Rezultaty wyszukiwania dla: SF
Śladami Emmy
Siedemnastoletnia Emma i jej o dwa lata młodsza siostra Cassandra znikają nagle bez śladu. Jedyne co po nich pozostaje to samochód na plaży i buty starszej z sióstr. Poszukiwania trwają długo, jednak nie doprowadzają do szczęśliwego zakończenia. Głośna historia zaginięcia sióstr Tanner wybrzmiewa echem przez długie miesiące i kiedy już wszyscy zdążyli się pogodzić z faktem, że losy sióstr pozostaną na zawsze niewyjaśnione, po trzech latach nieobecności, Cass staje u drzwi swojego domu, cała i zdrowa. Co w takim razie stało się z Emmą? Czy dowiemy się tego, podążając wraz z Wendy Walker „Śladami Emmy”?
Powrót Cassandry Tanner postawił wszystkich na nogi. Do akcji wkroczyli zaangażowani przed trzema laty psycholog sądowy dr Abigail Winter i jej przyjaciel, agent specjalny Leo Strauss, którzy starają się podążać śladami Emmy, wskazanymi przez jej młodszą siostrę. Cass opowiada o małej wyspie, na której dziewczyny były przetrzymywane przez Billa i Lucy przy współpracy z tajemniczym mężczyzną z łodzi. Opowieść Cass jest tak szczegółowa, że wręcz nierzeczywista. Duet Winter i Strauss zaczynają podejrzewać, że nie wszystkie elementy układanki do siebie pasują.
Historia podzielona jest na dwie, przeplatające się części – teraźniejszość, w której śledzimy działania dr. Abby, oraz część ukazana z perspektywy Cass, która zabiera nas w przeszłość. Fragmenty skupiające się na pani psycholog są spójne, pełne analiz, przybliżające czytelnikowi niektóre terminy psychologiczne, ale jest to przedstawione w przystępny sposób, ciekawie. Wypowiedzi Cassandry bardzo się różnią. Z jednej strony są nad wyraz dojrzałe, z drugiej na pierwszy rzut oka widać, że to wypowiedź nastolatki. Dziewczyna czasem wypowiada się nieporadnie, nie potrafi wyrazić tego, co chce przekazać. Obie części jednocześnie ze sobą wyraźnie kontrastują, ale i dobrze się zgrywają.
Podczas lektury wyłania się niepokojący obraz dość rozbudowanej rodziny. Prym wiedzie tu Judy Martin, matka zaginionych bohaterek. Już od samego początku autorka sugeruje, że coś jest z nią nie tak. Ponad miarę ceni wygląd zewnętrzny i pozycję społeczną, a na jej miłość trzeba sobie zapracować. Dość szybko dowiadujemy się, że cierpi na narcystyczne zaburzenia osobowości. Szczerze mówiąc, chyba pierwszy raz spotkałam się z takim przypadkiem opisanym w thrillerze i temat mnie zaciekawił, szczególnie że Walker przełamuje stereotypowe myślenie o tzn. narcyzach i opisuje, o co w tym wszystkim chodzi. Oprócz pani Martin jest jeszcze kilkoro ciekawych postaci, które tworzą destrukcyjne relacje w tym toksycznym domu. Czytelnik powoli wchodzi w lawinę skomplikowanych, dysfunkcyjnych związków międzyludzkich.
Czytelnicy lubiący wartką akcję niestety tutaj raczej się zawiodą, ponieważ właściwie nic spektakularnego się nie dzieje. Mimo to książka ma coś w sobie. Trzyma w niepewności do samego końca i serwuje niespodziewane zakończenie. Podczas czytania przerobiłam wiele emocji od smutku, przez współczucie, gniew, aż po niedowierzanie. Myślę, że najwięcej emocji wywołała u mnie postać matki, na której miłość trzeba było zasłużyć bezwarunkowym uwielbieniem.
„Śladami Emmy” to zdecydowanie nie jest lektura dla każdego. Jest to mocna historia, jednak jej moc nie polega na brutalności, tylko zagłębianiu się w ludzką psychikę, niekoniecznie piękną i dobrą. Wendy Walker zaoferowała thriller psychologiczny przed duże „P”.
Ten Count
Szósty tom mangi autorstwa Rihito Takarai jest satysfakcjonującym zwieńczeniem dość osobliwej historii cichego terapeuty i cierpiącego na skrajną odmianę mizofobii sekretarzu. Autorka stworzyła intrygującą opowieść, w której losy dwóch całkowicie od siebie różnych bohaterów łączą się w najbardziej niespodziewanym momencie.
Tomik ten może lekko zirytować fanów tej historii ze względu na spore zamieszanie. Autorka zapragnęła wstrząsnąć czytelnikiem, dlatego też skonfrontowała Shirotaniego z demonami jego przeszłości. Był to bardzo dobry krok ku nadaniu tej opowieści pikanterii i pazura, jednak dalsze zawirowania nie miały zbyt wielkiego sensu. Jakby Rihito Takarai nie do końca miała pomysł na zakończenie tego tomiku, lecz chciała wywołać w czytelniku jak największy dreszcz emocji. Wielu osobom może się to wydawać bardzo naciągane i robione lekko “na siłę”.
Jeżeli chodzi o kreskę, nadal jest ona bardzo staranna i estetyczna. Autorka stworzyła również kilka zdecydowanie bardziej dopracowanych pod względem cieniowania stron, które niebywale umilały lekturę.
Jako iż jest to manga typu yaoi, należy być przygotowanym na sporą dawkę scen erotycznych, przedstawionych w dość bezpośredni sposób. Oczywiście znaleźć tu można swego rodzaju cenzurę, która summa summarum zakrywa bardzo niewiele i od czasu do czasu czytelnika nachodzą refleksje na temat tego, czy taki sposób zatajania treści mogących wywołać u pewnej grupy ludzi oburzenie ma jakikolwiek sens.
Nieczęsto się zdarza, by w mangach tego typu autorka nakreśliła bohaterów tak skomplikowanych pod względem charakteru. Stworzyła ona naprawdę warte uwagi portrety psychologiczne - zarówno Shirotaniego, jak i Kurose. Widać, że wszystkie cechy obu postaci zostały starannie przemyślane, a cała konwencja niesłychanie przeanalizowana.
W “Ten Count” poruszony zostaje problem mizofobii, czyli skrajnego lęku przed różnego rodzaju zabrudzeniami, bakteriami i zanieczyszczeniami. Rihito Takarai znakomicie wykorzystała ten motyw, przy okazji lekko uświadamiając ludzi, że nie jest to w żadnym razie wymysł chorego, a często paniczny strach, którego konkretna osoba nie umie opanować, przy czym Shirotani jest dość niezwykłym przypadkiem, lecz aby poznać szczegóły, należy sięgnąć po pierwszy tom tej krótkiej mangi.
Otwarte zakończenie z jednej strony wywołuje u czytelnika satysfakcję, a z drugiej pozwala na kontynuowanie tej historii we własnej wyobraźni. Autorka nie wyklucza żadnego scenariusza, dzięki czemu opowieść tę można odbierać na wiele różnych sposobów.
Dziedzictwo. Hereditary
“Dziedzictwo” to jeden z tych horrorów, na który czekałam. I naprawdę było warto.
To opowieść o rodzinie, o której już na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że jest mocno dysfunkcyjna. Cztery osoby żyjące pod jednym dachem, ale tak naprawdę zupełnie osobno. I każde mierzące się ze swoimi problemami, wzajemnymi pretensjami, których źródła można dopatrywać się w chorobie psychicznej seniorki rodu. I właśnie sceną pogrzebu seniorki rodu historia się zaczyna. Dalej jest już tylko gorzej - pogłębiający się obłęd, śmierć kolejnych członków rodziny, z których każde następne umiera w bardziej brutalny sposób, by ostatecznie na arenie zdarzeń pozostała tylko ta postać, która może ocalić dziedzictwo. Demoniczne dziedzictwo.
Film jest ciężki. Mroczny. Przerażający nie tyle krwią, chociaż i tej jest nie mało, co atmosferą. Muzyka, kreacje aktorskie, przeskakiwanie ze sceny na scenę... to z jednej strony męczy, z drugiej zmusza do dokładnego śledzenia akcji. Toni Collette w roli matki - kobiety borykającej się z traumą po ciężkim życiu u boku chorej psychicznie matki, idealnie kreuje postać osoby zmęczonej życie, problemami, która jednak próbuje swoją rodzinę chronić i to za wszelką cenę. Gabriel Byrne z kolei tworzy postać ojca rodziny, człowieka na wskroś racjonalnego. Jego próby ogarnięcia zdarzeń w jakiś ciąg logiczny są jednak z góry skazane na niepowodzenie. To również opowieść o obsesji, zbiorowej psychozie, która siłą rzeczy musi doprowadzić do tragedii.
“Dzidzictwo” zostało okrzyknięte przez USA Today “arcydziełem współczesnego horroru” i ja się w całości z tą opinią zgadzam. To taki film, który pozostaje w człowieku znacznie dłużej niż tylko do napisów końcowych, zmusza do refleksji nad tym jak choroba psychiczna, niedomówienia, przemilczenia potrafią zniszczyć rodzinę. Jak ciężko jest żyć z balastem przewin poprzednich pokoleń. I jak łatwo jest oszaleć, jeśli tylko za szybko spadnie na nas zbyt dużo.
Poklatkowa rewolucja
Twórczość kanadyjskiego pisarza Petera Wattsa jest dobrze znana polskiemu czytelnikowi, dzięki między innymi Ślepowidzeniu, Echopraksji, czy cyklowi o Ryfterach. Co więcej w 2017 był on gościem Pyrkonu, na którym miłośnicy hard sf mogli spotkać autora. W tym roku Wydawnictwo Mag wydało Poklatkową rewolucję, obszerniejszą nowelę, która ukazała się w ramach serii Uczta Wyobraźni.
Poklatkowa rewolucja należy do cyklu krótkich opowiadań Sunflower, na które składają się The Island (2009; Wyspa NF 5/2011, Odtrutka na optymizm, Mag 2013), Hotshot (2014), Giants (2014; Giganci NF 9/2014). Wielka szkoda, że Wydawnictwo Mag nie zamieściło wszystkich dotychczas napisanych opowiadań wspólnie z nowo wydaną nowelą, zapewne czytelnik miałby większe rozeznanie w tym świecie, a i nomen omen Uczta Wyobraźni byłaby obfitsza.
Peter Watts nie należy do pisarzy, którzy idą na łatwiznę i piszą przyjemne i lekkie utwory, mające na celu umilić czas czytelnikowi. Jego opowiadanie to czysta hard science fiction, więc sięgając po nią należy nastawić się na trudne relacje z tekstem.
Eriophora to statek umieszczony wewnątrz planetoidy, który został stworzony do budowania bramek łączących tunele czasoprzestrzenne. Na okręcie mieszkają tysiące, specjalnie przystosowanych genetycznie i wyselekcjonowanych specjalistów, którzy stanowią biologiczną załogę Eri. Wnoszą oni do misji „czynnik ludzki”, który wspomagany jest przez AI, imieniem Szymp (ang. Chimp, szympans). Razem tworzą oni załogę, której celem jest tworzenie wspaniałych kosmicznych autostrad dla Imperium Ludzkiego. Wędrówka tej wyjątkowej arki jest niezwykła, bowiem trwa miliony lat, a załoganci podzieleni na szczepy, budzeni są co kilkaset lat przez AI według jemu tylko znanego planu i potrzeb danej chwili.
Historię Eriophory (a propos jest to rodzaj pająka tkającego misterne sieci) czytelnik poznaje z punktu widzenia Sunday Ahzmundin, specjalistki od systemów podtrzymywania życia. To przez jej pryzmat myśli i spostrzeżeń Peter Watts, próbuje nakłonić czytelnika do zadawania pytań. W jakim stopniu AI zarządzająca tysiącami ludzi powinna być inteligenta? Czy można w ogóle mówić o więzach emocjonalnych między ludźmi, a zaprogramowaną AI? Czy imperatyw misji rozgrzesza wszelkie działania na jej rzecz? W jakim stopniu można „wyhodować” człowieka przystosowanego do życia fragmentarycznego życia?
Jak w ogóle zorganizować bunt, kiedy jest się aktywnym przez kilka dnia na sto lat, a garstka współspiskowców przetasowuje się po każdym rozmrażaniu? Jak spiskować przeciwko wrogowi, który nigdy nie śpi, ma do dyspozycji setki samotnych lat, by brutalnie przeszukać i przeanalizować wszystkie otwarcia, by przypadkiem natrafić na wszystkie ślady, które się niedbale pozostawiło?
Na Eriophorze po milionach lat, pomiędzy tysiącami gwiezdnych budowniczych, jedno drobne pragnienie, roznieci iskrę buntu – pragnienie wolności. Tylko, czy starczy ludziom przebiegłości, inteligencji, cierpliwości i wytrwałości, by przeprowadzić powstanie, gdy ich życie to wyrwane ze snu klatki?
Jak to w ogóle zrobić?
Otóż na więcej sposobów, niż sobie w życiu wyobrażałam.
Nowela Petera Wattsa naszpikowana jest trudnym naukowym językiem. Jak sam pisarz w wywiadzie wspomina nie było innej możliwości, gdy jego życie jest nadbudowane na nauce. Tym zresztą różni się science fiction, od fiction, a science fiction od hard sf, tym, że należy mocno zagłębić się w terminologię naukową, aby zrozumieć treść.
Historia Sunday, Szympa, Lian i wielu innych Eriophorczyków to na szczęście krótka, ale treściwa nowela, która zmusza do zadawania pytań, nie dając jednocześnie na nie odpowiedzi. Z ciekawości sięgnę po pozostałe opowiadania, by zgłębić i uzupełnić opowieść. Poklatkowa rewolucja nie jest dla każdego, ale osoby, które znają serię Uczta Wyobraźni, zapewne wiedzą, że w jej szeregach zawsze znajdzie się dobrą literaturę, która nie rozleniwia umysłu i rozszerza przestrzenie wyobraźni.
Giants
Komiksy nie są dla mnie codziennością. W latach młodości sporadycznie czytywałem Kaczora Donalda, później przewinęło się przez moje ręce kilka tomów Spider Mana, X-Manów, Spawna czy Lobo. Gdy nadarzyła się okazja wejścia w posiadanie Gigantów nie zastanawiałem się zbyt długo, bo dawno przy komiksie nie przysiadłem i gdzieś w głębi poczułem, że to jest ten moment, by wrócić do obrazkowych historii.
Carlos oraz Miguel Valderrama urodzili się na południu Hiszpanii, w położonej na słonecznym wybrzeżu Marbelli. Od najmłodszych lat rysowali, inspirując się kreskówkami sci-fi, przygodowymi komiksami i filmami o potworach. Po studiach (design i animacje w Madrycie) zajęli się rozwijaniem własnych projektów z innymi artystami. Giants to ich amerykański debiut. Mimo, że jest to jak do tej pory ich najdłuższy i najbardziej ambitny projekt, to bez trudu odnajdziemy w nim echa młodzieńczej fascynacji.
Świat po apokalipsie. Kometa która nieoczekiwania spadła na ziemię prócz zagłady przyniosła ze sobą coś jeszcze...Gigantyczne bestie rządzą światem na powierzchni, podczas gdy kryjące się pod ziemią niedobitki ludzkości walczą o życiową przestrzeń i dominację. Ścieżki najlepszych przyjaciół się rozchodzą, a najwięksi wrogowie muszą zawierać zaskakujące sojusze. Przyjaźń, miłość, zdrada i wygórowane ambicje w pasjonującej postapokaliptycznej historii.
Muszę przyznać, że spodziewałem się nieco bardziej rozbudowanej historii, aczolwiek i tak mnie zaskoczyła! Bracia Valderrama wprowadzają czytelnika w serce konfliktu kilku ugrupowań, składających się z pozostałych przy życiu ludzi. W zrujnowanym przez bestie świecie mało jest porozumienia, żądza posiadania i dążenie do bycia najlepszym jest równocześnie gwarancją przeżycia. Cała akcja od początku do końca brnie w zaskakująco szybkim tempie, nie ma miejsca na retrospekcje z przeszłości, by rozjaśnić czytelnikowi więcej faktów. Ich brak jednak nie przeszkadza w rozumieniu całości i przedstawieniu sobie całej sytuacji po zagładzie. Z jednej strony jest to plus, bo komiks dzięki takiemu zabiegowi - ukazaniu historii dwóch przyjaciół w dobie walki z potworami i wrogimi organizacjami - daje pewność wartkiej akcji, pełnej przygód i walki. Sprawia to, że czytelnik z pewnością nie będzie się nudził i pochłonie całość w maksymalnie godzinie. Jednakże minusem jest równocześnie wartość całego dzieła. Jest to fajna rozrywka SF, bardzo niewymagająca i lekka. Dla osób, które faktycznie szukają czegoś głębszego, rozbudowanego lektura Giants będzie z pewnością zbyt błacha.
Ja osobiście jestem z Gigantów bardzo zadowolony. Dla kogoś takiego jak ja - niewymagającego czytelnika, który pod czasu do czasu lubi zagłębić się w rysunkowe opowieści - jest to pozycja wręcz idealna. Na kartach komiksu dzieję się wiele, jest sporo ciekawej i szybkiej akcji, są potwory i zdesperowani mieszkańcy apokaliptycznego świata. Ja to kupuje w takiej formie i treści, jak dla mnie piątka z plusem!
Niebieska porcelana
Kiedyś świat był miejscem mało przyjaznym kobietom, które każdego dnia musiały walczyć o swoje miejsce wśród mężczyzn. Ograniczone prawa, przymus wyboru zawodu lub konkretny zestaw zachowań. W takim świecie było również miejsce na tragedie i trudne wybory. Los nie szczędzi swoich zakrętów, a drogi, z których należy wybrać, nie zawsze przynoszą upragniony cel.
Catrijn po śmierci męża wyjeżdża ze swojej małej wioski i zatrudnia się jako służąca u rodziny Van Nulandt mieszkających w Amsterdamie. Podczas towarzyszenia swej pani w lekcjach malarstwa, które ta prowadzi Catrijn odnajduje w sobie pasje i talent. Niestety przeszłość daje o sobie znać i kobieta zmuszona jest uciekać. Osiada w Delft i zatrudnia się w fabryce porcelany, gdzie odnajduje spokój, a jej talent malarski zostaje doceniony. Gdy kobieta myśli, że szczęście i spokój zagoszczą w jej życiu na dobre, los kolejny raz stawia ją przed trudnym wyborem.
Złoty wiek, kobieta pełna pasji i z ciężką przeszłością. Czy takie informacje wystarczą, by sięgnąć po książkę? A jeśli tak, to czy było warto zagłębiać się w tak odległe czasy?
Czasami tak różne czynniki przesądzają o wyborze lektury, że nie mogę mieć pewności, w jakim świecie przepadnę za chwilę. Chyba dlatego nie ograniczam się gatunkowo. Nie żałuję, że zabrałam się za Niebieską porcelanę, choć przyznam, że jestem nią mile zaskoczona.
To historia pełna piękna, bólu i prawdy, o życiu, o nas samych i o przeszłości, która stawiała inne przeszkody, a pomimo to można z niej czerpać nawet dziś. Tajemnicza i spowita mgłą niedopowiedzeń przeszłość, pasja do malarstwa, która staje się napędem do zmian czy też walka kobiety o godne miejsce w świecie zdominowanym przez mężczyzn, to tylko kilka elementów tworzących ciekawą, klimatyczną i niesztampową powieść. Czytelnik może bez problemu wczuć się w klimat tamtych czasów, wsiąknąć w atmosferę Amsterdamu tamtych lat i odkryć nieopowiedziane.
Autorka w niezwykły sposób połączyła prostotę z głębią przekazu. Prosty język i przystępny styl nie tracą na jakości, a wręcz podkreślają to, co Simone Van der Vlugt chce nam przekazać poprzez swoją opowieść.
Wybrała nader ciekawe czasy i postawiła na wyrazistych bohaterów, którym towarzyszymy w chwilach radości i smutku, niepewności i bezpieczeństwa. Główna bohaterka od początku zyskuje naszą sympatię i nie traci jej pomimo swych rozterek. Musi mierzyć się z problemami, które nie tracą na aktualności nawet dziś.
Niebieska porcelana to powieść o poszukiwaniu szczęścia, walce o równouprawnienie i próba odnalezienia własnej drogi po traumatycznych przeżyciach. Wszystko to połączone z klimatem XVII wiecznej Holandii, bez problemu jest w stanie porwać czytelnika w podróż pełną wzruszenia i dylematów. Ponadczasowa powieść zyska rzesze czytelników, a wieść o niej rozniesie się niczym dżuma, z którą musieli zmagać się bohaterowie. Wartościowa, zapadająca w pamięci, dopracowana i pobudzająca wyobraźnie. Polecam z czystym sumieniem, sama będę do niej wracać nie raz, by czerpać siły do walki o własne pasje i swoje miejsce na ziemi.
W ogniu Walki
O książce:
Nadeszła pora, aby przenieść walkę na terytorium Dryblasów.
Mars znajduje się pod kontrolą obcych już od ponad roku. Przez ten czas zdziesiątkowane siły ziemskich sojuszy odbudowały swoje floty i obsadziły stare okręty świeżo wyszkolonymi żołnierzami. Naczelne dowództwo, rozdarte między chęcią wyprzedzenia planów Dryblasów i potrzebą zebrania odpowiedniej potęgi bojowej, postanawia uderzyć natychmiast.
Weterani Andrew i Halley znów stają na czele niedoświadczonych żółtodziobów, gdy połączone ziemskie siły występują przeciwko najeźdźcom. Wojny kierują się jednak regułą, że prawie żaden plan nie wytrzymuje pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem... A Dryblasy równie mocno chcą utrzymać się na Marsie, jak ludzie pragną go odzyskać.
Piątka
Czasami fajnie jest zmienić “klimat” i nie mam tu na myśli miejsca usadowienia swojej zacnej części tylnej. Od czasu do czasu mam ochotę sięgnąć po coś innego i odświeżającego, z nadzieją na dobrą zabawę. I tak w moje ręce trafiła “5” - paranormalny kryminał, który dzięki bogom, nie okazał się piątą częścią cyklu, a zaledwie jego trzecim tomem. Nie wiedząc za bardzo, kto jest kim i ogólnie o co w tym wszystkim chodzi, usiadłam do czytania... i jak się okazało, było ono bardzo szybkie i całkiem satysfakcjonujące.
Detektywi Micki i Zach zostają wezwani do objęcia kolejnej sprawy. Nic nie wskazuje, że w sprawę są zamieszane osoby trzecie, i jeśli można tak to określić, jest to “zwykłe samobójstwo” - kolejne jakim zajmuje się nasz team. “Ahaaa” - pomyśli w tym momencie czytelnik... Znany i niezwykle bogaty deweloper wyskakuje z balkonu ze skutkiem płasko śmiertelnym, bo lot z dwudziestego piętra do krótkich nie należy. Córki oskarżają młodą macochę, że to ona ma coś wspólnego ze śmiercią ich ojca - trochę standard, choć albi tej drugiej wydaje się nie do podważenia. I chociaż nie ma na to żadnych dowodów, to nasi bohaterowie nie są do końca przekonani, że ta sprawa jest taka prosta i jasna jak to się wydaje. Wszystko się dodatkowo komplikuje, kiedy Micki otrzymuje paczkę od swojego dawno zmarłego mentora i szybko okazuje się, że jego śmierć może być w jakiś sposób powiązana z jej aktualnym śledztwem, a prawdziwym celem jest nie kto inny, ale właśnie nasza Pani Detektyw. I od tego momentu Micki nie może już nikomu zaufać, bo nikt nie jest tym za kogo się podaje.
Gdzie w tym wszystkim paranormal? Okazuje się, że na ziemi wśród nas zamieszkują także istoty zwane Strażnikami Światła - opiekujący się rasą ludzi, by podążała w “odpowiednim kierunku”. Pomimo zakazu zdarza się, że Strażnicy Jasności mieszają swoją krew z ludźmi. Owoce takich czynów zwane są Półblaskami, posiadają niezwykłe umiejętności, tak jak partner Micki - Zach. Dzięki temu nasz policyjny team ma prawie 100% rozwiązywalność spraw. Oczywiście tam, gdzie jest i światło tam i pojawia się ciemność - Pradawny ze swoją Armią Zwiastunów Śmierci. Sam świat i odwieczny konflikt dobra ze złem został całkiem ciekawie zarysowany. Zastanawia mnie jednak, czy został on w poprzednich częściach dokładnie opisany i dlatego teraz są rzucane jedynie nie do końca jasne aluzje na jego temat. Czytelnik wybiórczy, taki jak ja, czasami bowiem może się poczuć lekko zdezorientowany. Na szczęście brak szczegółowych informacji nie przeszkadza w cieszeniu się kryminałem i zagadką samą w sobie, do tego, między parą głównych bohaterów chemia i hormony aż wrzą i iskrzą w powietrzu, niczym między legendarnymi już Mulderem i Scully. I choć nie odkryłam jeszcze, co powstrzymuje naszą dwójkę od “bycia razem”, poza tym, że są bliskimi współpracownikami i razem mają zrobić enigmatyczne, zapewne paranormalne, “coś”, to i tak im kibicuję i trzymam za nich kciuki.
Jedyne co mi trochę przeszkadzało w tej książce, to dziwnie krótkie rozdziały i rozdzialiki, które zapewne miały wprowadzić dynamizm i dramaturgię, ale raczej kojarzyły mi się z przygotowaniem do napisania scenariusza filmowego. To skojarzenie potęguje także brak jakichkolwiek opisów, chociaż zauważyłam kilka całkiem ciekawych zabiegów literackich.
Wpisuję na listę “do przeczytania” poprzednie tomy serii i z uwagą będę wypatrywała kolejnych części. Zawsze trudno jest mi oceniać książki z tak zwanego środka, zwłaszcza kiedy nie udało mi się wcześniej nadrobić poprzednich tomów. Na pewno książkę czyta się się szybko i bez problemu, o czym już wspomniałam na początku. Widzę i “czuję”, że wiele rzeczy mnie przez to ominęło i w relacjach między bohaterami, jak i fabularnie, ale choć jest to odczuwalne, to jednak stosunkowo bezbolesne. Historia pary detektywów mnie wciągnęła na tyle, że praktycznie tak jak usiadłam - tak czytałam praktycznie bez przerwy, a to myślę, że całkiem dobre podsumowanie tej książki. I choć nie oszukujmy się, ani fabuła, ani rozwiązanie zagadki nie jest bardzo zaskakujące, to jednak czyta się to łatwo i przyjemnie, a od takich tytułów nic więcej nie wymagam.
Nowy dom na Wyrębach 2
Druga część Nowego domu na Wyrębach po raz kolejny przenosi czytelnika do mrocznych, kryjących liczne tajemnice Wyrębów. Dwa pierwsze spotkania z niewytłumaczalnymi zjawiskami, przed którymi po zmroku chroni jedynie poświęcona świeca, były bardzo udane. Jak więc wypadło trzecie i ostatnie?
Książka stanowi bezpośrednią kontynuację poprzedniej części. Dotąd sceptyczny Hubert Kosmala przekonuje się, że w Wyrębach działają moce, których natury nie jest w stanie racjonalnie wyjaśnić. Co gorsze, nawet po powrocie do własnego domu, wiele kilometrów od przeklętego domu, który odziedziczył, nadal dręczą go koszmarne sny. I to takie, które wydają się wyjątkowo realne, a przez to naprawdę niebezpieczne.
Obok relacji Kosmali nadal możemy też śledzić historię Ewy Firlej, a to za sprawą prowadzonego przez nią dziennika. Dziewczyna jest przerażona ostatnim spotkaniem z Mikołajem, z którym planowała ułożyć sobie dalsze życie, a którego ciemnego oblicza do tej pory nie poznała. A to również za sprawą domu, który połączył losy wszystkich bohaterów.
Charakterystyczną cechą twórczości Dardy staje się dosyć leniwie prowadzona narracja, co w zależności od podejścia czytelnika może być zarówno zaletą, jak i wadą powieści. Przez pierwszą połowę książki właściwie niewiele się dzieje – głównego bohatera dręczą sny i wątpliwości, Ewa radzi sobie z traumą, a w Wyrębach i okolicy nadal gromadzi się zło, jednak niejako obok najważniejszych postaci, a nie w bezpośrednim związku z nimi. Dopiero potem wydarzenia nabierają tempa, które utrzymuje się aż do ostatniej strony. I to już jest naprawdę dobre.
Przy okazji recenzji pierwszej części Nowego domu... pochwaliłam autora za to, że na bazie pomysłu z pierwszego tomu, w kolejnym stworzył właściwie nowy horror. Teraz sukcesywnie rozwija świeży pomysł, tworząc historię, która wciąga, lecz jednocześnie niewiele ma wspólnego z jego debiutancką książką. Nie bez pewnego żalu muszę przyznać, że chociaż Nowy dom... jest naprawdę niezłą powieścią grozy, to jednak nie ma w niej tego specyficznego klimatu pierwszego Domu na Wyrębach. Są za to elementy, które z pewnością przypadną do gustu miłośnikom słowiańskich klimatów.
Mówiąc krótko, powieść stanowi udane zakończenie całej historii, a fani pisarza powinni być usatysfakcjonowani. Polska groza ma się całkiem przyzwoicie.
Wracając wciąż do domu
Po raz pierwszy w jednym tomie!
Zbiór "Wracać wciąż do domu" jest doskonałym uzupełnieniem poprzednich tomów Ursuli K. Le Guin, jednej z najwybitniejszych i najczęściej nagradzanych autorek SF i fantasy. W skład zbioru wchodzą: "Kroniki Zachodniego Brzegu", "Wracać wciąż do domu" oraz "Międzylądowania".
Autorka ponownie zabiera czytelników do swojej niezwykłej wyobraźni, gdzie powstały kunsztowne i subtelne światy. Zbiór "Międzylądowania" oraz druga i trzecia część "Kronik Zachodniego Brzegu" ukazują się w Polsce po raz pierwszy! Tematyka zawarta w tym zbiorze to człowiek, jego światy i inne egzotyczne miejsca, których mieszkańcy są bardzo ludzcy...