sierpień 16, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: SPI

niedziela, 21 czerwiec 2015 16:24

Ścieżka ocalenia

„Ścieżka ocalenia" to wieńczący trylogię „Antilia" tom, w którym poznamy dalsze losy Niny i jej poddanych. Ewa Seno zabiera swoich czytelników do pełnego magii i niebezpieczeństw świata, który rządzi się swoimi własnymi prawami. Tam czeka na nich niezapomniana przygoda.

Ujarzmione przez królewnę Antilię zło chce powrócić ze swojego wymiaru, naznaczając jej syna. To dzięki niemu ma przejąć panowanie nad światem. Nina po własnej, wewnętrznej walce, nie zamierza na to pozwolić. Zrobi wszystko by ocalić niewinne dziecko - nawet jeżeli to syn złego władcy viperów. I tym razem drużyna, w nieco innym już składzie, będzie wspierała swoją królewnę na każdym kroku. Zrobią wszystko by ją ochronić - nawet za cenę własnego życia.

Powieść cechują wartka akcja, rozbudowana, fantastyczna fabuła oraz zakończenie w zdecydowany sposób zamykające całą trylogię. Tu właściwie nie można by było dopowiedzieć niczego więcej i to naprawdę mi się spodobało. Trzeci tom nie jest już tak wydumany jak drugi, a nieodzownym niebezpieczeństwom wciąż towarzyszy dobry humor bohaterów. Ich przekomarzanie się zostało opisane w bardzo zabawnym, malowniczym stylu, dzięki czemu książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością.

Nina, z nierozsądnej nastolatki, która zbyt wiele wzięła na siebie, stała się dojrzałą kobietą i jeszcze raz przewartościowała swoje priorytety. Dzięki temu przestała być irytująca i na powrót można zacząć darzyć ją sympatią. Myślę, że taki obrót sprawy, był bardzo dobrym posunięciem ze strony Autorki.

Sama, fantastyczna fabuła i cała otoczka dla wydarzeń niestety w dalszym ciągu pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście nie brakuje jej barw i wielu, intrygujących pomysłów, całość jednak wydaje mi się odrobinę zbyt naciągana, a rozwiązania do królewny Antilii przychodzą po prostu same. Myślę, że wolę powieści w których jednak pomysły wychodzą od bohaterów i to od ich własnych osądów oraz decyzji zależą losy powodzenia danej misji. W wypadku Niny wygląda to nieco inaczej - dziewczyna robi to co uważa za słuszne, ale fabuła raczej nie pozostawia jej zbyt wielkiej wolności wyboru.

Zarówno „Ścieżki ocalenia" jak i pozostałe dwa tomy trylogii czyta się rewelacyjnie szybko. Sposób pisania Ewy Seno jest wciągający i wręcz w magiczny sposób działa na wyobraźnię. Myślę, że seria powinna przypaść do gustu wszystkim miłośnikom młodzieżowej fantastyki. Wartka akcja, intrygujący bohaterowie, dobry humor i barwne wydarzenia - w trylogii „Antilia" niczego nie zabraknie.

Dział: Książki
sobota, 20 czerwiec 2015 12:13

Housebound

Nie lubię filmów z gatunku miksu horroru z komedią. Seria „Straszny film"? Chciałabym, żeby spłonęła (przesadzam ledwie odrobinkę). I nie wynika to ani z miłości do horroru, ani z uwielbienia komedii, ani z pokręconej wizji konieczności zachowania czystości gatunków filmów. Po prostu, nie lubię i już. Odczuwam na takich seansach dreszcze zniesmaczenia i ogólną potrzebę ukrycia się. Okazuje się jednak, że można zrobić komedię-horror, którym nawet ja będę się zachwycała. To cudo nazywa się „Housebound".

Kylie Bucknell (Morgana O'Reilly) jest typową buntowniczką z niemałą kartoteką wyskoków. Najnowsze wykroczenie przynosi jej sądową decyzję o domowym areszcie. Dziewczyna zmuszona jest zamieszkać z matką (Rima Te Wiata). Sęk w tym, że starym dom rodzicielki skrywa w sobie wiele sekretów. Życia w nim nie ułatwia także fakt, że jego właścicielka... wierzy w duchy. Co więcej, gdy tylko Kylie wprowadza się do starego pokoju, tajemnicze siły zaczynają się uaktywniać. W końcu, z pomocą miejscowego policjanta (Glen-Paul Waru), dziewczyna decyduje się rozwikłać sprawę. Tego, co odkryje naprawdę nikt nie mógł się spodziewać...

Pierwsze minuty filmu balansują gdzieś na krawędzi komedii i typowego wstępu do mrocznej opowieści. Z jednej strony widz otrzymuje pełen pakiet tajemniczych odgłosów, szurania, trzeszczenia i wykrzywionych przerażeniem twarzy, a z drugiej strony inne bodźce zapewnia mu główna bohaterka obrazu, Kylie, która swoim specyficznym podejściem do świata chwieje horrorową otoczką w posadach. Nie zmienia to jednak faktu, że w „Housebound" są momenty, w których chłodne dreszcze wspinają się po karku. To perfekcyjny mariaż w teorii sprzecznych gatunków, absolutnie odmienny od produkcji takich, jak „Straszny film", gwarantujący strach oraz jego kompensację przy pomocy śmiechu.

Warstwa fabularna początkowo przywodzi na myśl setki innych obrazów. Oto kolejny stary dom, kolejne mroczne historie z jego przeszłości, pogromca duchów (chociaż zgoła odmienny od nawiedzonych jasnowidzek) i sama zjawa. Z tym, że zjawa zupełnie niepodobna do tych, do których przyzwyczaili nas twórcy horrorów. Chcecie wiedzieć, o co chodzi? Musicie obejrzeć film, ja tego sekretu nie zdradzę. Zwłaszcza, że to główny element, który zadecydował o takiej wysokiej ocenie produkcji.

Zdecydowanie do wysokiej jakości obrazu przyczynia się doskonale dobrana obsada aktorska. I mam tutaj na myśli wyłącznie Morgany O'Reilly, ale równie jej filmową matkę, Rimę Te Wiata. Obie są niezwykle charakterystyczne i charyzmatyczne. Plastyczna twarz starszej z członkiń obsady potrafi wywołać salwę śmiechu niezależnie od sytuacji i wypowiedzi. A gadatliwość jej postaci, która przywołuje w pamięci obraz matki panien Bennet w „Dumie i uprzedzeniu", wydaje się w dziwaczny sposób naturalna, a nie – przesadzona, chociaż w codziennym świecie spotkałam może jeden taki słowny karabin.

W warstwie technicznej nic nie zgrzyta. Kadry są ciemne, chwilami przekrzywione i zaburzające percepcję. Muzyka na przemian bawi i krew mrozi w żyłach. Kilka zabiegów dźwiękowych, przeplatających sferę diegetyczną i niediegetyczną, wypadło naprawdę nieźle, podnosząc ogólną ocenę odbioru filmu o jedno oczko.

„Housebound" najlepiej oglądać w gronie znajomych. To idealny film na rozpoczęcie horrorowej nocy z ogromem niezdrowych przekąsek i butelką wina. Szeroki rejestr emocji i ich wspólne przeżywanie – gwarantowane. Jeżeli jednak spodziewacie się po opisywanym filmie krzyków przerażenia – możecie srogo się zawieść. Bo chociaż plakat sugeruje mroczną historię, ta ma w sobie sporą dawkę kompensacyjnej rozrywki. Dajcie się pozytywnie zaskoczyć.

Dział: Filmy
czwartek, 18 czerwiec 2015 15:53

Wiedźmin: Kompendium wiedzy o świecie gier

Jak ludzie zapanowali nad krainą zamieszkaną przez fantastyczne istoty? Jak Wiedźmini stali się łowcami potworów? Co ich łączy z czarodziejami i, przede wszystkim, jak zaczęła się przygoda Jaskiera i Geralta? O tym wszystkim przeczytacie w książce Wiedźmin: Kompendium wiedzy o świecie gier.

19 maja 2015 roku została wydana długo wyczekiwana gra – Wiedźmin 3: Dziki Gon. Wraz z premierą tej produkcji miała miejsce premiera książki wydawnictwa Agora, dzięki której możemy się dowiedzieć wielu ciekawych faktów na temat świata gier z uniwersum stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego.

Ciężko mi tę produkcję zaklasyfikować jako książkę, gdyż brak w niej fabuły. Całość jest przedstawiona w formie dziennika, który prowadzi nie kto inny, jak przyjaciel Geralta – Jaskier. Nie oznacza to jednak, że cały utwór będzie z perspektywy barda.

Każdy, kto zna z książek, gier lub filmów postać Jaskiera, ten wie, że jest to osoba dość skrupulatnie spisująca wszystkie przeżycia, a dodatkowo bujnie upiększając wszystkie historie. Teraz w nasze ręce trafia jego dziennik, a z niego dowiemy się wielu ciekawych faktów z wiedźmińskiego świata. Jednocześnie nie musimy się obawiać – książka nie zawiera spoilerów do żadnej z trzech części gier.

W zaprezentowanym kompendium wiedzę przekazują nam najznakomitsi mistrzowie w swoim fachu. O historii świata opowiada nam Villentretenmerth – złoty smok, który dzięki długowieczności miał okazję obserwować wszystkie zmiany od samego początku. W drugim rozdziale o wiedźminach historię opowie nam jeden z największych wojaków i nauczyciel Geralta – Vesemir. O magii dowiemy się dzięki opowiadaniom, które usłyszał Jaskier od miłości Geralta – Yennefer. Nikt nie zaprzeczy, że na potworach nikt nie zna się lepiej niż Biały Wilk, więc kto inny mógłby opowiadać w rozdziale o stworach, jeśli nie sam Geralt? No i na sam koniec – historia największego Wiedźmina w historii świata. O Rzeźniku z Blaviken nie mógł napisać nikt inny, jak jego największy przyjaciel, czyli Jaskier.

Cały dziennik jest prowadzony w narracji pierwszoosobowej, a zawarte w niej apostrofy do czytelnika pozwalają wczuć się w klimat. Konstrukcja zdań sprawia, że można przy tej książce odlecieć i poczuć się, jakby siedziało się przy kominku, a Jaskier opowiadał wszystko nad naszym uchem.

W książce zawarty jest ogrom ilustracji. Nie spodziewałem się aż takiej ilości. Wykonanie obrazów powala oglądających na. Szkice i arty są dopracowane w najmniejszych detalach, a całość prezentuje się świetnie w twardej oprawie i na mocnym papierze. Ponad 180 stron, które czyta się lekko i przyjemnie to obowiązkowa pozycja dla każdego fana Wiedźmina.

Wiedźmin: Kompendium wiedzy o świecie gier to idealna książka, która wytłumaczy nam niejasności, pomoże zrozumieć zachowania ludzi i nieludzi, a podziwianie ilustracji to gratka dla największych fanów. Wręcz chciałoby się je wyciągnąć z książki i obwiesić nimi pokój. Zachęcam wszystkich fanów (i nie tylko) do zakupy tej pozycji, gdyż jej zawartość z pewnością Was nie zawiedzie!

Dział: Książki
czwartek, 18 czerwiec 2015 14:56

Wrocław 2033

Wielkimi krokami zbliża się premiera nowej książki z Uniwersum Metro 2033! 26 sierpnia do księgarń trafi „Otchłań" Roberta J. Szmidta, druga po „Dzielnicy obiecanej" Pawła Majki książka w serii Uniwersum Metro 2033 w polskich realiach.

Wrocław 20 lat po wojnie nuklearnej. Z niemal siedmiuset tysięcy wrocławian przetrwała ledwie garstka w ciągnących się pod miastem kanałach. Tworzą oni niewielkie zamknięte społeczności, zwane enklawami. Mimo upływu lat, powierzchnia wciąż nie nadaje się do ponownego zasiedlenia. Promieniowanie jest tam wciąż zbyt silne, a co gorsza, zmutowane rośliny i zwierzęta stworzyły w ruinach nowy, wyjątkowo nieprzyjazny człowiekowi ekosystem.

Dział: Książki

Cesarz rozkazuje zbudować MUR

Niezwykłą decyzją cesarza Hadriana Brytania zostaje podzielona na dwie części. Przez całą szerokość wyspy, od Morza Północnego do Irlandzkiego, ciągnie się tzw. Mur Hadriana. Długość 117 km, wysokość około 4,5 metra, szerokość 3 metry. Co 1,5 kilometra fort, co 500 metrów wieża strażnicza. Budowa trwała kilka lat (121-129 n.e.), zużyto 18 milionów specjalnie ciosanych kamieni. Spektakularne budownicze przedsięwzięcie miało m.in. pomóc w obronie północnej granicy Cesarstwa Rzymskiego. Mur był realną przeszkodą, a także demonstracją siły wobec rdzennych mieszkańców wyspy.

Dział: Bez prądu
niedziela, 14 czerwiec 2015 15:04

Ciemność płonie

Miałam kiedyś okazję uczestniczyć w warsztatach pisarskich, które prowadził Jakub Ćwiek. Przez całe zajęcia zastanawiałam się, dlaczego autor, który w podobnie logiczny sposób opowiada o pisaniu – jakby zgłębił tajemną wiedzę w tym zakresie – pisze równie przeciętne książki. Bo nie oszukujmy się, chociaż „Kłamcę" czy „Dreszcza" albo „Chłopców" czyta się z ukontentowaniem, to rzecz nie wspina się na literackie wyżyny (jakkolwiek taką potencjalną możliwość widać). Zanim sięgnęłam po „Ciemność płonie", słyszałam na jej temat kilka zachęcających opinii-komentarzy, w tym dwa, które naprawdę zaostrzyły mój na powieść apetyt. Po pierwsze – to zdaniem czytelników najlepsza powieść Ćwieka. Po drugie – zupełnie odmienna od późniejszych, ponieważ „się nie sprzedała, a z czegoś trzeba żyć" i autor postawił na... na to, co postawił. Prawda tego pierwszego to rzecz relatywna. Jeżeli zaś chodzi o drugie, to nie potrafię ani potwierdzić, ani obalić tej plotki. Strzelam jednak, że to bzdura, bo chociaż „Ciemność płonie" odróżnia się od wymienionych wcześniej tytułów autora, to wciąż wyraźnie widać w niej jego styl.

Okładka nowego wydania „Ciemność płonie" z SQN mi osobiście bardziej przypadła do gustu, niż ta proponowana przez Fabrykę Słów, jakkolwiek to pierwotny wydawca wykazał się większą kreatywnością. Czarną obwolutę rozdziera krzykliwy czerwony napis z tytułem i jednozdaniową reklamą zawartości. Nietypowe, dynamiczne i nieco niewyraźne zdjęcie nad literami intryguje i, co najważniejsze, idealnie kompiluje się z zawartością powieści.

A co znajdziemy w środku? Historię niemal z życia wziętą. Oto katowicki dworzec, o którym mówi się jak o ostatnim przystanku bezdomnych z całego kraju. Gdy tu przychodzisz, to jedynie po to, żeby umrzeć. Prawda jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Katowicki dworzec w opowieści Ćwieka nie jest umieralnią, a ostatnią deską ratunku przed Ciemnością. To jedyne miejsce, gdzie Wybrani mogą się ukryć, by nie pochwyciły ich płonące macki wroga. Skazani na spanie na kartonie, pełne pogardy spojrzenia i wieczny strach, pozbawieni monety ludzie, żyją na dworcu. Wkrótce dołącza do nich studentka kulturoznawstwa, Natalia, która nieopatrznie oddała jednemu z Wybrańców swoją monetę i dowiedziała się, że Ciemność płonie.

Pomysł jest świetny. Chapeau bas, jestem pod wrażeniem, uścisnęłabym autorowi rękę i poklepała po plecach za ujawnienie światu tego fascynującego konceptu. Osobiście nigdy już nie spojrzę na bezdomnych w ten sam sposób, szczególnie na tych, egzystujących na dworcach. A więc ustaliliśmy – pomysł okazał się kapitalny. Niestety, gorzej z wykonaniem.

Nie o to chodzi nawet, że wykonanie jest kiepskie, ale że ma ogromny potencjał, by być dużo lepszym. Historia miała szansę stać się mroczną i demonicznie hipnotyzującą, jak najlepsze powieści Kinga; mogła jeżyć włoski na karku i zmuszać do szczękania zębami ze strachu; zawierała w sobie predyspozycje, by zaczęli wzbogacać się terapeuci całego świata. Tymczasem Ćwiek postawił na sporą dawkę obyczajówki, dużo gadania i naprawdę garstkę faktycznego mroku. Skwierczące ciała, rozpadające się światy, śnieg z łuszczącego się krajobrazu? Boskie! Tylko, dlaczego tak mało?

W językowym aspekcie „Ciemność płonie" brakuje tej plastyczności, o którą aż proszą się przywoływane przez autora obrazy. Nie chodzi o nagromadzenie wyszukanych metafor i odkrywanie piekielnej strony Orzeszkowej. W którymś jednak momencie, i to nieszczególnie odległym, Ćwiek zaczyna powtarzać identyczne zwroty podczas opisywania kolejnych konfrontacji z Ciemnością. W takich chwilach miałam ochotę odszukać autora i żałosnym głosem zapytać: ale dlaczego? No, dlaczego?

W tej sferze Jakub Ćwiek sporo stracił w moich notowaniach, ale odbił na kreacji bohaterów. Nie są to może wybitnie skomplikowane psychologicznie postacie, gotowe wyjść z kart powieści, jeżeli tylko ładnie się poprosi, ale wyraźnie się od siebie odróżniają. Odmienność perypetii, które popchnęły ich na dworzec to coś, na co czekałam. Widać tutaj wyraźnie, że opłaciły się dni spędzone przez autora na katowickim dworcu.

„Opowieści dworcowe", swoisty bonus dołączony do „Ciemność płonie", nie przypadły mi niestety do gustu. Niepotrzebnie wulgarne, mało przekonujące i budujące wrażenie, że autor nie wyciągnął żadnych wniosków ze swoich doświadczeń. Całość wydaje się potraktowana pobieżnie i bez zaangażowania. Zupełnie inny obraz bezdomnych wyłania się z fikcyjnej powieści i doświadczeń autora. W przypadku pierwszego, między wierszami, znaleźć można naukę, że nie każdy bezdomny to menel, a z tego drugiego wyłania się wrażenie, że bezdomny to tylko anonimowy krętacz, oszust i fałszerz. W dodatku nierzadko zapominający o higienie z wyboru.

Nie wiem, ile prawdy jest w plotce, że Jakub Ćwiek zdecydował się pisać lekkie, ironiczne historyjki z wykorzystaniem popkulturowych wtrętów z powodów finansowych. Wierzę jednak, że gdyby postawił na mrok zamiast śmiech, mielibyśmy na polskim gruncie naprawdę niezwykłego pisarza horrorów. Kto wie, może nawet okrzyknięto by Ćwieka polskim Kingiem? „Ciemność płonie" to zdecydowanie koncepcyjnie najciekawsza z powieści autora. Mam nadzieję, że nie ostatnia o podobnym sznycie.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 11:34

Stacja: Nowy Świat

Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".

Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".

Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".

Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.

Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.

Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.

„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.

Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.

Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.

Dział: Książki
poniedziałek, 08 czerwiec 2015 16:16

Zapowiedź: Beta. Nowe pokolenie

Co prawda jeszcze bez dokładnej daty oraz polskiej okładki, ale już wiadomo, że w październiku tego roku wydawnictwo Czarna Owca wyda drugi tom serii Annex autorstwa Rachel Cohn.

Dział: Książki
niedziela, 07 czerwiec 2015 13:21

Przeklęci

Zwykłam myśleć i mówić, że urodziłam się w niewłaściwych czasach. Za przeznaczenie swoich narodzin uważam raczej okres romantyzmu, czas powieści gotyckich i – z perspektywy czasu – żałośnie ckliwych i na poły tylko mrocznych historii oraz bardziej śmiesznych, niż wyrafinowanych dandysów. Kiedy więc trafiłam na nowy tytuł Joyce Carol Oates – „Przeklęci" – reklamowany jako „znakomita powieść gotycka", nie mogłam się oprzeć. Bo czyż istnieje lepsza rekomendacja dla spragnionego fana wymarłego gatunku literackiego, niż nowa-stara formalnie historia o intrygującym tytule, spisana przez autorkę, którą od lat już postrzega się jako jedną z czołowych kandydatek do Nagrody Nobla?

Okładka powieści nie zapowiada nawet w najmniejszym stopniu mroku kryjącego się na jej kartach. Oto kobieta ukazana od wysokości nosa do bioder, ubrana w zwiewną błękitną suknię z kwiecistym ornamentem w miejscu paska i widocznymi szwami kreacji, stojąca na tle szarej ściany – być może grobowca. Skręcone pasmo ciemnych włosów opada na zarumieniony policzek. Zdjęcie przenikają jeszcze cienie grafiki ogołoconych z liści drzew. Te drzewa-pędy zaczynają dopiero budzić niepokój. Ale to tylko kropla z emocji, które znaleźć można w samej książce.

Początek XX wieku, Princeton w stanie New Jersey, miejsce, w którym swoją siedzibę ma jeden z najbardziej renomowanych uniwersytetów świata; ale również dom wielu dystyngowanych osobistości. Czy jednak zupełnie gładkich i bez skazy? Kolejkę dramatycznych wydarzeń rozpoczynają mroczne sny, w których szacownych obywateli Princeton nawiedzają zmarli, upiory i strzygi. Lecz nie to stanowi kwintesencję Klątwy, o której to społeczność boi się wypowiadać na głos. Wkrótce w mieście pojawiają się tajemnicze postacie, co do których większość zgadza się, że posiadają nieprzeciętny urok i wyszukane maniery – tylko dlaczego każdy kto spogląda na szacownego jegomościa widzi go inaczej? – a na elitę princetońskich rodzin spada ciężar demonicznego przekleństwa. Gdy piękna Annabel Slade zostaje uprowadzona sprzed ołtarza, a w graniczących z miasteczkiem lasach budzi się podziemny świat, nikt już nie ma wątpliwości, że niewysłowione zbierać będzie okrutne żniwa. Nikt jednak nie wiem, jak bardzo okrutne...

Poza faktem, że powieść reklamowana jest jako historia gotycka, zawiera również na obwolucie rekomendację Stephena Kinga, który wypowiada się o niej, używając tak mocnych słów, jak: „intensywna", „wyzywająca", „przewrotnie zabawna" czy „hipnotyzująca". Nikt ani nic nie jest jednak w stanie przygotować czytelnika na to, co znajdzie po rozwarciu sztywnej okładki. Bo chociaż „Przeklęci" należą zdecydowanie do powieści czerpiących z nurtu gotyckiego, to są również misterną konstrukcją w ogólnym ujęciu literatury.

Kompozycyjnie należałoby uznać tę historię za multiszkatułkową. Z jednej bowiem strony Oates tworzy postać historyka, który jest autorem „Przeklętych" jako dzieła pretendującego do miana historycznego i autentycznego zbioru, a z drugiej zaś strony tenże badacz nie tylko rekonstruuje wydarzenia, ale i uzupełnia je o zapiski bohaterów. Akcje prowadzone są z perspektywy to jednego, to drugiego bohatera, z których każdy ma odrębne spojrzenie na fabułę – akcentując bądź wątpiąc w wątek fantastyczny – oraz wskazuje na kolejne formy zapisków: listy, dzienniki, notki. Postać historyka wraca w formie raczej krótkich, wtrąconych rozdziałów i komentuje wiarygodność bądź potencjalność wydarzeń.

Formę powieści gotyckiej uznałabym raczej za sztafaż dla opowieści, która tylko pozornie traktuje o zjawiskach nadprzyrodzonych. W rzeczywistości Oates wybrała na temat swojej powieści nie tyle demoniczne moce, co analizę społeczno-polityczno-kulturową XX-wiecznych Stanów Zjednoczonych. Przez tekst przewijają się wątki rozwoju nurtu socjalistycznego, równouprawnienia rasowego, wolności kobiet oraz potyczki z zakresu władzy, dotyczące zarówno rozgrywek na arenie zarządców uczelni wyższej jak i całego narodu amerykańskiego – jego kolejnych prezydentów i polityków.

Jakby tego było mało, co wprowadza dodatkowy zamęt w kwestii granicy pomiędzy realnością a fikcją, Oates przywołuje całą gamę znamienitych postaci historycznych. Na kartach „Przeklętych" pojawiają się między innymi Theodore Roosevelt, Grover Cleveland, Upton Sinclair czy Jack London – a to tylko garstka z przywoływanych nazwisk. Jedynie osoby zaznajomione z historią Stanów Zjednoczonych i jej postaciami będą w stanie rozgraniczyć, gdzie kończy się historia a zaczyna fikcja. Muszę przyznać, że ja miałam z tym sporo problemów i nie raz musiałam sięgać do różnorodnych encyklopedii.

Zresztą nie tylko fakty/wymysły wymagają naukowej kontroli. Bohaterowie „Przeklętych" odwołują się do zagadnień największych umysłów filozofii, prowadząc ze sobą dysputy bądź określając życiowe stanowiska. Niestety, jeżeli ktoś nie oddawał się nigdy lekturze podobnych tekstów bądź też nie studiował ich z przymusu obranego kierunku, może mieć problem ze zrozumieniem całości. Niektóre wydarzenia bowiem bazują na zgrzycie pomiędzy faktycznym przesłaniem a ich odbiorem przez postaci.

W warstwie technicznej książki znaleźć można znacznie więcej smaczków. Bardzo często do historii opowiadanych przez bohaterów włącza się historyk-narrator w formie przypisów. Dodatkowo autorka wyraźnie ingeruje w formę czcionki (skądinąd nieznośnie małej), to podkreślając to stosując kursywę w odniesieniu do wybranych fraz lub wyrazów. Nie potrafię niestety stwierdzić, jakie znaczenie – poza podkreśleniem ich istotności – próbowała przez to autorka uzyskać.

„Przeklęci" nie zawsze są, niestety, literaturą fascynującą. Z pewnością trzeba mieć do niej całe pokłady cierpliwości Bo chociaż nie można odmówić Carol najwyższej klasy umiejętności posługiwania się językiem czy stylizowania na literaturę gotycką; nietuzinkowych metafor (śnieg jako ornament powietrza pozostanie w mojej pamięci na zawsze) i porównań oraz ogólnej barwności tekstu, to całość potrafi nudzić i irytować (i to w nie w tych fragmentach, w których narrator przestrzega czytelnika przez nieciekawością swojego wywodu i daje przyzwolenie, by go pominąć – bez straty dla całości, jak zapewnia –, co sądzę jest wierutną bzdurą i krygowaniem się postaci). Zdaje się, że powieść skomponowana jest sinusoidalnie. Zaczyna się dość emocjonalnie przeciętnie, później zainteresowanie rośnie, a gdy osiągnie swój zenit znowu stopniowo spada, by za chwilę się podnieść i tak aż do zaskakującej puenty opowieści.

Z pewnością także pełną przyjemność z lektury będą czerpać jedynie ci, którzy z powieścią gotycką są zaznajomieni. „Przeklęci" odnoszą się do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, jednak nie są to nawiązania jawne i bezpośrednie, podane na tacy.

„Przeklęci" należą do kręgu literatury ambitnej, wymagającej całej gamy kompetencji z zakresu wiedzy historycznej, filozoficznej i literackiej. Zdecydowanie nie jest to też lektura na jedno posiedzenie, a miesięczne dawkowanie kolejnych treści. Jest to z pewnością dzieło wybitne, które w swej misternej konstrukcji należałoby porównać do najbardziej docenianej literatury klasycznej – i tak jak jej przedstawicieli, „Przeklętych" można jedynie pokochać bądź znienawidzić. Niemniej, chociaż nie jest to literatura lekka i łatwa w odbiorze, o to zarówno amatorzy dzieł o nacechowaniu historyczny, filozoficznym, społecznym, obyczajowym jak i noszących znamiona inteligentnego dowcipu ją docenią. Ja jestem pod wielkim wrażeniem i z niecierpliwością oczekuję ostatecznego przyznania Joyce Carol Oates momentu przyznania Nagrody Nobla. Bo, co do tego, że takie wydarzenie nastąpi nie mam żadnych wątpliwości.

Dział: Książki
niedziela, 07 czerwiec 2015 11:46

Królewski skrytobójca

Dawno nic nie ucieszyło mnie tak bardzo, jak informacja o wznowieniu przez wydawnictwo Mag świetnej trylogii Skrytobójca autorstwa Robin Hobb. Pierwszy tom pochłonął mnie bez reszty i pozwolił przypomnieć sobie wszystko to za co pokochałam cykl kilka lat temu. Lektura drugiego umocniła mnie w przekonaniu, że historia Bastarda to wciąż jedna z najlepszych opowieści w literaturze ostatnich lat. Przede mną ostatnie spotkanie z bohaterami Skrytobójcy, które wzbudza moją ekscytację bo zupełnie nie pamiętam jak cykl się kończy, ale zanim to nastąpi opowiem o tym co Was omija jeśli nie znacie Bastarda, Brusa oraz innych mieszkańców Koziej Twierdzy i nie tylko.


Bastard to syn księcia, co więcej następcy tronu. Jednak nasz bohater wywodzi się z nieprawego łoża tak więc nie należy oficjalnie do królewskiej rodziny. Rycerski, jego ojciec niespodziewanie umiera, zmieniając tym samym układ sił w kolejce do tronu. Bastard nie stanowi wprawdzie zagrożenia dla dwóch kolejnych synów króla, przynajmniej jeśli chodzi o możliwość przejęcia władzy. Jednak najmłodszy syn króla z pewnych względów nienawidzi Bastarda, na całe (nie)szczęście równie mocnym i negatywnym uczuciem obdarza swojego przyrodniego starszego brata Szczerego, który z kolei szanuje i docenia Bastarda. Nie chroni to jednak głównego bohatera. Tym bardziej, że para się on bardzo niebezpiecznym zajęciem – w całkowitej dyskrecji uczy się na królewskiego skrytobójcę. Oznacza to, że w imieniu swojego jedynego i ukochanego króla Roztropnego będzie zabijał. Jednak ze swojej ostatniej dyplomatycznej misji sam ledwie wrócił żywy. Władczemu marzy się... władza i jest gotów pozbyć się wszystkich, którzy stoją mu na drodze do osiągnięcia tego celu. Na dworze właśnie rozpoczęła się gra, w której każdy może stracić życie, a prawowity następca tronu Szczery wyrusza w niebezpieczną podróż, by odnaleźć legendarnych Najstarszych, którzy mogą być ostatnią nadzieją w walce z Zawyspiarzami. Bastard znajdzie się w bardzo trudnym położeniu...


Fabuła Królewskiego skrytobójcy, w odróżnieniu od części poprzedniej, nie skupia się już jedynie na odkrywaniu postaci głównego bohatera. Nadal jest on w centrum wydarzeń, ale autorka rozwinęła wiele wątków dotyczących innych postaci, wprowadziła też nowych, całkiem znaczących bohaterów. Związki między nimi się zacieśniają, nabierają rumieńców i stają się pełne różnorakich uczuć. Robin Hobb skupia się na niezwykle istotnych szczegółach dotyczących psychiki bohaterów. Plecie nici losu, doświadcza ich i zmienia, a wszystko to uwydatnia się w decyzjach, które podejmują. Niektórzy bohaterowie są całkowicie jednowymiarowi, innych ciężko rozgryźć ale wszyscy mają ogromny wpływ na rozwój historii. Ogrom treści zajmują opisy otoczenia. Jestem raczej zwolenniczką akcji, mniej cieszą mnie bujne opisy mające pomóc usytuować wydarzenia, czy postaci w przestrzeni. Jednak w przypadku tej jednej autorki zupełnie nie przeszkadza mi lekko zaburzona równowaga między nimi. Choć zapewne znajdą się tacy czytelnicy, którzy uznają, że przynajmniej 1/3 część tej powieści jest zbędna. Ja do nich nie należę.


Książka jest przeznaczona dla młodego czytelnika, który może z niej czerpać wiedzę na temat podstawowych wartości, a przy tym pozna bohatera, z którym łatwo będzie mu się utożsamić. Ale dojrzalszy czytelnik także znajdzie w Królewskim skrytobójcy to czego szuka. Powieść zawiera zgrabnie zawiązaną intrygę, mnogość emocji, odrobinę polityki a także pasję i namiętność. Przy czym całość nadal klasyfikuje się do klasycznej fantastyki – szczególnie przez bardzo rozwinięte wątki dotyczące władania Mocą oraz Rozumieniem. Dramatyczne zakończenie sprawia, że fabuła nabiera powagi i staje się bardziej mroczna. A przede wszystkim zachęca do sięgnięcia po ostatni tom cyklu. Każdy miłośnik gatunku powinien znać twórczość tej autorki.

Dział: Książki