kwiecień 16, 2024

„Wojna światów” H. G. Wellsa stała się praktycznie klasykiem. Opowieść o tym, jak Marsjanie zaatakowali ziemię jest jedną z najbardziej znanych i cenionych historii z nurtu science-fiction, aż do tego stopnia, że inny autor, w tym przypadku Stephen Baxter, postanowił napisać jej kontynuację. Możecie go kojarzyć ze współpracy z Terry’m Pratchettem, choć tak naprawdę ma on na swoim koncie wiele szanowanych powieści, nad którymi pracował w pojedynkę. I „Masakra ludzkości” jest właśnie jedną z nich.

Trzeba przyznać, że Baxter mierzy wysoko. Pokusił się o stworzenie kontynuacji czegoś, co z jednej strony może faktycznie prosiło się o to, ale z drugiej było rzeczą ryzykowną – pisanie dalszego ciągu historii, którą tak naprawdę stworzył ktoś inny, ktoś, kto zapisał się na kartach historii jako naprawdę wyjątkowy pisarz, było śmiałym przedsięwzięciem. I przyznam szczerze, że chwilami wydawało mi się, że Baxter temu nie podołał – że próbował na siłę opisać ponowną inwazję, ale pogubił się i nie wiedział, w którą stronę chce podążyć. Jednak z czasem zaczęłam tę powieść postrzegać nieco inaczej i wydaje mi się, że to właśnie było bardziej odpowiednie i prawidłowe podejście.

„Masakra ludzkości” to istna cegiełka, która liczy sobie niecałe 700 stron. Ponownie mamy okazję stać się świadkami czegoś w stylu końca świata, bowiem Marsjanie w żadnym wypadku nie mają pokojowych zamiarów. Walter Jenkins, kronikarz I wojny marsjańskiej (który był narratorem w powieści Wellsa), uważał, że pierwszy najazd był tylko misją zwiadowczą – teraz kosmici szykują się do prawdziwego ataku i podboju. Tym razem osobą, która pełni rolę narratora, jest kobieta o imieniu Julie. To silna i pewna siebie osobowość, którą da się lubić. Było to w moim odczuciu ciekawe zagranie ze strony autora, bowiem akcja rozgrywa się w takich czasach, że raczej nie widziałabym kobiety w działaniach zbrojnych, wojennych czy nawet strategicznych. Chociaż przebywa ona praktycznie wśród samych mężczyzn, to właściwie żaden z nich nie daje jej odczuć, że jest gorsza i powinna się zająć czymś innym – być może wynika to właśnie z siły jej charakteru i pewnego zasobu wiedzy, który posiada.

Przyznam szczerze, że w pewnym momencie poczułam się lekko znużona tą opowieścią, bowiem jestem fanką tego typu literatury, w której akcja ma nieco szybsze tempo. Tutaj wydarzenia rozgrywają się powoli, Baxter jest bardzo szczegółowy w opisywaniu swojej wizji inwazji, co oczywiście jest ogromnym plusem, ale nie ukrywam, że nieco brakowało mi tutaj większego impetu. Do czasu, bowiem w pewnym momencie nastąpił przełom i zaczęłam doceniać, że Baxter opisał to właśnie w taki sposób – dokładny, stonowany, ale konkretny. Mimo wszystko pojawia się tutaj kilka takich chwil, które zaskakują czytelnika, a ja w końcu naprawdę zrozumiałam, że w przypadku tej książki, nie chodzi o tempo akcji, a o samo przesłanie, o dopracowaną wizję, o ten swoisty klimat.

Baxter zrobił prawdopodobnie wszystko, aby utrzymać tę powieść w atmosferze podobnej do „Wojny światów” i trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu to wyszło. Marsjanie ponownie wzbudzają lęk, może nawet w nieco większym stopniu niż w „Wojnie światów”, bowiem stają się bardziej pewni siebie i śmiali. To, w jaki sposób zaprezentowano obcą rasę jest rzeczą naprawdę ciekawą. Pojawia się tutaj kwestia ogromnego postępu technologicznego, ale co gorsza, Marsjanie zaczynają eksperymentować na ludziach – i jest to naprawdę brutalna kwestia. Świat pustoszeje, panuje panika i uczucie beznadziei, a także bezsilności. W ludziach zatraca się chęć walki, pozostaje tylko chęć przetrwania i przeczekania tego, co najgorsze.

W ogólnym rozrachunku mogę śmiało stwierdzić, że to porządnie napisana powieść science-fiction, w której pierwsze skrzypce gra coś innego niż wartka i szybka akcja. Baxter bardzo dobrze poradził sobie z kontynuowaniem wizji H.G. Wellsa i stworzył ciekawą historię, która ma w sobie wiele intrygujących elementów i wzbudza w czytelniku szereg różnych emocji. To naprawdę konkretna pozycja.

O Robercie Szmidtcie zrobiło się głośno za sprawą Uniwersum Metro, w którym - ku uciesze wielu fanów - zawitał w rodzimym kraju jako pierwszy. Nie wiem czy wszyscy pamiętają jednak, że autor jest na bakier z przeżywającą drugą młodość postapokalipsą. Szmidt był i jest dla mnie pionerem w tym temacie, bo takie ksiażki jak Samotność Anioła Zagłady, Alpha Team czy Ostatni zjazd przed Litwą są dla mnie bezwarunkowo jednymi z najlepszych tego typu na polskim runku, a swoją premierę miały długo przed polskim Metro czy Fabryczną Zoną. Tak naprawdę Pan Robert był jednym z pierwszych autorów fantastyki, jakich miałem okazję czytać, więc sentyment jest ogromny.

Każda wieść o książkach Szmidta jest dla mnie nie lada gratką, czy to jeśli chodzi o zombie czy SF czy, przede wszystkim, postapo. Ucieszyłem się straszliwie, gdy dotarła do mnie wieść, że zasili cykl Metro, chociaż jednocześnie czułem lekkie obawy, gdyż - może wstyd się przyznać - nie czytałem żadnej książki z Uniwersum Glukhovskiego. Ale skoro Szmidt, to może w końcu czas, by zacząć. Teraz, świeżo po lekturze tak naprawdę wszystkich trzech tomów przyznam, że absolutnie się nie rozczarowałem!

Parę lat temu, gdy fasynowała mnie mistyka "Olbrzyma" i kiedy moja wyobraźnia była jeszcze ciut młodsza i rodziła więcej kreatywnych pomysłów, marzyłem o książce, której akcji dziać będzie się w owianym tajemnicą, wciąż nieodkrytym do końca poniemieckim kompleksie w Sudetach. I tutaj Pan Robert spadł mi po prostu jak z nieba, tworząc Metro 2035. Riese.

Książka, razem z pozostałymi dwoma z cyklu Metro, tworzy jedną całość, aczkolwiek prócz powrotu na karty powieści znanych już nam bohaterów, fabularnie dostajemy całkowicie coś nowego, świeżego i rzecz jasna, niezwykle pochłaniającego. Jednocześnie poznajemy mnóstwo informacji o Uniwersum, tłoczące się gdzieś po boku głownego nurtu fabuły pytania, w końcu dadzą czytelnikom słuszne i wyczekiwane odpowiedzi, co stanowi wręcz wisienke na torcie. Autor bardzo fajnie łączy zaczęte gdzieś wcześniej drogi naszych bohaterów w jedną, spójną całość. Nie ukrywam, że niejednokrotnie Szmidt mnie zaskoczył, jednak tutaj efektów "WOW" jest naprawdę sporo. Riese, jak i cała trylogia, jest historią niezwykle przemyślaną, złożoną i wielowątkową. Ostatni tom jednak stanowi fantastyczne zwieńczenie.

Myślę, że nie trzeba się zbytnio rozpisywać nad stylem Pana Roberta, bo ten jak zawsze stoi na wysokim, przyjemnym dla odbiorcy poziomie. Tak naprawdę nie mam za bardzo do czego się przyczepić, książka - jak dla mnie - jest godną kontynuacją przygód Nauczyciela i Iskry. Sądze, że wszystkie trzy powieści z cyklu Metro, jak i cała twórczość Szmidta powinna być gratką dla fanów postapokalipsy. Polecem zdecydowanie!

Astralker

maj 12, 2019

W czasie sesji (szczególnie podczas trudnego egzaminu) każdy student marzy o jakimkolwiek zrządzeniu losu, które pomogłoby mu z wysoką notą przeboleć sprawdzanie jego wiedzy. Tego dnia Dawid Kowalczyński był do egzaminu w miarę przygotowany, a jednak z przyczyn niezależnych od siebie nie dotarł na niego. Akurat w słowniku tego profesora nie istnieje słowo "litość", a wyłącznie "poprawka". Dawid nie chce z tak błahego powodu jak zaspanie stracić kolejnego roku, więc gdy jego kolega ze studiów zgłasza się do niego z dość ryzykownym pomysłem, zgadza się. Tej nocy mają zakraść się do domu profesora, podłożyć mu arkusze z własnymi odpowiedziami i wyjść. Od początku jednak plan nie idzie po ich myśli; najpierw mężczyzna wraca za szybko do domu, a później... dzieją się rzeczy, o jakich żaden z nich nigdy by nie pomyślał. W taki właśnie sposób Kowalczyński trafia do miejsca szkolącego ludzi na astralkerów- specyficznych żołnierzy, mogących opętać daną osobę, a także opuszczających ciała, by w niematerialnej wersji siebie chronić obrane obiekty. Początkowo "nowy zawód" jawi się jako spełnienie marzeń- dobra płaca, ciekawe zajęcia, praktycznie zero ryzyka. Ale ostatecznie ujawnia się druga strona medalu...

Chyba każdy z nas choć raz zamarzył sobie o umiejętności teleportacji w dane miejsce, o czytaniu w myślach drugiej osoby albo o byciu niewidzialnym; niestety, ludzkie możliwości jak dotąd nie rozwinęły się aż tak, by było to możliwe. Pozostaje nam jedynie sfera wyobraźni. Zaciekawiło mnie, jak pan Tomasz Sobiesiek przedstawi swoją wizję dotyczącą opuszczania własnego ciała i astralnego przemieszczania się. Czy skupi się jedynie na opisywaniu kolejnych ćwiczeń, a może zaserwuje nam do tego jakąś akcję? Stało się i tak, i tak. 

Dawid Kowalczyński jest chłopakiem jakich wielu; pochodzi z małego miasteczka, pomieszkując w mieście, w którym studiuje informatykę. Do tej pory nic nie wskazywało na to, żeby posiadał jakieś nadnaturalne zdolności; zresztą, nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiał, skupiony na tu i teraz. Skok w nowe życie po części wynikał z przymusu (wolał to niż natychmiastową śmierć- usuwanie świadków), z drugiej zaś strony bohater był ciekawy, czy właśnie trafił na sektę pełną szaleńców, czy rzeczywiście coś takiego jest możliwe. Czy żałował swojej decyzji? Zapewne nie raz.

Początkowo akcja toczy się powoli. Autor przygotowuje nie tylko swojego bohatera, ale i nas do podjęcia nowych wyzwań. Szeregi wykładów pozwalają nam zagłębić się w tajniki przemieszczania się duszy oraz innych tematów, do tej pory nam nieznanych. Przyznam, że była to bardzo interesująca lekcja (choć czytelnik raczej nie zastosuje jej w życiu realnym). Dopiero gdzieś w połowie lektury, gdy Dawid podejmuje pierwsze zadanie praktyczne, zaczyna się coś dziać. To, co jawiło się jako dar, łatwo zmieniło się w przekleństwo. Ale odwrotu nie ma, a różni ludzie czyhają na najmniejsze potknięcie. Każdy chciałby mieć w swoim oddziale astralkera, mogącego donosić o kolejnych krokach danej osoby. Astralker jest swego rodzaju żołnierzem od zadań specjalnych, chroniącym ważne osobistości. A jednak w trakcie wykonywania czynności granica między tym, co dobre, a tym, co właściwe, bardzo szybko się zaciera. Służba państwu właściwie w każdym wymiarze zawsze budziła pewne... wątpliwości.

Dawid nie jest posłuszną marionetką, która z góry zgadza się ze wszystkim, co rozkażą zwierzchnicy. Wiele spraw budziło jego zainteresowanie, rodziło jeszcze więcej pytań o słuszność tego, co robią astralkerzy. Sam proces rekrutacji na owo "stanowisko" jest dość agresywny, przez co tak naprawdę niewielu może wejść w szeregi owych żołnierzy. Bohater wciąż ma przed oczyma to, co stało się z jego kompanem od włamu do domu profesora; nie chce skończyć jak kolega, a jednocześnie burzy się w nim krew na tak jawną niesprawiedliwość. Zakładam, że pan Sobiesiek stworzy całą serię książek o tej tematyce (choć na razie nigdzie nie ma żadnych informacji na ten temat) i będziemy mogli śledzić dalsze losy głównego bohatera i to, jakie zachodzą w nim zmiany. Uważam, że to może być całkiem dobra seria, a Dawid z tomu na tom jedynie ewoluuje (w dobrym tego słowa znaczeniu). Już teraz dajcie szansę Astralkerowi, gdyż ukazuje ona jeszcze inne odłamy rzeczywistości niż inne lektury fantastyczne.

Chociaż często słyszy się, że powieści, które powstają na bazie gier komputerowych, są czystym niewypałem, to ja jednak staram się nie zniechęcać tego typu opiniami. Faktycznie, kilka razy trafiłam na tego typu książkę, która była dla mnie męczarnią i zdecydowanie jej lektura nie sprawiła mi przyjemności, ale jeżeli chodzi o tematykę asasynów, to do tej pory nigdy nie poczułam się rozczarowana. A „Assassin’s Creed. Odyssey” mogę wręcz uznać za naprawdę wciągającą historię, która mnie ogromnie zaciekawiła!

Główną bohaterką jest Kasandra, młoda kobieta, która przez ponad dwadzieścia lat próbowała zapomnieć o tragicznych wydarzeniach ze swojego dzieciństwa. Jej ojciec Nikolaos strącił ją w przepaść po tym, jak próbowała ona ratować swojego brata – teoretycznie sprzeciwiając się tym samym woli bogów. Mimo wszystko dziewczynce udało się uciec – od tamtej pory żyła w przekonaniu, że straciła całą swoją rodzinę. Brat umarł, matka popełniła samobójstwo, a o ojcu słuch wszelki zaginął. Gdy jednak okazuje się, że Kasandra otrzymuje od tajemniczego przybysza obietnicę otrzymania niewyobrażalnego bogactwa w zamian za zabicie słynnego wodza zwanego Wilkiem, wszystko przybiera nieoczekiwany obrót – kobieta odkrywa, że przez wiele lat żyła w kłamstwie.

Nigdy specjalnie nie zastanawiałam się nad tym, czym wyróżniają się tak zwane „oficjalne powieści gry”. W tym przypadku jednak rzucił mi się w oczy pewien schemat – niejednokrotnie Kasandra miała do wykonania pewne zadania, które z kolei prowadziły ją do kolejnych i kolejnych. To taka typowa zagrywka – wykonaj quest, tutaj pojawi się zadanie poboczne, tutaj docierasz do celu, ale okazuje się, że nie odnalazłeś tego, co było obiecane, więc stajesz w obliczu kolejnego zadania. Jak w typowej grze. Z łatwością mogłam sobie wyobrazić, jak to mniej więcej mogłoby wyglądać, gdybym faktycznie skusiła się na dzieło Ubisoftu. Czy jest to wada tej powieści? W moim odczuciu nie – takie nieoczekiwane zwroty akcji i rozbudzanie ciekawości czytelnika poprzez kolejne zadania do wykonania jest jak najbardziej czymś pozytywnym.

Gordon Doherty zdecydowanie urzekł mnie tym, że znakomicie opisał rozgrywające się tutaj wydarzenia, zadbał o odpowiednie stopniowanie napięcia, o zachowanie pewnych tajemnic do samego końca, których wyjaśnienie chwilami było naprawdę niesamowite, ale przede wszystkim urzekł mnie cudowny klimat starożytnej Grecji! Czy uwierzycie, że możecie tutaj spotkać słynnych filozofów czy mężów stanu? Tak, pojawia się nawet sam Sokrates! Atmosfera tej powieści jest genialna, a realia starożytności całkiem nieźle przedstawione. Chociaż teoretycznie nie do pomyślenia jest kwestia tego, że kobieta mogłaby faktycznie w tym okresie zostać wojownikiem, to mimo wszystko nastrój jest nieziemski!

Wartka akcja i jej zaskakujące zwroty zdecydowanie zachęcają do lektury. Dodatkowo Kasandra to ten typ postaci, który uwielbiam. Silna, pewna siebie kobieta, która realizuje się w walce, ale pragnie także odkryć prawdę o swoim pochodzeniu – a nie jest to takie łatwe. Autor stopniowo wprowadza nowe wątki, gdzie jednym z ciekawszych jest zdecydowanie kwestia Kultu Kosmosu. To tajemnicze stowarzyszenie, które bardzo miesza w wojnie pomiędzy Spartą i Atenami, a na ich czele stoi mistrz, który sprawia wrażenie typowego czarnego charakteru. Kult Kosmosu w tym przypadku reprezentuje jakby Templariuszy, a ród Kassandry prekursorów Asasynów. Intrygi, spiski, wojna – oto typowe elementy tej powieści.

Przyznam szczerze, że ta powieść naprawdę mnie wciągnęła i przypadła mi do gustu. Świetnie się przy niej bawiłam i nie ukrywam, że chętnie sięgnęłabym po dalsze losy głównej bohaterki, chociaż raczej nie zapowiada się na to, żeby miały takowe powstać. Zakończenie wydało mi się być nieco otwarte, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż jest to oficjalna powieść gry, to niekoniecznie musi to iść w parze z powstaniem kontynuacji. Mimo wszystko jest to naprawdę przyjemna pozycja!

Remedium

kwiecień 30, 2019

Paulina Gaworska szybkim krokiem zmierzała w stronę wynajmowanego mieszkania w Łodzi. Było już późno, a ona niedługo miała mieć ostatni autobus w rodzinne strony. Może i zdziwiły ją zamknięte na klucz drzwi mieszkania -w końcu Karina, jej współlokatorka, w ogóle o to nie dbała- ale pośpiech sprawił, iż nie zastanawiała się nad tym dłużej. Chciała jeszcze pożegnać się z koleżanką, lecz zamknięte drzwi do jej pokoju wyraźnie wskazywały, iż dziewczyna jest czymś obecnie zajęta. Paulina wyszła, nie zdając sobie sprawy, że właśnie podpisała na siebie wyrok.

Tomek Gąsior wraz ze ściągniętym z Krakowa Przemkiem Strawczukiem mają przed sobą nie lada zadanie- ktoś torturował młodą kobietę, z sadystyczną precyzją wbijając igły w narządy wewnętrzne ofiary. Karina nie miała wrogów, nikomu nie nadepnęła na odcisk; motywu -prócz szaleństwa sprawcy- chwilowo brak. Ale morderca zostawił coś jeszcze: osobliwą wiadomość, skierowaną do nieobecnej współlokatorki zmarłej: "Gdybyś otworzyła te drzwi, ona wciąż by żyła".

Pierwsze sto stron Remedium było ciężką przeprawą. Do teraz nie wiem, czy wpływ na to miał styl pisania autora, czy może jednak kukiełka- innymi słowy postać Przemka Strawczuka. Od chwili, w której pojawił się w Łodzi, nie mogłam go znieść; kręcił nosem niemalże na wszystko, od wynajętego dla niego przez policję mieszkania, aż do towarzystwa innych policjantów (a już szczególną irytację krakowskiego śledczego budziły "ptasie" nazwiska współpracowników). Wydawało się, jakby poprzez swoje milczenie i odrzucanie prób nawiązania kontaktów przez innych chciał pokazać wszystkim, kto tu rządzi. Może po prostu "ten typ tak ma", a może zwyczajnie uważał się za światowego specjalistę. Na szczęście dalsze wydarzenia po części starły to jego samozadowolenie.

Pan Radosław Rutkowski zdecydowanie miał dobry pomysł na tę historię. Choć w świecie policyjnym panuje przekonanie, że nie istnieje morderstwo doskonałe, to zamordowanie młodej kobiety początkowo zakrawało właśnie na takowe. Zero odcisków palców, obuwia, czegokolwiek. Żadnych brakujących przedmiotów, które mogłyby wskazywać na obsesyjne zainteresowanie sprawcy. Ofiara nie miała wrogów, a w takim wypadku śledczy ponownie natrafili na ślepy zaułek. Pozostało im jedynie czekać na powrót Pauliny Gaworskiej; wierzyli, że może ona będzie potrafiła wskazać im choć cień poszlaki. I do postaci Gaworskiej mam kolejne, drobne "ale". Rozumiem, że dziewczyna jest w szoku po śmierci koleżanki, a późniejsze morderstwa wskazują jasno, iż krwawe wiadomości sprawcy kierowane są właśnie do niej, ale... nie lepiej byłoby raz a dobrze wziąć się w garść i pomóc policji, skoro psychopata kontaktuje się tylko z nią, zamiast cały czas rozpaczać nad swoim losem? Rozumiem strach, panikę, wszystko- ale to właśnie jej opanowanie mogłoby doprowadzić do jego ujęcia, a co za tym idzie zakończenia tej chorej gry.

Wspomniałam na początku, że autor miał dobry pomysł na fabułę. Pan Rutkowski w postaci mordercy "umieścił" odczucia wiele osób względem społeczeństwa. Codziennie dochodzą do nas informacje o czyjejś obojętności, która doprowadziła do tragedii. Codziennie mijamy osoby bezdomne, słyszymy o porzucaniu zwierząt w lasach, o mordowaniu własnych, nowonarodzonych dzieci przez matki. Czy więc społeczeństwo nie jest pełne morderców? Czy sprawca z Remedium poprzez zabijanie nie chciał jasno pokazać, jakimi bestiami jesteśmy w rzeczywistości? A może chce nas nauczyć reagowania na czyjeś krzywdy? Owszem, szczytny cel, jednakże poprowadzony trochę nie w tym kierunku. Można uczyć ludzi bez zabijania innych członków społeczeństwa, szczególnie, że nie popełnili oni żadnego wykroczenia. Z drugiej strony potrafię zrozumieć bezsilność sprawcy odnośnie tego, co współcześnie dzieje się na świecie.

Remedium na pewno punktuje u mnie właśnie za motyw sprawcy, którym nie było bezmyślne zabijanie dla własnej przyjemności, lecz (może to dziwnie zabrzmi) mordowanie dla wyższego celu. Jedyne zmiany, jakie wprowadziłabym, to w kreacjach wspomnianych bohaterów, nadające im trochę prawdziwego życia, dozę emocjonalności, gdyż mimo łez Pauliny i nierzadkiego współczucia Strawczuka dla dziewczyny to wszystko zdaje się za bardzo sztywne, nierealne.

Świątynia na bagnach

kwiecień 28, 2019

Tęskniliście za Zahredem? Ja bardzo! Dlatego cieszy mnie wyjątkowa płodność literacka Michała Gołkowskiego, który zaledwie kilka miesięcy po Bogach pustyni zaserwował nam kolejną odsłonę losów przeklętego przez bogów, nieumarłego wojownika.

Tym razem Zahred budzi się w zupełnie nieznanym mu i nieprzyjaznym otoczeniu i czasach. Nic też nie dzieje się tak, jak zwykle. Coś jest ewidentnie nie tak, a bogowie zakpili sobie z niego w wyjątkowo okrutny sposób. Zahred nie byłby jednak Zahredem, gdyby pogodził się z tym bez walki.

Pewnego dnia, wśród niedostępnych bagien kilkuletni Drus odnajduje trupa, będącego w końcowej fazie rozkładu. Gdy powraca w to samo miejsce po kilku miesiącach, przekonuje się, że nieboszczyk nie tylko wygląda lepiej, ale też… porusza się. Od tej pory Drus regularnie odwiedza Zahreda (to naturalnie właśnie on), wierząc w jego boskie pochodzenie i opiekę, jaką nad nim roztacza. Jednak wraz z upływem czasu ambicje i marzenia Drusa zmieniają się i postanawia wykorzystać Zahreda do własnych celów. Czy jednak może czynić to bezkarnie?

Świątynia na bagnach to trzecia część cyklu o Zahredzie, a jednocześnie pierwszy tom trylogii Bramy ze złota. Czysto teoretycznie można rozpocząć jej lekturę bez znajomości poprzednich dwóch powieści, ponieważ każda jest zamkniętą historię i toczy się w zupełnie innym miejscu i czasach. Osobiście zachęcam jednak do czytania zgodnie z chronologią ukazywania się książek – można wtedy lepiej zrozumieć naturę głównego bohatera i jego motywacje.

W przeciwieństwie do Spiżowego gniewu oraz Bogów pustyni, to nie Zahred knuje tutaj intrygi i manipuluje ludźmi, przynajmniej przez większą część fabuły. W związku z tym oraz z zakończeniem można się spodziewać, że Świątynia na bagnach to jedynie rozgrzewka przed tym, co czeka nas w kolejnym tomie. Czy to źle? Absolutnie nie, ponieważ autor nie powiela schematu żadnej z poprzednich powieści, a wprowadzając pewne zmiany w powtarzanym przez głównego bohatera procesie, wprowadza do serii powiew świeżości.

O ile wcześniej mieliśmy do czynienia ze światami wzorowanymi na rozwiniętych, starożytnych cywilizacjach z okresu brązu i zarania państwa egipskiego, o tyle tym razem akcja toczy się w realiach nawiązujących do okresu wczesnosłowiańskiego. Gorące piaski pustyni zmieniają się w gęste puszcze i niedostępne bagna, gdzie lato trwa krótko, a mroźna zima jest szokiem dla każdego obcego przybysza. Ludzie żyją tu w niewielkich, często rywalizujących ze sobą osadach i w warunkach, które w porównaniu z egipskimi pałacami, są delikatnie mówiąc barbarzyńskie. Dwie rzeczy są przy tym niezmienne – rządza władzy i to, że przetrwać mogą tylko najsilniejsi i najbardziej bezwzględni.

Wprawdzie Gołkowski nie odkrył Ameryki, pokazując, jak łatwo jest manipulować ludźmi, zwłaszcza jeśli użyje się w tym celu religii oraz jakie wpływy może mieć sprytny i pozbawiony skrupułów kapłan, który raz posmakowawszy władzy, nie ma zamiaru z niej rezygnować. Przedstawił to jednak nad wyraz obrazowo i dobrze, dlatego powieść czyta się tak dobrze. Jeśli dorzucić do tego ciekawie wykreowaną, przełamującą stereotypy, postać jednej z głównych bohaterek oraz podkręcające apetyt zakończenie, wychodzi na to, że cykl z tomu na tom staje się jeszcze lepszy.

Z informacji opublikowanych przez autora wynika, że cała trylogia jest już gotowa (chwała mu za to!). Teraz wszystko w rękach Fabryki Słów, oby nie kazali nam czekać zbyt długo na Złote miasto zbyt długo.

Gry komputerowe powoli przestają być domeną dzieci. Na rynku pojawia się coraz więcej propozycji adresowanych wyłącznie do dorosłego użytkownika. I nie chodzi o content wymagający pełnoletności. No, może nie tylko. Pokolenie współczesnych młodych dorosłych ma coraz więcej czasu, ale też... pieniędzy. Dlatego deweloperzy współczesnych gry komputerowych nie mogliby zignorować takiego odbiorcy. I z czasem takich produkcji będzie coraz więcej. Przyszłość to przede wszystkim wirtualna rzeczywistość i gry na zupełnie innym poziomie. Jakim? Wkrocz na drogę szamana i przekonaj się na własnej skórze, przed tobą etap drugi!

Wolność! Machan właśnie opuścił wirtualne więzienie i wreszcie może zacząć oddychać pełną piersią. Co prawda w ograniczonym zakresie, bo wciąż wisi nad nim oznaczenie skazańca, jednak wreszcie zaczyna naprawdę grać. W nowych warunkach czuje się jak ryba w wodzie! Szybko okazuje się, że miejsce, do którego został wysłany, to wieś zabita dechami. Wpisy na forum każą omijać ją szerokim łukiem, nie dzieje się tam nic ciekawego, kilka nudnych questów, paru typowych npców... Tylko dlaczego Machan właśnie dostał zadanie unikatowe? Czyżby w tej małej mieścinie działy się rzeczy, o których nie wiedzą nawet wyjadacze z kluczowych gildii?

„Droga Szamana. Etap 2: Gambit Kartosa” to prawdziwa gratka dla miłośników RPG, czy to w wersji komputerowej, czy papierowej. Nie jest to książka, która pierwsza próbuje pokazać nam wizję przenoszenia się do gier za pomocą nowoczesnych technologi. Ale na ten moment jest to jedyny tytuł, który z pełną powagą traktuje całą mechanikę. Wszystkie liczby, statystyki, czy parametry decydujące o wyniku starć, zostają zaprezentowane w fabule. Czytelnik, który kiedykolwiek miał kontakt z takimi grami, będzie się czuł, jakby sam przeżywał przygodę. Od smaczków, po absurdy RPGów, po prostu genialne i przede wszystkim, bardzo dobrze opracowane. Widać, że autor zna się na rzeczy!

Sama historia rozwija się stopniowo. Po bardzo intensywnym zakończeniu pierwszego tomu początek kontynuacji jest mało wciągający. Opowieść rozpędza się powoli, na tyle, że miałam obawy co do całości. Całe szczęście, niepotrzebnie. Jak już wspomniałam, Machan kosztuje wolności w miejscu, gdzie moderator mówi dobranoc. Na początku nie dzieje się tam nic ciekawego. Jednak nasz bohater nie działa schematycznie i z każdą decyzję wplątuje się w kolejną aferę. Mniej więcej w połowie książki jest już tak zamotany, że cokolwiek nie zrobi, wpada w tarapaty. Wtedy też jak grzyby po deszczu pojawiają się zwroty wydarzeń, napędzają akcję i podnoszą ciśnienie, zarówno czytelnikowi, jak i bohaterowi. I tak do zakończenia, które jest prawdziwym trzęsieniem ziemi i przykładem dobrej sceny finałowej, idealnej... do gry.

Ale jak w tej całej aferze odnajduje się Machan? Jego postać rozwijana jest konsekwentnie i według wcześniejszego modelu, czyli... od zera do bohatera. Więcej szczęścia, niż rozumu i przypadek decydują, że Machan zaczyna odgrywać coraz większoszą rolę na serwerze. Na początku zwykły gracz, a już kilkaset stron później postać, którą interesują się największe gildie. Jednym słowem marzenia każdego miłośnika RPG. Nie tylko grać, ale też stawiać warunki! W pewien sposób te przypadku i zbiegi okoliczności są naiwne, z drugiej odpowiadają na zapotrzebowanie modelowych czytelników. I chociaż po rozłożeniu na czynniki pierwsze sprawiają wrażenie, jakby ktoś odgórnie maczał w tym palce, bardzo dobrze się o nich czyta, a sama przygoda jest dynamiczna i wciągająca. Jestem więc w stanie przymknąć na to oczy i skrycie liczę, że grubszy spisek wyjdzie na jaw w następnych tomach.

Kolejną kwestią jest coraz większy udział życia „spoza gry”. Chociaż cała akcja książki rozgrywa się w wirtualnym świecie, autor dostarcza nam kilku fragmentów sprzed skazania. Nadal tych elementów jest niewiele, ale liczę, że z czasem pojawi się ich więcej. Dlaczego? Bo dostarczają czytelnikowi nie tylko ciekawostek, ale też zdradzają drugie dno całej afery.

„Droga Szamana. Etap 2: Gambit Kartosa” okazała się świetną przygodą! Uwielbiam świat wykreowany przez autora i całą mechanikę, której nie pomija. Jedyne, czego nie mogę „przełknąć” to czas między wydaniem poszczególnych części. Drogie wydawnictwo, nie każcie nam czekać tyle czasu! Historia Machana dopiero się rozkręca, a ja nie mogę się doczekać, by dalej w niej uczestniczyć!

 

Onyx & Ivory

kwiecień 08, 2019
Nazywano ją Zdrajczynią. Nienawidzono jej po tym, co się stało. Każdy zadawał pytanie: dlaczego? Dlaczego jej ojciec to zrobił? Czemu najbardziej zaufany człowiek władcy - półboga próbował go zabić? Rodzina Brighton zawsze była ceniona w stolicy. Ojciec Kate był najlepszym koniuszym, a jego mała córeczka powoli przejmowała po nim pałeczkę. Pozyskali łaskę króla od samego początku. Kate bawiła się z następcami tronu, a jej tatuś szkolił potężne, najlepsze w całej krainie konie wojenne. Nikomu przez myśl by nie przeszło, że Hale postanowi zaatakować króla. Nie on, mężczyzna wykazujący wielką lojalność wobec rodziny królewskiej. Jedna noc zmieniła wszystko. Brighton został skazany na śmierć, a Kate okrzyknięta przez społeczeństwo Zdrajczynią. Nie mając innego wyjścia, uciekła z jedynego domu, który znała i rozpoczęła samotną, niebezpieczną wędrówkę po krainie w poszukiwaniu pracy, która pozwoliłaby jej przeżyć. Choć starała się chronić swoją tożsamość, w każdym mieście w końcu, wcześniej czy później, była rozpoznawana. Wyśmiewano ją, odsuwano, wyszydzano i nienawidzono, aż stworzyła wokół siebie mur, który miał ją ochronić przed całym okrucieństwem posyłanym w nią falami przez ludzi. Jakby tego było mało, Kate posiada pewną umiejętność, która może przynieść na nią zgubę, jeżeli zostanie odkryta. Moc, która może okazać się silniejsza niż kiedykolwiek przypuszczała. Gdy nadciąga wojna, a stara miłość znów daje o sobie znać, tylko zaakceptowanie własnej potęgi może przynieść zwycięstwo...
 
Mindee Arnett po raz pierwszy pojawia się na polskim rynku wydawniczym z niezwykle ciekawą, intrygującą powieścią o Kate Brighton - córce niedoszłego zabójcy króla, która stara się ułożyć sobie na nowo życie jako królewska kurierka, choć przeszłość nie daje o sobie zapomnieć i ma zamiar powrócić ze zdwojoną siłą. Czy dziewczyna z niezwykłym talentem, uważanym przez społeczeństwo za dar ogni piekielnych, zdoła uratować świat przed zagładą? Czy dawne uczucie ugodzone przez zdradę zdoła odżyć na nowo? ,,Onyx & Ivory" zabierze was do świata, gdzie magia towarzyszy ludowi na każdym kroku, a prawda okazuje się niewiarygodna. Spędzicie z tą powieścią wiele wspaniałych godzin, ale zanim oddacie się tej przyjemności, pragnę zaprosić was do zapoznania się z recenzją.
 
„Lepiej mieć dwie osoby, które naprawdę szczerze cię kochają, niż całe miasto niepewnych przyjaciół.”
 
Nazywają ją Zdrajczynią Kate. To przydomek, który Kate Brighton odziedziczyła po ojcu, po tym, jak próbował zabić arcykróla Rime.
 
Wypędzona z szeregów szlachty Kate pracuje jako kurierka pocztowa. W tym fachu mogą przetrwać tylko najlepsi i najszybsi z jeźdźców, bo kiedy zapada noc, na świat wychodzą gadźce – mordercze bezskrzydłe smoki. Na szczęście Kate ma sekret, który zapewnia jej przewagę. Jest dzikunką, władającą zakazaną magią, która pozwala jej wpływać na umysły zwierząt.
 
I właśnie ta magia doprowadza ją do miejsca, gdzie gadźce za dnia dokonały masakry całej karawany, z której ocalał tylko Corwin Tormane, syn króla. Jej pierwsza miłość, chłopak, którego poprzysięgła zapomnieć po tym, jak skazał jej ojca na śmierć.
 
Teraz, gdy ich drogi znów się skrzyżowały, Kate i Corwin muszą zapomnieć o przeszłości, by stawić czoło nowemu zagrożeniu i jeszcze mroczniejszym siłom, budzącym się w królestwie.
 
„Nie możesz pozwolić, by inni określali, kim masz być. To lekcja, którą odrabiam od urodzenia.”
 
,,Onyx & Ivory" wciąga od pierwszej strony, gdy Kate będąca królewską kurierką, stara się wyrwać szponom i zębiskom nocnych gadźców. Trafiamy w sam środek przerażającej walki o życie. Autorka rozpoczynając w ten sposób książkę, wywarła na mnie pozytywne pierwsze wrażenie i wraz z dalszą częścią tylko utwierdzała mnie w przekonaniu, że w moje ręce trafiła intrygująca historia, przy której spędzę wiele przyjemnych godzin. Mindee Arnett powoli wprowadza czytelnika w zawirowaną, pełną niespodzianek opowieść, gdzie pewna młoda kobieta musi nauczyć się posługiwać zakazaną mocą, która w niej drzemie, aby ocalić świat przed wojną oraz poradzić sobie z uczuciem do dawnego przyjaciela, który nigdy nie będzie mógł do niej całkowicie należeć.
 
,,Kocham cię, Kate Brighton. Zawsze cię kochałem. Jestem twój, taki, jakim mnie zechcesz. Książę czy żebrak, mąż czy kochanek. Wybór należy do ciebie i tylko do ciebie."
 
Nie wiem, czy ze mną jest coś nie tak, ale zawsze (Naprawdę zawsze!) najbardziej przypadają mi do gustu drugoplanowe postacie. Dal i Signe zauroczyli mnie swoim poczuciem humoru oraz otwartością. Odkąd tylko pojawili się na stronicach książki, skradli moje serce. Z zapartym tchem śledziłam ich losy, szczerząc się, gdy tylko zaczynali ze sobą rozmowę. Choć to właśnie ich najbardziej polubiłam, muszę oddać autorce sprawiedliwość, że postacie Kate i Corwina zostały bardzo dobrze skonstruowane. Od początku z zapartym tchem śledziłam ich losy. Fascynowały mnie ich przygody oraz więź, która powoli znów pomiędzy nimi odżywała. Gdybym mogła scharakteryzować każdego z nich kilkoma słowami, to powiedziałabym, że Kate jest upartą, ale równie lojalną buntowniczką, która nie pozwoli się nikomu podporządkować, Corwin - rycerzem w lśniącej zbroi, dla którego najbardziej liczy się sprawiedliwość, Dal - casanowo łamiącym kobiece serca, czarusiem, dla którego czytelniczki wzdychają oraz przyjacielem, na którego zawsze można liczyć, a Signe (ach ta Signe) to symbol tajemnicy, intrygująca kobieta, która uratuje cię z każdej opresji. Mindee Arnett stworzyła niezwykły świat, w którym żyją niezwykle intrygujące postacie.
 
,,Miłość to także klatka."
 
,,Onyx & Ivory" zabierze was w malowniczy, ale równie niebezpieczny świat Rime, gdzie przeżyjecie jedną z największych czytelniczych przygód swego życia. Powolutku, coraz bardziej, będzie zagłębiali się w tą fascynującą opowieść, aż w pewnej chwili skradnie wam serce, a wy nawet tego nie zauważycie. Historia Kate - dzikunki, której moc może zmienić cały świat - nie pozwoli wam o sobie zapomnieć. Tak jak ja, będzie niecierpliwie czekali na kontynuację. Pani Arnett zaskoczyła mnie od pierwszej strony. Nie spodziewałam się, że jej książka aż tak przypadnie mi do gustu, a tu proszę... Muszę nauczyć się, żeby niczego wcześniej nie zakładać, ponieważ może czekać mnie wielka niespodzianka lub rozgoryczenie. Na szczęście, tym razem ,,Onyx & Ivory" okazała się strzałem w dziesiątkę. Polecam!

Zbrodnia i Karaś

marzec 26, 2019

Intrygujący opis i rudy kot na okładce przekonały mnie, by sięgnąć po książkę spod pióra Aleksandry Rumin „Zbrodnia i Karaś”. Czy jednak zawartość była równie ciekawa, a ja nie pożałowałam swojej impulsywnej decyzji? 

 

Wszyscy świadkowie zdarzenia zostali poproszeni o pozostanie w strefie rekreacyjnej na parterze budynku. Zawsze śmieszyła ją ta nazwa, bo czy dwa stoły, kilka krzeseł i zdychającą paprotkę można nazwać strefą rekreacyjną?

 

Gdy dwie sprzątaczki znajdują na terenie kampusu Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie ciało profesora Karasia, ich życie przewraca się do góry nogami. Same postanawiają odkryć kto jest mordercą, a liczbę podejrzanych ogranicza fakt, że w budynku podczas śmierci profesora było zaledwie dziesięć osób. Okazuje się jednak, że profesor był tak lubianą i sympatyczną personą, że każda z tych osób mogła mieć motyw, by go zabić. 

 

Widok go przeraził. Matka stała nad powalonym ojcem, trzymając w reku gigantyczny wałek do ciasta. 

 

„Zbrodnia i Karaś” to powieść nietypowa. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że to barwne postacie bohaterów tworzą w tej historii całą fabułę, a samo morderstwo jest zaledwie tłem. Pisarka zgrabnie prowadzi nas przez zakątki polskiego „Uksfordu”, po kolei przedstawiając nam historie osób, które mogą być zamieszane w przedwczesną śmierć profesora. Podczas wertowania kolejnych stron, niekiedy nie mogłam przestać się śmiać. Historia jednak nie należy wyłącznie do beletrystyki czysto rozrywkowej. Śmierć profesora staje się podłożem przeróżnych rozważań zarówno bohaterów, jak i towarzyszących im czytelników. 

 

Książka jest napisana bardzo dobrze (zarówno pod względem stylu, jak i warsztatu), ciężko ją jednak przypisać do konkretnego gatunku, nawet jako komedii kryminalnej. To prawdziwa uczta wyobraźni, w której pojawiają się: satyra, parodia, fragmenty powieści obyczajowej, a nawet elementy fantastyki. Wyraźnie też widać, że Aleksandra Rumin pisze o miejscach, które zna. Wygląda na to, że nauka na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie się jej przysłużyła i została doskonałą inspiracją. Podoba mi się też fakt, że pisarka postawiła na typowo polskie nazewnictwo. Trend na angielskie imiona i nazwiska osób mieszkających w naszym rodzimym kraju bywa naprawdę irytujący. 

 

Podsumowując: elementów kryminalnych jest w książce niewiele, za to komediowe zadowolą każdego, nawet malkontenta. „Zbrodnia i Karaś” to świetnie napisana, niezwykle zabawna historia z pozytywnym przesłaniem. Trudno uwierzyć, że to literacki debiut. Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia książka spod pióra Aleksandry Rumin, jaką dane było mi przeczytać. Podczas lektury bawiłam się znakomicie i tego życzę również innym czytelnikom. 

 

Ostatnie namaszczenie

marzec 14, 2019

Przypuśćmy, że w ręce kapelana walczącego o przetrwanie oddziału partyzantów przypadkiem wpada grimoire – księga zaklęć. Dodajmy: działająca. Dalej jest tylko lepiej. Czwarta książka w dorobku Haladyna prezentuje nadal świetną formę autora i ukazuje naprawdę spory talent i powiew świeżości na polskim rynku fantastyki!

Trwa druga wojna światowa, kulminacja chaosu, terroru i szaleństwa. Gdzieś na wschodzie Polski niewielki oddział partyzantów z zaciekłą determinacją broni swojego kraju przed najeźdźcami. Giną kolejni żołnierze, oddział powoli się wykrwawia. Jeśli zostaną w lesie, to nadchodząca zima będzie kresem dla nich wszystkich. W rozpaczliwej próbie przetrwania próbują odbić z rąk Rosjan pobliskie miasteczko. To, co tam zastają wystawia na próbę ich odwagę, siłę ducha i poczytalność. Bo jak pogodzić się z czymś, czego w żaden sposób nie może przyjąć rozum? Niepozorna książeczka, znaleziona w zniszczonym kościele, daje nadzieję. Na przetrwanie, a może nawet na zwycięstwo. Jednak cena, jaką przyjdzie za nie zapłacić, będzie koszmarnie wysoka i wystawi na próbę człowieczeństwo każdego z partyzantów, łącznie z oddziałowym kapelanem. To on ostatecznie będzie musiał zdecydować, jak wielkie świętokradztwo jest skłonny popełnić w imię walki za ojczyznę.

Chociaż na pierwszy rzut oka książka może wydawać się dziełem w zaawansowanym stopniu historycznym, to w rzeczywistości realia Drugiej Wojny Światowej, a w zasadzie już jej końca, są tylko tłem wydarzeń dla losów pewnego księdza, dowódcy oddziału AK, który niespodziewanie zostaje wplątany w magiczną historię, który zburzy jego wiarę i postrzeganie rzeczywistości. Już przed premierą książki głośno mówiono o niezbyt trafnym doborze głównego bohatera, który kojarzy się zaznajomionym z historią czytelnikom z Romualdem Rajsą, który ma na swoim koncie liczne zabójstwa cywilów w imię walki z okupantem. Wspólnym mianownikiem obu mężczyzn jest jednak tylko taki sam pseudonim - "Bury" - oraz fakt bycia dowódcą AK. Jak już wspomniałem, książka mimo historycznego tła, niewiele wspólnego ma z prawdziwymi zdarzeniami tamtej epoki. Czułem gdzieś wewnętrzną zaznaczenia tego faktu, by z góry wykluczyć niedomówienia względem zainteresowanych lekturą.

Krzysztof Haladyn z każdym nowym dziełem udowadnia swoją szeroką paletę możliwości pisarskich. Za każdym razem przenosi swojego czytelnika w inne miejsce, w inne czasy. Taka wszechstronność, nie zamykanie się na jeden gatunek i przede wszystkim styl w jakim tworzy swoje powieści udowadnia, że jest autorem z najwyższej półki, który wdarł się na rynek z impetem i co więcej, nie zanosi się aby spadł z podium jednych z najbardziej świeżych, młodych i niezwykle zdolnych twórców szeroko pojętej literatury fantastycznej. W Ostatnim namaszczeniu dostajemy historię, w której obok toczących się walk Wielkiej Wojny, urzeczywistniają się słowiańskie demony, czarodziejskie zjawy oraz magia. Powieść czyta się jednym tchem, w czym pomaga nam niezwykle fajny, prosty język, wartka akcja i ceniona, charakteryzująca zmysł pisarski lekkość tworzenia uniwersum. Zdecydowanie polecam!