kwiecień 19, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Dwayne Johnson

niedziela, 21 czerwiec 2015 11:17

San Andreas

Po wielu latach nadszedł smutny zmierzch filmów katastroficznych. Nie da się ukryć, że właściwie wszystko już widzieliśmy, przez co nawet „2012" nakręcone w 2009 roku pozostało jedynie kopią wątków z wielu różnych filmów. „San Andreas" jest kolejnym krokiem milowym – to produkcja, która pokazuje, że nas, widzów, przestało ruszać kolejne trzęsienie ziemi czy niespodziewana apokalipsa. Ot, zrobiło się zwyczajnie nudno. Szczątkowa fabuła, zburzone Los Angeles, zalane San Francisco i Dwayne Johnson brzmią dziwnie znajomo. Nawet jeśli spojrzymy na ten obraz, jak na lekcję pt. „jak być przetrwać katastrofę?" lub „co zrobić by być jak The Rock?", to nie okaże się on nagle zabawną, żenującą opowiastką. Jest źle, nawet jak na Dwayne'a Johnsona.

Na skutek przesunięcia uskoku San Andreas ciągnącego się wzdłuż Kalifornii dochodzi do trzęsienia ziemi o sile 9 stopi w skali Richtera. Wszyscy sądzą, że to jest prawdziwa katastrofa. Lecz jeden z naukowców badających trzęsienia ziemi, Lawerence (Paul Giamatti), przewiduje, że kolejne trzęsienie, które nawiedzie San Francisco będzie jeszcze silniejsze.  W tym samym czasie Ray (Dwayne Johnson), ratownik straży pożarnej, stara się uratować przed apokalipsą swoją byłą żonę oraz córkę. Niestety, każda z nich znajduje się w innym mieście, a kolejne wstrząsy nieubłaganie nadchodzą...

Na początku należy podkreślić, że niewiele tutaj można odnaleźć fabuły. Scenarzysta filmów katastroficznych powinien zdecydowanie nosić jakąś odrębną nazwę, przynajmniej w dzisiejszych czasach, gdyż jego praca polega z grubsza na obejrzeniu wszelkich produkcji gatunku oraz wyłuskanie z niego tego, co... najlepiej akurat może się sprzedać. „San Andreas" to taki miszmasz wszystkiego, co do tej pory zdołaliśmy poznać, przypominający bardziej kino klasy B niż cokolwiek wyższego sortu.

Z grubsza to film o tym, że Dwayne Johnson to człowiek niezniszczalny i nic, nawet Matka Natura i Planeta Ziemia, mu krzywdy nie zrobi. Łączy się to z tym, że produkcję ogląda się nieco jak krótki kurs przetrwania (oczywiście nie przetrwasz, jeśli nie masz przy sobie The Rocka). Na przykład, nasz bohater, udziela przypadkowym ludziom dobrej rady: „podczas trzęsienia najlepiej stanąć przy stabilnej konstrukcji". Radę wzmacnia oczywiście obecność głównej postaci, na którą Johnson przenosi swoje najlepsze cechy.

Ray oraz jego żona w swojej odwadze posunęli się tak daleko, że zamiast zastanawiać się nad swoją przyszłością, myśleć, czy zdołają przetrwać nim dotrą do córki, roztrząsają w wolnych od ratowania życia chwilach traumę sprzed lat. Przy tym nic nie szkodzi, że główny bohater jest ratownikiem i ma do dyspozycji helikopter. Zamiast udzielać pomocy innym ludziom, ratuje swoją rodzinę latając po całym stanie. To całkowicie w porządku i na pewno nikt do niego o to pretensji mieć nie będzie.

Kluczowym pytaniem w filmie staje się „czy wszystko w porządku?". Normalną odpowiedzią prawdopodobnie byłby krzyk histerii. Lecz w tym przypadku standardową i właściwą odpowiedzią pozostaje: „Tak". Wali się na mnie budynek, mam potężny odłamek szkła w nodze, zaraz utonę, ale wszystko jest w najlepszym porządku, jakże mogłoby byś inaczej.

Złym bohaterem jest planeta Ziemia, ale gorszym od trzęsienia ziemi okazuje się bogaty egoista, który rozbił rodzinę (w tej roli Ioan Gruffudd). Nowy facet żony Ray'a myśli tylko o własnym przetrwaniu i pozostawia Blake (Alexandra Daddario) na pastwę losu, gdy utknęła w podziemnym garażu (tutaj wkracza angielski chłopiec). To chyba klasyczny element produkcji tego gatunku. Kolejnym, podobnym składnikiem jest kompletne ignorowanie amerykańskich naukowców przez władzę, media i cały świat. Ludzie nauki krzyczą: „będzie źle, chować się do schronów!", jednak nikt ich nie chce słuchać. Taka produkcja nie może obyć się także bez aktorki z dużym biustem. Daddario w pierwszym ujęciu prezentuje nam się w bikini, potem się ubiera, a gdy nadchodzi apokalipsa w miarę upływu czasu zdejmuje kolejne warstwy ubrania, ratując świat, ładnego Brytyjczyka i jego brata. Kwintesencją istnienia postaci Blake okazuje się scena pod wodą, gdy jej biust faluje, przekształcając się w głównego bohatera sceny.

Ilość absurdu w „San Andreas" jest wartością niepoliczalną. Uniwersyteckie biurka są tak zbudowane, że ochronią cię przed każdą formą apokalipsy, a pomimo tego, że właśnie zginęły setki tysięcy ludzi, na ulicach miast nie zobaczysz ani jednego pływającego trupa. Nie przetrwasz, jeśli nie będziesz miał przy sobie przewodnika miasta, które właśnie zostało dotknięte kataklizmem.

Kwintesencją tego obrazu jest jedno z końcowych ujęć, gdy cała uwaga skupiona zostaje na powiewającej amerykańskiej fladze. Tak, Ameryka została ocalona. Tak, jesteśmy niezniszczalni jako naród. Tak, Dwayne Johnson jest nasz. Resztę możecie dopowiedzieć sobie sami.

Katastroficzne filmy właściwie istnieją nadal tylko po to, aby pokazywać „fajne" efekty specjalne. Z przykrością stwierdzam, że w tym przypadku „San Andreas" wyłamuje się z utartych schematów. Najlepiej porównać go z ostatnią częścią „Szybkich i wściekłych", którzy przy tonie absurdu przynajmniej byli widowiskowi. Produkcja Peytona zwyczajnie nie jest. Oglądanie kolejnych walących się budynków czy zabójczej wali tsunami nie wywołuje żadnych emocji, ewentualnie lekkie ziewnięcie.

„San Andreas" to film, który oglądaliśmy już dziesiątki razy, tyle, że pod innymi tytułami. Jedynym novum jest to, że tym razem zniszczone zostało Los Angeles, a nie standardowo – Nowy Jork (bo ile można się znęcać). Niestety, nie znajdziemy w produkcji Peytona nic oryginalnego, nawet ilość absurdu nie śmieszy dostatecznie, a widowiskowości na próżno szukać.

Dział: Filmy
niedziela, 18 styczeń 2015 18:00

Herkules

Herkules jest jednym z najbardziej popularnych herosów greckiej mitologii. Jako syn Zeusa i królowej Alkmeny był półbogiem i posiadł nadzwyczajną siłę oraz umiejętności, których nigdy nie udałoby się osiągnąć zwykłym śmiertelnikom. Jego postać wielokrotnie była już wykorzystywana w przeróżnych filmach i serialach. W jaki jednak sposób Herkulesa postanowił przedstawić reżyser Brett Ratner i czy wizja ta spełnia oczekiwania widzów?

Herkulesa w życiu spotykają same nieszczęścia. Jego rodzina zostaje zamordowana, a on nie potrafi sobie poradzić ze śmiercią najbliższych. Wokół siebie zgromadził kilku najemników, wraz z którymi walczy dla tego, kto im zapłaci. Wszystko zmienia się, gdy zostają wynajęci przez króla Tracji, aby szkolić jego armię. Herkules jest przekonany, że walczy w słusznej sprawie, król Tracji jednak szybko odsłania swoje prawdziwe oblicze. Towarzysze broni mają wybór - mogą odejść z zarobionym złotem lub zostać prawdziwymi bohaterami.

Film powstał na podstawie komiksu ("Hercules: The Thracian Wars") i wydaje się dość wierną ekranizacją. Osobiście jednak wolałabym nieco inne podejście do tematu. Kreacją Herkulesa (Dwayne Johnson) jestem naprawdę zawiedziona. Ryan Condal i Evan Spiliotopoulos w swoim scenariuszu z greckiego półboga i herosa zrobili po prostu silnego człowieka. Uważam, że nie tak powinien wyglądać Herkules i spodziewałam się epickiej przygody na miarę Hollywood. Film natomiast jest nieco bardziej realistyczny - choć tu też pojawia się brak konsekwencji, bo tworząc realistyczną produkcję reżyser powinien się trzymać choćby praw fizyki, a tak zdecydowanie nie jest.

Bitwy przedstawione w filmie z pewnością są widowiskowe, epickie i warte uwagi. To najmocniejsza strona "Herkulesa". Fabuły pojawia się niewiele, jest ona jednak spójna i logiczna. Akcja toczy się wartko - zwłaszcza początek jest mocny. Tym razem nie została przedstawiona żadna baśń, a po prostu brutalna i krwawa historia niekoniecznie ze szczęśliwym zakończeniem. Przyzwyczajona do serialu o tym samym tytule liczyłam jednak na nieco inny obrót sprawy, ale film jest zdecydowanie dla dorosłych. To nie familijne kino akcji.

Wizerunek Herkulesa ratuje nieco jego "dzielna kompania". To kilka naprawdę świetnie wymyślonych i zagranych postaci, które nadają filmowy ikry. Również walka w ich wykonaniu jest znacznie bardziej interesująca. To także dzięki nim pojawia się przynajmniej ta odrobina dobrego humoru.

Odnoszę wrażenie, że film nie wpasował się w swoje czasy. Obecnie widzowie oczekują jednak czegoś zupełnie innego. Wygląda też na to, że reżyser nie mógł sie zdecydować w którym kierunku chce wędrować i dodawał różne elementy w niewystarczającym stopniu by spełniły czyjekolwiek oczekiwania. Sprawiają raczej wrażenie nie do końca udanych prób. Również mitologii pojawiło się niewiele, a tego w filmie bardzo brakowało. "Herkules" utknął gdzieś pomiędzy próbą naśladowania japońskiego kina batalistycznego, a amerykańskim kinem akcji. Film zdecydowanie nadaje się do obejrzenia i w przyjemny sposób zajmie jakieś leniwe popołudnie, z pewnością jednak nikomu nie przyjdzie do głowy się nim zachwycać, a szkoda, bo historia Herkulesa w dalszym ciągu posiada ogromny, nie wykorzystany potencjał.

Dział: Filmy

W sieci pojawił się pierwszy trailer katastroficznej produkcji "San Andreas" z Dwaynem "The Rock" Johnsonem w roli głównej. Aktor wciela się w postać pilota śmigłowca ratowniczego, który próbuje uratować rodzinę przed skutkami największego zarejestrowanego trzęsienia ziemi w historii ludzkości.

Dział: Kino