodziejka z bajki, gdy tak się zakradam do czyjegoś domu; mogłabym spić z mleka śmietankę lub zaplątać dziecku kołtun we włosach.
Sięgając po „Złego króla” Holly Black nie spodziewałam się zbyt wiele. Oczekiwałam lekkiej historii miłosnej zabarwionej elementami fantastyki i jako taką fabułą – jak to zwykle bywa w książkach młodzieżowych. To co dostałam przeszło jednak moje najśmielsze oczekiwania. Holly Black kreuje bowiem świat jakiego nigdy wcześniej nie widziałam, gdzie elfy nie są przedstawione jako magiczne, dobre i piękne stworzenia. Elfy w świecie Holly może i są piękne, ale są równie albo nawet i bardziej okrutne. Zabawiają się śmiertelnikami, a nawet samymi sobą. Ponadto sama fabuła jest zupełnie inna od tych, które zwykle można spotkać w tego typu powieściach – pełna intryg, walk i wartkiej akcji. Nic co przypominałoby ckliwe wzdychania głównej bohaterki to jakiegokolwiek innego bohatera tej książki. Nic co mogłoby nudzić. Ale może zacznę od początku.
Jude jest śmiertelniczką wychowaną w krainie elfów przez swojego ojczyma – Głównodowodzącego Wojsk Elysium – Madoka. Przez całe swoje dzieciństwo była poniżana, traktowana bez szacunku i z okrucieństwem ze strony elfów ze względu na swoje ludzkie pochodzenie. Dlatego teraz kiedy stała się seneszelem nowego króla Cardana musi bardzo się bardzo pilnować, żeby władza nie uderzyła jej do głowy. Zwłaszcza, że obecne stanowisko to tylko przykrywka dla jej prawdziwej funkcji – to ona przez rok i jeden dzień zarządza królestwem. Dziewczyna jest zawzięta, pewna tego, co robi i dąży do celu – ostatecznie w końcu kiedyś w przyszłości będzie chciała posadzić na tronie swojego młodszego brata Dęba. Co podoba mi się w Jude? To, że nie jest niezniszczalna. Holly Black wykreowała główną bohaterkę bez żadnych supermocy, które zawsze wyciągną ją z problemów. Nie ma magii, którą posiadają elfy, jest od nich słabsza pod względem niektórych cech fizycznych (np. nie widzi w ciemności). Za to Holly dała jej spryt, charyzmę, upartość i najważniejsze – umiejętność kłamania, które dostatecznie niwelują jej inne braki.
Kolejny plus „Złego króla” to kreacja elfów. Nie są przedstawione jako lukierkowe, magiczne stworzenia, które są majestatycznie piękne i emanujące spokojem. Oj nie. Elfy w tej powieści są okrutne. Potrafią manipulować tylko po to, żeby kogoś skrzywdzić i zwykle nie po to, by osiągnąć przy tym jakiś cel, lecz dla samej krzywdy. Miła odmiana po tak wielu innych pozycjach książkowych, gdzie elfy są po prostu… nudne. Choć niestety sam elfi król nie przypadł mi do gustu. Cardan być może nie chciał zostać królem, być może nie chciał panować. Ale poszedł na ten układ więc od czasu do czasu powinien zachowywać się jak władca, a nie rozkapryszony pięciolatek. Jego charakter jest mocno irytujący, a zagrania wręcz nielogiczne.
Ostatnim, chyba największym dla mnie plusem, o którym nie mogę za wiele powiedzieć jest zakończenie. Było dla mnie tak wielkim zaskoczeniem, że przez chwilę siedziałam w fotelu z jednym wielkim „WTF?!” wypisanym na twarzy. I wprost nie mogę się doczekać kolejnej części, żeby przekonać się jak Jude poradzi sobie z tą sytuacją.
Czy widzę jakieś minusy tej powieści? A i owszem. Była zdecydowanie za krótka. Lekkie pióro Holly Black sprawia, że książkę czyta się naprawdę bardzo szybko i przyjemnie. Nawet nie wiedziałam, kiedy minęło mi te 392 strony. Dlatego z czystym sumieniem mogę tę książkę polecić absolutnie wszystkim. Bez względu na wiek, czy zainteresowania. Bo powinna się spodobać każdemu.