kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Doug Liman

wtorek, 25 styczeń 2022 08:06

Ruchomy Chaos

 

Film nieustannej pogoni i ucieczki, wszystkie chwyty dozwolone, mnogość różnorodnych przygód. Efektowne wydarzenia, śmiałym krokiem dynamicznie napędzają akcję. Zachwycam się atrakcyjnie skomponowanym klimatem, ponieważ produkcja łączy elementy przyjemnie drażniące wyobraźnię. Przyciąga atmosfera gęstej tajemniczości, czegoś wymykającego się pełnemu zmysłowemu poznaniu, nieustannie obecnego, lecz niemożliwego do pochwycenia. Szum nieprzerwanych myśli, obrazów i dźwięków, nakładają się na siebie i uaktywniają bodźce poznania. Sygnały odbierane ze środowiska, z głów innych, intensyfikują wybrzmiewające w wewnętrznej przestrzeni.

Film zgrabnie wyciąga z książki ("Ruchomy chaos. Na ostrzu noża") obrazy pokazujące, jak może wyglądać przyszłość człowieka, kiedy technologia czytania myśli i emocji, wkracza w każdy aspekt życia. Na razie dzieje się to na łamach fikcji na obcej planecie, ale czyż nie jesteśmy kilka kroków przed wczepianiem implantów, pozwalających na bezpośrednie poznanie formułowanych przez kogoś spostrzeżeń? Czy to, co chcemy ukryć przed innymi w naszych głowach, nie będzie miało barier do przenikania między świadomością jednej i drugiej osoby? Czy będziemy chcieli żyć w takim świecie? Czy dalibyśmy radę? Przyznam, że szalenie odpowiada mi rozpatrywanie futurystycznej wersji tego, co może nas czekać, kiedy głęboko odsłonimy się przed innymi i sami będziemy w stanie czytać w innych, jak w otwartych księgach. Intrygująco patrzy się na to od stron przyzwolenia i przymusu, tego, że nie wszystko da się cofnąć, nie wszystkiemu zapobiec, nie zawsze można wyzwolić od narzuconych oczekiwań, a po upadku zebrać siły na powstanie.

Drugim ciekawym obszarem do rozważań jest kolonizowanie obcej planety. Własną zniszczono, wypełniono przemocą, drastycznie przeludniono, nie nadaje się do prowadzenia normalnego życia. Sugestywne naprowadzanie widza ku ścieżce powielania błędów ludzkości, kopiowania wzorców cywilizacyjnych zachowań, w tym ślepego fanatyzmu religijnego (przekonująco wypada David Oyelowo w roli kaznodziei), nieokiełznanego pragnienia władzy (dosadnie ukazanego przez Madsa Mikkelsena jako burmistrza Prentiss), rozwiązywania konfliktów drastycznymi pociągnięciami. Zajmująco przyglądamy się męskiemu modelowi życia, w którym brakuje kobiecych pierwiastków, i zastanawiamy się, jak wpływa na społeczne relacje, organizację funkcjonowania zamkniętej grupy, historię osobistych doświadczeń, plany przedłużenia gatunku ludzkiego.

Podoba mi się podejście do kluczowych postaci, prezentują szeroką gamę szarości między bielą i czernią. Walczą z wyjątkowo wrogimi przeciwnikami i własną wciąż niezdefiniowaną tożsamością. Chętnie podążam świadectwami przygód, sympatyzuję z Toddem (granym przez Toma Hollanda) i Violą (odtwarzaną przez Daisy Ridley). Coraz lepiej rozumiem uwarunkowania ich przeszłości i determinanty teraźniejszości. Postaci konfrontują się z ostrą prawdą i bolesnymi wspomnieniami. Redefiniują wpojone zasady i wartości, zmieniają się, dojrzewają, formułują poczucie odrębności. Ciarki przechodzą, kiedy patrzy się na dymki myśli, spreparowane obrazy, próby blokad i ciągłą walkę o własną przestrzeń duchową. Za nic nie dałabym rady tak żyć. Czy powiedzie się misja Todda i Violi? Czy zdołają ostrzec drugą falę kolonizatorów obcej planety? Przed czym?

Dział: Filmy
piątek, 27 marzec 2015 10:28

Na skraju jutra

Odwlekałam seans „Na skraju jutra" z absurdalnych powodów w postaci Toma Cruise'a. Aktor, najpewniej z powodu tych wszystkich plotek i medialnego szumu w swoim czasie, budzi we mnie mieszane uczucia. Wiem, że to dość niskie patrzeć na umiejętności aktorskie przez pryzmat prywatnego życia człowieka (o którym informacje mogą być na dobrą sprawę wyssanymi z palca mrzonkami), ale w przypadku Cruise'a nie mogę się powstrzymać. Co więcej – to jedyny aktor, który sprawia mi takie problemy. O istnieniu „Na skraju jutra" jednak wiedziałam od dawna, chociaż nie czytałam nawet jego opisu. W końcu zdecydowałam się film obejrzeć. Co to było za zaskoczenie!

Ziemia staje się obiektem brutalnego ataku obcej formy życia. Ludzie masowo giną nie mogąc przeciwstawić się sile najeźdźcy. Aż do chwili wynalezienia bojowego egzoszkieletu i walecznych wyczynów niejakiej Rity (Emily Blunt), która niemal w pojedynkę wybija setkę kosmicznych przybyszów. Jedna wygrana bitwa nie świadczy jednak o wygranej wojnie. Wkrótce zjednoczone wojska świata opracowują plan ostatecznego starcia. Pomimo protestów do walki zostaje zaciągnięty również Cage (Tom Cruise). Mężczyzna ginie na polu bitwy, ale to nie koniec jego istnienia. Ledwie umiera, a już budzi się rozpoczynając raz jeszcze ten sam dzień. Sytuacja wciąż się powtarza. Wkrótce odkrywa sekrety wojska, Rity i przeciwników. Czy uda się je mu wykorzystać tak, by ocalić świat? I czy to w ogóle możliwe?

Nie miałam pojęcia, że „Na skraju jutra" wykorzystywać będzie mechanizm odradzania znany chociażby z „Dnia świstaka", więc kiedy Emily Blunt i Tom Cruise umarli po raz pierwszy, ale nie natychmiast po rozpoczęciu filmu, co wykluczało (w mojej logice) retrospekcyjną budowę fabuły, nieco się zdziwiłam. Najpierw nie było to miłe zaskoczenie. Pomyślałam sobie: „Znowu? Serio? Jeszcze się im nie znudził ten zabieg w Hollywood? Przecież to stare jak świat!". A potem okazało się, że nawet wyświechtanym pomysłom można nadać otoczkę oryginalności.

Tak naprawdę bowiem sam motyw odradzania się nie jest tak ważny, jak to, co robi z bohaterem. Cage poznaje kolejne postaci, umiera i raz jeszcze do nich wraca, by często dowiedzieć się o nich czegoś nowego. Lecz one widzą go po raz pierwszy. Mężczyzna przywiązuje się do kolejnych osób, podczas, gdy dla nich pozostaje nieznajomym. Do głowy przyszedł mi tutaj film „Still Alice" (nie, nie oszalałam, nie porównuję tych obrazów), wywrócony na drugą stronę. Cały świat choruje w „Na skraju jutra" na Alzheimera, tylko Cage jest zdrowy. Poza tym, czy to nie trochę dużo jak na jedną osobę? Ocalić świat przed inwazją obcych?

Oczywiście poza psychologicznym dłubaniem w postaci Cage'a film oferuje dużo więcej. Przede wszystkim przednią rozrywkę. To typowy blockbuster z dużą dawką akcji, elementami dowcipu, wątkiem romansowym i intrygującym zakończeniem. Patrzy się na całość z uznaniem dla detali efektów specjalnych (na mnie sceny batalistyczne z potworami z kosmosu zrobiły spore wrażenie, zwłaszcza sama kreacja potworów) i ogólnym zainteresowaniem. Chociaż muszę przyznać, że w którymś momencie dwugodzinny seans zaczyna nużyć. Jest taka chwila, gdy wracanie, powtarzanie i zmartwychwstania tracą swoją moc i chciałoby się już wiedzieć, jak to się skończy. Finał rekompensuje jednak ten moment znużenia.

Aktorsko jest nieźle, ale w tym sensie, że ani Blunt, ani Cruise nie przeszkadzali mi dobrze się bawić. Zresztą, kto szuka w takich filmach aktorskich popisów? Nawet ja nie jestem aż tak czepliwa. Przyjmuję, że pierwszy skrzypce grają wybuchy, efekty specjalne i muzyka, która podtrzymuje napięcie. A to zagrało wirtuozersko.

„Na skraju jutra" zupełnie mnie zaskoczyło. Być może z powodu braku wcześniejszej wiedzy o fabule, być może z powodu uprzedzenia do wysypu podobnych produkcji w ostatnim czasie. Ostatecznie bawiłam się jednak przednio, doceniając możliwość poddania się blockbusterowej rozrywce – były parsknięcia śmiechu, zaciskane kciuki i doping. Czego chcieć więcej przy natłoku codziennych prac? Otóż niczego. Kto jeszcze nie widział, niech zobaczy – dwie godziny „Na skraju jutra" trudno byłoby nazwać zmarnowanymi.

Dział: Filmy