kwiecień 16, 2024

Gdy wyruszał w rejs do rodzinnej Szwecji miał tylko jeden cel – uratować najbliższych, a jeśli się to nie uda, to chłodna i krwawa zemsta na oprawcach.

Po długim okresie oczekiwania nareszcie trafiła w moje ręce trzecia część Wikingów pisana ręką Radosława Lewandowskiego o podtytule Topory i Sejmitary, a wydana dzięki Wydawnictwu Akurat. Całość oprawy graficznej na zewnątrz, jak i wewnątrz książki nawiązuje do poprzednich części. Treść podzielona jest na rozdziały, które nie są długie, ale dzięki temu czytanie sprawia przyjemność. Specjalnie nie podałem ilości, ponieważ jest to bez znaczenia, gdyż fabuła wciąga tak bardzo, że czas nie gra już roli.

Wielka wojna w Winlandii Dobrej dobiegła końca. Dzięki opatrzności Wakan Tanki oraz fortelowi Oddiego plemie Beothuków odniosło zwycięstwo. Dla Niego nastał długo wyczekiwany moment powrotu w rodzinne strony i odnalezienie matki i siostry. Jednak nie wyrusza sam, razem z nim jest zaprawiona w boju drużyna Snae-Kola dowodzona przez Bjarkiego. Niedługo po tym, jak opuścili zatokę na pokładzie Aifura na horyzoncie zauważono szeroki żagiel i szybko zbliżający się okręt. To miał być pierwszy test dla całej załogi. Jak wszyscy wiedzą, losy człowieka są już zaplanowane w momencie jego narodzin, a do tej pory zarówno dla Asgotsona jak i jego drużyny był on łaskawy.

Najważniejsze dla mnie, że książka została napisana w tym samym stylu, co poprzednia część. Ciekawa fabuła ukazująca życie i wierzenia średniowiecznej Europy, a w to wszystko sprytnie wplecione wątki fikcyjnych bohaterów. Oprócz tego sama fabuła została skonstruowana w taki sposób, aby czytelnik nie popadł w marazm lub zbyt szybko nie rozszyfrował jednej z intryg. Autor po raz kolejny ukazał swój kunszt, gdyż nie sztuką jest napisać jedną książkę, ale cały cykl utrzymując ten sam wysoki poziom. Można pogratulować i jedynie z utęsknieniem wyczekiwać kolejnych książek pióra Radosława Lewandowskiego. Kończąc, książkę z czystym sumieniem polecam każdemu, zarówno miłośnikom klimatów nordyckich jak i tym, którzy cenią dobrą fantastykę.

Barnim. Ogień

styczeń 09, 2017

Saga o Barnimie to koncept dość oryginalny. Powstał dzięki środkom zebranym przez darczyńców na polakpotrafi.pl. Docelowo ma to być nie tylko saga o Barnimie, ale całe uniwersum napisane przez wielu autorów, a także fanów. „Barnim. Ogień” to debiut prozatorski Bernarda Berga, poprzedzony 40-stronicowym opowiadaniem „Barnim.Kamienie”, stanowiącym jakby wstęp do powieści i dostępnym na stronie Wydawnictwa TEGONO za darmo.

„Barnim. Ogień” to opowieść o... Barnimie - włóczykiju i samotniku, który przemierza góry poszukując złodzieja, który to uniemożliwił mu wykonanie intratnego kontraktu. Z opowiadania „Barnim.Kamienie” dowiadujemy się, że posądzony o kradzież wartościowych, sakralnych kamieni Barnim, ucieka z Rącza i wyrusza na poszukiwania tajemniczego człowieka, za sprawą którego Barnim trafił do niewoli. W drodze jednak Barnim trafia na doszczętnie spaloną wieś, której to mieszkańcy popełnili zbiorowe samobójstwo, dokonując prawdopodobnie całopalenia w wioskowym kościele. Za namową spotkanego na szlaku osiłka Naja, Barnim postanawia rozwikłać zagadkę śmierci mieszkańców Drwalinka, trafiając do kolejnych wsi i poznając na szlaku kolejnych towarzyszy. Wspólnie próbują zrozumieć, co takiego stało się w pierwszej wiosce i co z tym wspólnego może mieć stary i charyzmatyczny klecha, pojawiający się na ich drodze.

Książka wydana jest pięknie. Czarno-pomarańczowa okładka jest niezwykle elegancka w swej prostocie. Kolory i faktury okładki pięknie współgrają z tytułem książki. Otrzymane przeze mnie opowiadanie „Barnim.Kamienie”, także zachowuje koncepcję oprawy powieści. Podpisy samego autora na pierwszych stronach dodają całości wyjątkowego charakteru. Czarno-białe ilustracje potęgują mroczny charakter fabuły poweści, szkoda jednak, że jest ich tak mało. Niesamowicie udanym zabiegiem jest nadanie powieści tytułu bezpośrednio związanego z tematem przewodnim książki (a także opowiadania).

Przyznać muszę, że Pan Berg ma niesamowicie lekkie pióro. Książka napisana jest w sposób bardzo przyjemny, a język jest przystępny. Autor nie sili się na skomplikowane i fantazyjne frazesy, dobrze dopasowuje styl pisania do aktualnych wydarzeń i poszczególnych postaci. Narracja jest pierwszoosobowa, co na początku jest bardzo przyjemnym zabiegiem, jednak z czasem zaczyna denerwować. Autor, w miarę pojawiania się nowych postaci, przeskakuje z narracją od jednej do drugiej osoby, nadal stosując tą samą pierwszoosobową narrację. Początkowo nie jest trudno wychwycić kto w danej chwili przedstawia nam swoją historię, jednak z czasem, gdy bohateów pojawia się większa ilość, trudno jest zrozumieć kto w danej chwili i o czym mówi. Mniej więcej w połowie książki autor jakby zrezygnował (zapomniał?) z natychmiastowego określania postaci i momentami jedynie poprzez eliminację lub sposób wysławiania się, możemy zrozumieć kto jest bohaterem danego rozdziału. Przynaję, że było to bardzo denerwujące, wprowadzało niepotrzebny chaos i było męczące. Tym bardziej, że wielokrotnie punkt widzenia bohatera bywał nudny i nie wnosił absolutnie nic nowego do fabuły, a wręcz czynił ją bardziej skoplikowaną i niezrozumiałą.

Niewątpliwym atutem powieści są bardzo charakterystyczne postacie. Każdy pojawiający się bohater jest jedyny w swoim rodzaju, ma dobrze i przejrzyście nakreślony charakter i podejście do rozgrywających się wydarzeń. Jedynie tytułowy Barnim wypada blado na tle swoich współtowarzyszy podróży. Mało o nim wiadomo, wydaje się bardzo cichy, skryty, ciężko wyrobić sobie o nim jakąkolwiek opinię. Niewątpliwie ma pewne zdolności, których brakuje innym, jest jednak na tyle pragmatyczny w swych zachowaniach, że sprawia wrażenie nudnego. Jako bohater pierwszoplanowy powinien wyróżniać się na tle innych, jednak często niknie w blasku temperamentnych i barwnych bohaterów drugoplanowych.

Fabuła powieści ma potencjał, jednak póki co nie wykorzystany. Nie mogę powiedzieć, żeby była nudna, jednak czegoś w niej brakuje. Biorąc pod uwagę okoliczności wydarzeń mających miejsce w książce, spodziewałam się czegoś żywszego. Akcja toczy się jakby zbyt wolno. Pewnym wydarzeniom można było nadać więcej werwy, dobitności, poprowadzić je szybciej i z większym rozmachem. Brakuje trochę zwrotów akcji, nieprzewidywalności wydarzeń. Kiedy już mamy wrażenie, że stanie się coś niesamowitego, akcja się uspokaja, autor prowadzi ją w innym kierunku, nie ciągnie dobrze zaczętego wątku. Brakuje trochę tego dreszczyku emocji, który sprawia, że książę zaczyna się czytać szybciej i z większym zainteresowaniem. Można odnieść wrażenie, że autor jakby hamuje swoją wyobraźnię, nie dając się jej ponieść. A szkoda, bo przydałoby się tutaj od czasu do czasu wielkie przysłowiowe „bum”. Najbardziej charakterystyczne są w powieści sceny erotyczne, jednak te także nie są moim zdaniem dopracowane. Miały chyba za zadanie dodać pikanterii, jednak efekt jest taki, że są wulgarne i budzą lekki niesmak. Przytłaczają swoją nachalnością zamiast elektryzować czytelnika.

Książka nie porywa, ale byłoby kłamstwem stwierdzenie, że jest zła. Ogromnie liczę na to, że kolejne części sagi nabiorą rozmachu. Zamysł pisania sagi przez wielu autorów w tym samym uniwersum może być bardzo ciekawym rozwiązaniem i może wzbudzić wiele pozytywnych emocji. Mam jednak nadzieję, że autorzy kolejnych części dadzą się porwać wyobraźni i rozpieszczą czytelników szybką, wartką akcją, bo świat przedstawoniony w książce aż się o to prosi.

Gloria

styczeń 02, 2017

W tych czasach losy Unii Europejskiej są bardzo niepewne, więc gdy tylko natrafiłam na opis „Glorii” stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Dystopia rozgrywa się na terenie Francji, Polski i niemal całkowicie zniszczonej Ukrainy. Realia, w których przyszło żyć ludziom są delikatnie mówiąc okropne. Nikomu nie można ufać, każdy dba wyłącznie o siebie. Ulice pełne są gangów, złodziei i potencjalnych morderców. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla dojrzewającej dziewczyny?

W wieku siedmiu lat Gloria musiała opuścić swoją ojczyznę i zamieszkać wraz z ciotką w pełnej niebezpieczeństw Francji. Kilka lat później poznała Asłana Zuradowa, tajemniczego chłopaka z niejasną przeszłością. Czeczen kochał sztuki walki i swoją pasją zaraził także Glorię. Dziewczyna dostosowała się do czasów, w których przyszło jej żyć i radziła sobie nienajgorzej. Sytuacja siedemnastolatki uległa jednak gwałtownej zmianie wraz z tajemniczym atakiem na stacji metra.

„Tak dorośli urządzili sobie świat. Świat, do którego wkraczałam i do którego zabrał mnie dzisiaj Asłan. Nie widziałam jeszcze śmierci z tak bliska. Nie zaglądała mi tak nachalnie w twarz. Te trupy za nami… To my mogliśmy tam leżeć w kałuży krzepnącej krwi. Nareszcie to do mnie dotarło i przestałam go winić za masakrę. Tak nisko stoczyła się cywilizacja. Albo my, albo oni. Jednak Asłan pominął istotną kwestię. W tej wojnie nie było zwycięzców.”

Bohaterowie książki szybko wzbudzili moją sympatię, w szczególności Gloria, nastolatka o buntowniczej naturze, trenująca boks, ale także kochająca rysowanie i tworzenie wszelakich grafik. Kolejna postać, którą polubiłam to Oril, kosmita, który znacząco wpłynie na losy pierwszych Sprawiedliwych. Nie mogłam nie wspomnieć o Asłanie odgrywającym w całej tej historii bardzo znaczącą rolę. Niezwykle przystojny, silny i troskliwy chłopak, który wiele już przeżył w swoim życiu i skrywa niejedną tajemnicę musiał wzbudzić zainteresowanie młodej Glorii. Nie należy on jednak do najłatwiejszych w obyciu mężczyzn. Jeśli trzeba potrafi zabić z zimną krwią, bez chwili zawahania.

Powieść Moniki Błądek bardzo szybko wciągnęła mnie w świat zniszczonej Europy. Dzięki lekkiemu i przyjemnemu stylowi łatwo było mi utożsamić się z bohaterką, jej przeżyciami, rozterkami i problemami z jakimi codziennie się spotykała. Książkę czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Akcja rozwija się dosyć żwawo i jest pełna przełomowych momentów, które całkowicie odmieniają położenie bohaterów. Autorka co chwile zaskakuje nas wprowadzając nowe, niezwykłe postaci, miejsca i problemy.

„Glorię” uważam za bardzo udaną powieść. Jest wciągająca i intrygująca. Kierowana głównie do nastoletnich czytelników zwraca ich uwagę na to, co dzieje się na świecie. Porusza problemy konfliktów zbrojnych z jakimi przyszło nam się borykać w XXI. wieku, i to nie gdzieś w odległych państwach, ale zaraz za granicami Polski. Kto wie czy kiedyś nie przyjdzie nam żyć w czasach przedstawionych w tej książce?

Śpiący giganci

grudzień 12, 2016

„Śpiący giganci” to, przyznaję, tytuł raczej mało chwytliwy. Jest to debiut literacki Sylvaina Neuvel, dlatego można mu ten mały błąd wybaczyć, bo mimo kiepskiego tytułu, książka jest naprawdę godna polecenia.

Gdy Rose, w dniu swoich 11 urodzin budzi się na gigantycznej, metalowej dłoni, nie jest świadoma tego, że przyjdzie jej w dojrzałym wieku być naukowcem kierującym ogromnym projektem, którego dłoń jest katalizatorem. Po drugiej stronie globu z ziemi wyłania się inna część ciała, potem następna i następna. Doktor Rose staje się dowodzącą zespołem składającym się z przypadkowyh, jednak świetnie wyszkolonych osób, które odkryją coś, co zmieni postrzeganie przez ludzkość naszego miejsca we wszechwiecie.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę to okładka. Zazwyczaj okładka nie jest dla mnie wyznacznikiem dobrej ksiażki, jednak w tym wypadku mnie urzekła. Perforowana, miła w dotyku, z „okienkiem”, które kryje w sobie piękną grafikę. Zatem można przyjąć, że moja przygoda z tą książką zaczęła się organoleptycznie.

Otworzyłam ją i zostałam zaskoczona po raz wtóry. Musiałam ją całą przekartować, aby upewnić się w tym, co zobaczyłam. Cała książka jest napisana w formie... rozmów! To dialogi między poszczególnymi bohaterami ksiażki a pewnym tajemniczym osobnikiem, o którym niewiele wiadomo. Sprawa wygląda tu podobnie jak w „World War Z”. Przyznaję, jest to bardzo ciekawe rozwiazanie, które osobiście przypadło mi do gustu. Zabieg usunięcia wszelkich nieistotnych wydawałoby się szczegółów sprawia, że autor jakby niczego nam nie sugeruje, a wszystkich najistotniejszych informacji dowiadujemy się od postaci. Resztę musimy dopowiedzieć sobie sami.

W związku z tym, że brak tu opisów postaci, miejsc i wszystkiego co dzieje się dookoła, a autor skupia się tylko na fabule, cała książka jest wręcz naładowana akcją. Nie spodziewajcie się jednak wybuchów, pościgów i ufoludków strzelających z oczu laserami. To nie jest ten typ akcji. To raczej emocje towarzyszące pewnym wydarzeniom, które momentami wręcz stanowią jedynie tło. To opis stosunków międzyludzkich między ludźmi „skazanymi” na swoje towarzystwo. Sympatie i antypatie, miłość i nienawiść, zaufanie i jego brak, które wielokrotnie mają ogromny wpływ na przebieg całej historii. Jest to jednocześnie bardzo dobry opis tego, do czego jest zdolny człowiek w obliczu wiekopomnego odkrycia, które może zmienić losy świata. Opis tego, jak działa polityka, co dzieje się poza opinią publiczną, w czterech ścianach białych gabinetów. I przykład na to, jak dużo można osiągnąć mając pieniądze i koneksje. To, co odkrywa zespół doktor Rose Franklin schodzi czasem na drugi plan, na pierwszym pozostawiając studium ludzkiej natury. Do tego naprawdę zaskakująca fabuła i nie mniej zaskakujące zwroty akcji sprawiają, że książkę się wręcz pochłania jednym tchem.

Mogłoby się wydawać, że brak opisów, wprowadzeń do fabuły i narracji jako takiej spłaszczy fabularnie tą powieść. Dla mnie jednak zabieg taki sprawił, że poczuałam się... wolna. Czytając kolejny wywiad, rozmowę, czy zapis z pamiętnika miałam wolną rękę w wyobrażaniu sobie całej otoczki wokół głównego tematu książki. Dodatkowo forma tej powieści uchroniła mnie przed niezbyt przeze mnie lubianym bełkotem technologicznym, z którym można spotkć się w wielu tego typu powieściach. Nie ma tu „zapychaczy” w postaci skomplikowanych słów czy opisów technologicznych. Autor bardzo sprytnie wybrnął z narzuconego przez gatunek standardu poprzez prosty zabieg: tajemnicza persona, rozmawiająca z bohaterami powieści jest... laikiem. Nie zna się na chemii, skomplikowanej matematyce i badaniach genetycznych. Dlatego też poprzez zadawane pytania wymusza na bohaterach – w większości naukowcach, proste i logiczne wytłumaczenie zachodzących zjawisk i przeprowadzanych badań. Sprytne, a jakże proste. Powieść zatem nie męczy i jest przyjazna dla czytelnika. Czasem akcja przeskakuje w czasie, nagle okazuje się, że „teraz” dzieje się trzy miesiące po „tamtym”. W żaden sposób mi to nie przekadzało, nie miało to większego wpływu na moje zainteresowanie historią.

Lekki i nieskomplikowany styl pisania autora, a także obdarcie historii z niepotrzebnych opisów sprawia, że ksiażkę czyta się szybko i przyjemnie. Pan Neuvel, mimo iż interesuje się zagadnieniami związanymi z językoznawstwem, nie próbuje na siłę upiększać fabuły kwiecistymi frazesami. Język jest prosty, nie udziwniony, dzięki czemu rozmowy bohaterów wypadają bardzo naturalnie.

Postaci w tej powieści jest niewiele, jednak są one dość wyraziste. Brak narracji sprawił, że na początku ciężko określić charaktery poszczególnych bohaterów i wyrobić sobie o nich jakąkolwiek opinię. Z czasem jednakowoż, Pan Tajemniczy zaczyna się coraz żywiej interesować stosunkami panującymi w bazie, gdzie ci bohaterowie spędzają 90% swojego czasu. Pojawiają się bardzo osobiste pytania, momentami wręcz bezczelnie wchodząc z „butami” w życie prywatne bohaterów. Rozmowy na temat innych członków załogi, wzajemnych sympatii i antypatii pozwalają nam choć trochę bliżej poznać ich wszystkich. Okazują się bardzo naturalnie nakreślonymi indywiduami, wzbudzającymi w czytelniku emocje i nie pozostawiając go neutralnym na ich losy. Dodatkowo autor w bardzo naturalny sposób pokazuje, do czego jest zdolny człowiek, aby osiągnąć „wyższy” cel i na ile sposóbów jest w stanie wytłumaczyć swoje poczynania, kiedy wierzy w to co robi. Do tego poprzez niespodziewane zachowania pokazuje, jak wiele czasem zależy od odpowiedniego dobrania ludzi , którzy mają ze sobą współpracować.

Uważam, że jak na debiutanta, Pan Neuvel napisał naprawdę fascynującą, dobrą historię. Książka jest bardzo przyjemna w odbiorze, choć forma dziennika nie każdemu może przypaść do gustu. Nie zostawi ona trwałego śladu w czytelniku, da mu jednak mnóstwo frajdy. Zakończenie natomiast sprawi, że czytający zawiesi się na chwilę i zastanowi, czy ten ostatni rozdział, napewno miał być ostatnim.

Wikingowie – Najeźdźcy z północy, bo o nich będzie mowa, to druga część serii autorstwa Radosława Lewandowskiego, która ukazała się dzięki Wydawnictwu Akurat. Muszę przyznać, że na półce prezentuje się okazale, a oprawa graficzna jest powiązana z pierwszą częścią. Na okładkach rozrysowana jest mapa, która pozwala czytelnikowi orientować się i jeszcze bardziej rozbudzić wyobraźnię na temat akcji. Osobiście jestem zwolennikiem takich rozwiązań, gdyż poprawiają całkowity obraz książki.


Druga część jest dosłowną kontynuacją, gdyż spotykamy się z głównym bohaterem w tym samym miejscu, w którym kończyła się pierwsza część. Jednak poukładajmy wszystko i zacznijmy od początku.
Oddi targany wyrzutami sumienia, dotrzymuje słowa danego staremu przyjacielowi Vingorowi i rusza w głąb nieznanego lądu, na którym się osiedlili uciekając ze Szwecji po przegranej bitwie. Młody Asgotsson, przedzierając się przez wyspę w kierunku ogniskowego dymu, nagle wpada w wir wydarzeń, których nie można przewidzieć.
Powraca do świata żywych po kilku dniach w okolicznej osadzie miejscowej ludności i powoli zaczyna poznawać język i obyczaje tubylców. Więź między córką wodza oraz wikingiem zacieśnia się. W świetle wydarzeń, jakie miały miejsce podczas marszu oraz przez braterstwo krwi z wielkim wodzem Snae-Kolem Oddi otrzymuje nowe imię oraz staje się równoprawnym członkiem plemienia Długich ludzi. Przygotowania do wielkiej wojny nabierają tempa, gdyż wraz z nadejściem zimy na ich ziemi pojawia się wróg. Jednak w tym miejscu pozostawiam Was samych z książką, gdyż nie wszystko można powiedzieć, a wiele należy odkryć samemu.


Sama książka jest jak coś przepysznego. Płynnie napisana fabuła, która obraca się w około jednego bohatera, a zarazem pisana prosto z wieloma elementami historycznymi pozwala miło spędzić czas. Autor w ciekawy sposób przedstawił kulturę już nieistniejącego plemienia Indian, zarówno na szczeblu społecznym, jak i strefę wierzeń. Do tego wszystkiego ostatnim dopełnieniem jest Posłowie, które pozwala czytelnikowi poznać wiele szczegółów dotyczących samego tworzenia książki. Uważam, że jest to kolejna solidna pozycja w polskiej fantastyce, która z pewnością znajdzie wielu miłośników. Książkę można szczerze polecić zarówno tym, którzy szukają dobrej fantastyki, jak również miłośnikom czasów średniowiecznych i wikingów.

Wszyscy jesteśmy martwi

listopad 04, 2016

Dałam się uwieść. Spojrzałam na nią jeszcze zanim zaistniała naprawdę, jeszcze zanim pojawiła się w ludzkich domach, zanim stała się częścią czyjejś kolekcji. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że muszę ją mieć, zajrzeć do jej wnętrza, poznać ją. No, ale wiecie, co mówią o książkach – nie oceniaj po okładce i inne takie. Książka „Wszyscy jesteśmy martwi” Katarzyny Grzędowskiej nie zaskoczyła pod tym względem. Chociaż atrakcyjną wizualnością obiecywała tajemniczą podróż, w rzeczywistości okazała się gotowym do podpalenia stosem doskonałych, lecz niewykorzystanych w swym potencjale, pomysłów.

Okładka powieści hipnotyzuje – kolorami, czcionką, grafiką, mimiką i gestami przedstawionej na niej kobiety. Jest tu wszystko – widmowe skrzydła, natapirowane włosy, księżyc w pełni, krwiste spojrzenie i dłonie wyciągnięte w geście, który sugeruje działania magiczne – a mimo to obwoluta „Wszyscy jesteśmy martwi” nie wydaje się przesadzona. Subtelny chaos jaki na niej panuje, idealnie oddaje nastrój nieuporządkowanego, agresywnego mroku, który zwykł działać impulsywnie, a nie według starannie przemyślanego planu. Jeżeli ktoś jest w stanie przejść obok tej okładki obojętnie, to z pewnością nie interesuje go po prostu ciemna strona nadnaturalnych światów.

Każdy fan mrocznie baśniowych historii przepadnie jednak ostateczniea, gdy odwróci książkę w dłoniach i zapozna się z opisem jej zawartości. Alice i Dan, rodzeństwo z tajemniczą przeszłością, trafiają w tej opowieści do zadziwiającego miejsca – Końca Świata. Ta z pozoru senna miejscowość skrywa wiele sekretów, a fakt, że leży na styku Pierwszego i Drugiego Świata to dopiero początek serii niesamowitości, jakie oferuje. Bo gdzie indziej można by porozmawiać z Marią Antoniną czy Abrahamem Lincolnem albo Izaakiem Newtonem? Kto inny niż istoty nadprzyrodzone mógłby wyjaśnić bohaterom, skąd biorą się ich tajemnicze sny, wizje i zachowania? Dla Alice i Dana życie (czy aby na pewno?) ma się zacząć dopiero, gdy od dawna martwi zdradzą im prawdę o ich naturach.

„Wszyscy jesteśmy martwi” mogło być polskim towarem eksportowym. Ciekawe i nierzadko oryginalne pomysły autorki doceniłoby z pewnością wiele zagranicznych wydawnictw. Albo raczej doceniłoby, gdyby ten zespół atraktorów, pociągających, nęcących i zachwycających fragmentów, spajała jakaś fabuła. Nie postuluję tu nawet oryginalności, naprawdę, ale coś (cokolwiek!) by się przydało. A tak moim głównym zarzutem wobec tekstu Katarzyny Grzędowskiej jest to, że to utwór o… niczym. Bohaterowie pojawiają się znikąd i trafiają do miasta, które trochę jest a trochę go nie ma. Dlaczego? W jakim celu? Dokąd zmierzają? Jaki mają plan? A może go nie mają? Te i inne pytania nie tylko pozostają bez odpowiedzi, ale i w ogóle nie zostają zadane. Czytelnik dowiaduje się przed czym protagoniści uciekają, ale nic poza tym. Postaci bardzo szybko aklimatyzują się w nowym miejscu choć – niemal natychmiast po wprowadzeniu ich do powieści – odseparowują się od siebie i każdy działa na własną rękę. Relacje między nimi wydają się więc bardzo naciągane, a idea rodzinnego poświęcenia do bólu fałszywa. Poza tym akcja zmierza gdzieś, ale trudno powiedzieć gdzie. Nie ma tu bowiem żadnego celu, określonej mety, problemu – najprościej mówiąc: jakiejkolwiek fabuły.

A może to po prostu typ literatury „eksploracyjnej”? Nie chodzi o cel, a samą drogę? O odkrywanie, poznawanie, doświadczanie? Jeżeli tak, to Katarzyna Grzędowska poległa na całej linii, doprowadzając do absolutnej destrukcji tych części tekstu, które wykazywały się potencjałem w tej materii. Tajemnicze miasteczko o nurtującej nazwie wydaje się tylko widmowym szkicem (i nie chodzi tu o pozytywne znaczenie tego stwierdzenia, wprost przeciwnie), a kolejne szokujące fakty pojawiają się na zasadzie diabła wyskakującego z pudełka, który robi wrażenie tylko przez moment, a potem znika i nikt o nim nie pamięta. Rozliczne nawiązania do różnorakich mitologii, mieszanie faktów historycznych z wytworami popkultury, wyważony miks magii i realizmu – cień tego dało się w „Wszyscy jesteśmy martwi” dostrzec. Grzędowska miała szansę stworzyć bogaty świat, pełen tajemnic, sekretów, niezbadanych zakątków; wzbudzający grozę, niepokój, ale i fascynację. Wiele z jej pomysłów to rzeczy niespotykane i zaskakujące, ale tak szybko porzucane i niedopracowane, a przede wszystkim nie składające się na większą całość, że aż serce człowieka boli. Tak naprawdę niespełna trzystustronicowy tom można by spokojnie okroić do stu stron i zrobić zeń pierwsze dwa rozdziały jakiegoś tomiszcza o ilości stron bliskiej nawet tysiąca.

Z pewnością nikt by jednak przez takie obszerne dzieło nie przebrnął w obecnej formie językowej. Sposób pisania autorki reprezentuje poziom, który najlepiej dałoby się opisać na jakiejś sinusoidzie. Dramatycznie złe partie tekstu przeplatają się z zaskakująco świeżymi obserwacjami, ciekawie przekazanymi ideami i przekonaniami oraz zgrabnymi metaforami. Aż dziw bierze, że tuż obok bolesnej sztampy czy gramatycznych dziwności spotkać można perłę, która nierzadko znajduje się poza potencjalnymi oczekiwaniami wobec bardziej doświadczonych i poczytnych autorów. Dzięki tym najlepszym fragmentom byłam w stanie wybaczyć autorce nawet tę garść absolutnie dla mnie nieuzasadnionych przypisów (nawet te, które tłumaczyły obcojęzyczne zwroty wydawały się bez sensu, bowiem znaczenie poszczególnych wyrazów dało się wyciągnąć z kontekstu wypowiedzi mówiącego).

Niestety tego samego nie można powiedzieć o kreacjach bohaterów, którzy okazali się płascy jak naleśniki. Jasne, mają swoje historie i traumy, ale to historie i traumy wyłącznie na papierze. Nie wzbudzają żadnych emocji i nie kreują żadnych konkretnych postaw psychologicznych u tych, których dotyczą. Postaci da się tutaj odróżnić tylko dlatego, że noszą różne imiona i charakteryzują się odmiennymi temperamentami. Jednak ci albo wyjątkowo skryci, albo wyjątkowo krzykliwi nieustannie mi się mylili, tak bardzo byli bezbarwni i łudząco do siebie podobni.

Jestem zawiedziona, rozczarowana, zasmucona. Nie ma chyba nic gorszego niż bomba potencjału, która okazuje się niewybuchem. Jako autorka zazdroszczę Katarzynie Grzędowskiej niezwykłej kreatywności i pomysłowości, ale jednocześnie płaczę nad równie macoszym potraktowaniem ich owoców. Może należało zaczekać z debiutem? Popracować nad „Wszyscy jesteśmy martwi” kilka miesięcy dłużej? Rozwinąć wątki, dopracować postaci, uświadomić sobie swoje mocne strony i wykorzystać je? Powieść nastoletniej pisarki naprawdę mogła okazać się międzynarodowym fenomenem. Być może nawet ktoś nakręciłby na jej podstawie serial (wydaje się doskonałym na to materiałem, a przynajmniej jego podstawą). A tak? Tak to tylko rozwlekła historia o niczym, spisana mniej niż przeciętnym językiem, wypełniona mdłymi bohaterami, lecz z przebłyskami geniuszu w postaci kilku fantastycznych (i niewykorzystanych) konceptów na świat przedstawiony.

Gałęziste

październik 28, 2016

Nie wierz w nic, co widzisz, słyszysz
i... w to, co do tej pory wierzyłeś.

Ja bym jeszcze dodała: „nie wierz w to, co czytasz”.

Pisanie horrorów nie jest łatwym zajęciem. Reżyser ma łatwiejsze zadanie niż pisarz. W filmie ma się do dyspozycji szereg trików: z mroku może wyskoczyć paskudna morda, po minucie ciszy słychać potępieńcze wycie, odcinane kończyny i sale tortur przyprawiają o dreszcze. Autor książki musi pobudzić naszą wyobraźnię, zmusić czytelnika do widzenia tego, co przeraża, zbudować napięcie i zaskoczyć. Nigdy wcześniej nie czytałam horroru, ale postanowiłam dać jednemu szansę.

Poznajemy trzy osoby. Pierwsza z nich to Anna. Rozwódka, która jedzie do chorej matki. Wcześniej się o nią nie martwiła, sporo zarabia i zatrudniła opiekunkę. Teraz jej stan się pogorszył i wymagana jest wizyta. Kobieta z powodu paskudnej pogody wybiera skrót przez las. Jej auto grzęźnie w błocie, a ona nie może wydostać się z lasu, który nie ma końca...

Ważniejszymi postaciami są Karolina i Tomek. Dwoje studentów wybrało się na Suwalszczyznę w celu ratowania ich związku. Dzieli ich wszystko: wyznanie, spojrzenie na świat, zamiłowanie do imprez, łączy za to jedynie: miłość i wybuchowy charakter. Po całym dniu podróży, kłótni dowiadują się, że właściciele domu gościnnego wyjechali i zapomnieli powiadomić gości. Proponują nocleg w małej wiosce niedaleko u znajomych. Nie wiedzą, ile w ich życiu zmieni tych parę dni.

Chciałabym się wypowiedzieć odnośnie do okładki. Jest genialna. Idealnie w moim klimacie. Na pewno bym nie przeszła obok niej obojętnie. Szkoda tylko, że jest miękka. Wydawanie grubych książek w klejonej, cienkiej oprawie, powinno być karalne.

Na początku irytowało mnie niemal wszystko: zbyt długi wstęp, za dużo wątków, bohaterzy, którzy wiecznie darli koty, nieistotnie dialogi i szczegóły. Scena seksu, tak bardzo szczegółowa, wydała mi się zwyczajnie nie na miejscu.

Jak się okazało, te wszystkie odczucia towarzyszyły mi z powodu nastawienia. Myślałam, że skoro debiut Artura Urbanowicza nie jest zbyt popularny, to musi być w tym jakiś powód. Szybko przekonałam się, że absolutnie wszystko jest dokładnie przemyślane i zwyczajnie potrzebne. Ale jeśli myślicie, że wszystko zaczęło się układać a akcja była spójna i wyrazista to się głęboko mylicie. Podczas czytania byłam wielokrotnie wprowadzana w błąd. Autor zręcznie manipuluje czytelnikiem, balansując między urojeniami a rzeczywistością. Co więcej, po przeczytaniu w dalszym ciągu nie wiem, co było prawdą, a co kłamstwem.

Bardzo lubię, gdy w książce zakończenie każe spojrzeć na książkę inaczej, wywraca całą historię do góry nogami i neguje fakt zrozumienia przeze mnie, co się działo. Tutaj to nastąpiło. Potem przeczytałam epilog, który kazał mi się zastanowić nad wszystkich, razem z zakończeniem. Także autor zatrząsł powieścią nie raz, a dwa razy.

Podobał mi się sposób kreowania świata i postaci. Nie można powiedzieć, że bohaterzy są schematyczni i płascy. Ich role nie są ograniczone. Każda z nich jest głęboka, ludzka, pełna sprzeczności. Próbują zachować zdrowy rozsądek w tym, co się dzieje, mają problem z tym, w co wierzyć. Najwięcej problemów ma Tomasz, który nie wierzy w nic, czego nie widzi, nie może zmierzyć i udowodnić. Karolinie jest lepiej. Ona wierzy w demony, ale myśli, że nie mogłaby być opętana. Jest zbyt wierząca. Właściwie myślałam, że to będzie opowieść o walce z wewnętrznymi demonami. Może po części jest? Na pewno obserwujemy wielka przemianę pary, ich relacji a przede wszystkim młodego mężczyzny.

Jeśli mowa o świecie, to bardzo podoba mi się pomysł zbudowania akcji na legendach polskich. Niezbyt popularnych, to prawda, ale niezwykle interesujących. Nie wiem na ile autor posiłkował się starymi podaniami, a na ile korzystał ze swoich pomysłów, ale wyobraźnię ma niezwykłą. Powoli byłam wprowadzana w świat fantazji i koszmarów. Autor umiejętnie budował napięcie, zaczynając od cieni w lesie, szmerów, niepewności. Wraz z przewracanymi kartkami pojawiało się więcej niezwykłości, niepokój rósł, aż wybuchł. Dosłownie. Znalazłam się w świecie sennych koszmarów, demonów i śmierci.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej powieści. Oczywiście nie miałam wcześniej doświadczeń z historiami tego typu, więc może nie jestem właściwą osobą, do wydawania takich opinii, jednak napiszę. Moim zdaniem w autorze drzemie ogromny potencjał, jeszcze nie pokazał nam, na co go stać. Szkoda tylko, że wydawnictwo nie starało się wypromować tej książki i tytuł „Gałęziste” zginął w tłumie. Rynek czytelniczy jest zawalony tonami grafomanii i miło przeczytać coś polskiego, co jest naprawdę dobre. Patrząc na opinie to, nie jest tylko moje zdanie. Z wielką chęcią przeczytam to, co autor jeszcze wymyśli. I mam nadzieję, że mądrzej wybierze wydawnictwo.

Recenzja pochodzi z bloga: https://chiyome.blogspot.com/

Wojna starego człowieka

październik 15, 2016

Już prawie zdążyłam zapomnieć, jak smakuje prawdziwe science fiction. Pierwszy tom cyklu Wojna starego człowieka Johna Scalzi odświeżył mi na całe szczęście to wspaniałe uczucie.

Kto z nas nie marzył choć raz, by żyć wiecznie? Perspektywa ta jednak zmienia się nieco wraz z upływem czasu, gdy przychodzą kolejne schorzenia i życie wieczne w takim stanie wydaje się mordęgą. Rząd Stanów Zjednoczonych w nieokreślonej przyszłości znalazł jednak rozwiązanie tego problemu, fundując emerytom nowe życie, pod warunkiem zaciągnięcia się do wojska. Decyzję o spędzeniu reszty swojego życia w ten sposób podejmuje główny bohater powieści, John Perry. Musicie bowiem wiedzieć, że ludzkość poczyna sobie w kosmosie coraz śmielej i potrzebuje coraz to nowych sił, które będą chroniły zdobyte przez nią planety. Co prawda decyzja wstąpieniu w siły wojska wiąże się z wyrzeczeniem się całego dotychczasowego życia, jednak biorąc pod uwagę, że na Ziemi pozostawia się jedynie ustatkowanego już syna oraz szczątki doczesne żony, nie wydaje się to taką złą możliwością, jeśli w zamian otrzymamy drugie życie.

Tym sposobem razem z Johnem Perrym lądujemy w przestrzeni kosmosu, któremu daleko do pustego. Na poszczególnych planetach żyją bowiem nie tylko ludzie będący efektem procesu kolonizacji, ale i obce rasy. Koegzystencji mieszkańców daleko jednak do pokojowej, bieustanie toczy się walka o poszczególne planety, a żadna ze stron nie chce zrezygnować z tego, co jak uważa, słusznie jej się należy. Krew leje sie więc gęsto, a poszczególne rasy różnią się pomiędzy sobą nie tylko wyglądem, ale i sposobem walki, co stanowi duże wyzwanie. Wszystko to sprawia, że rekruci giną niekiedy nadzwyczaj szybko. Dlatego trudno tutaj do kogokolwiek się przyzwyczaić, czy stworzyć jakiekolwiek mocniejsze więzi.

Sam pomysł na wykreowany świat nie należy może do zupełnie odkrywczych, ale z drugiej strony, nie stanowi to wady. Książka wciąga od pierwszych stron i chętnie wchodzimy w to uniwersum. Dużą zaletą jest przystępny język. Dziejąca się akcja jest wartka, pomysł ciekawy, a całość nie jest pozbawiona humoru, wszystkie te elementy sprawiają, że warto sięgnąć po tę książkę. Autor nie ucieka również od trudnych pytań, takich jak rola jednostki, jej miejsce we wszechświecie o posiadanie moralności i sumienia pośród toczącej sie wojny i kolejnych śmierci towarzyszy i obcych. 

"Wojna starego człowieka" to kolonizacja, podróże pomiędzy galaktykami, nieco fizycznych teorii, ciekawe pomysły technologiczne oraz świetna zabawa. Niektórym może co prawda zabraknąć nieco większego opisu poszczególnych ras, z któymi spotykają się nasi bohaterowie. Ja jednak nie mam w tym aspekcie nic do zarzucenia recenzowanej pozycji. Jeśli tylko cenicie sobie space operę w militarnym wydaniu, koniecznie sięgajcie po tę książkę. 

Zgnilizna

październik 07, 2016

„Zgnilizna” to druga część serii Krucze Pierścienie autortwa Siri Pettersen. Czy jest równie dobra jak pierwsza?

Krucze Pierścienie to seria przygód Hirki – kilkunastoletniej dziewczyny, której odmienność i tajemnicze pochodzenie jest katalizatorem rewolucyjnych zmian w jej świecie. Po wielu przejściach, trafia ona w „Zgniliźnie” do obcego, umierającego świata. Bez jakiejkolwiek wiedzy o nim, bez map, pieniędzy, przyjaciół musi nauczyć się w nim nie tylko żyć, ale przetrwać, walcząc jednocześnie z tęsknotą do ukochanego Rimiego i świata, w którym się wychowała. Jedyne co ją łączy z poprzednim życiem to 3 krwawe kamienie, nie mające jakiejkolwiek wartości w nowym świecie, notatnik oraz kruk Kuro. I to właśnie ten ostatni staje się przyczyną zrujnowania jej w miarę stabilnego życia u księdza Brody’ego. Hirka powoli odkrywa kim jest, o co toczy się walka między światami i zdaje sobie sprawę, że jej odejście z Ym wywołało skutek inny od zamierzonego. Teraz, zupełnie zagubiona, będąca nadal dla innych dziwadłem i odmieńcem, zostawiając za sobą tylko śmierć i zniszczenie staje się pionkiem w grze o przetrwanie nie tylko swojego świata, ale także wielu innych.

Pierwsza część serii – „Dziecko Odyna”, wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Z jedej strony fascynująca historia, z drugiej – kiepska językowo książka. Dlatego z niemałą ciekawością i nadzieją sięgnęłam po drugą część. Przyznaję, że zostałam bardzo mile zaskoczona. Pani Pettersen wysłuchała moich próśb i wzięła lekcje pisania. Książkę czyta się bardzo lekko i przyjemnie. Opisy nie są nudne i nie dłużą się, słownictwo jest zrozumiałe i przyjemne, a styl pisania Pani Siri nienachalny i fantazyjny. Muszę zauważyć, że widać ogromną różnicę w jakości pisania i jest to dobra zmiana. Nawet krótkie, urywane zdania i kiepskiej jakości porównania, które w pierwszej części bardzo mnie drażniły, teraz jakby nabrały lekkości, jest ich mniej i są dużo lepiej wplecione w narrację.

Nowe postaci pojawiające się w książce są równie charakterystyczne, jak te z pierwszej części. Wzbudzają wiele emocji, są prawdziwe i naturalne co sprawia, że nie trudno nam uwierzyć w ich istnienie. Fabuła za to bardzo zaskakuje. Przyznaję, że wielokrotnie otwierałam szeroko usta ze zdziwienia. Nie raz musiałam przerwać na chwilę czytanie, aby móc przyswoić sobie nowe elementy historii. Raz nawet zmuszona byłam odłożyć książkę ze zdenerwowania, gdyż ciężko mi było zaakceptować to, co Pani Pettersen w niej przedstawiła. Świat, do którego trafia Hirka był mi bliski, jednak spojrzałam na niego z zupełnie innej perspektywy. Wydało mi się dziwne, że wcześniej nie potrafiłam dostrzec pewnych, jakże oczywistych po lekturze „Zgnilizny”, rzeczy i faktów. Prawdziwość przedstawionego świata i postaci sprawia, że cała ta historia zaczyna nam się wydawać prawdopodobna, zaczynamy zastanawiać się nad tym, czy wszystko to co się w niej zdarza, mogłoby być realne. Bo tak właściwie, czemu nie?

Przyjemność z lektury „Zgnilizny” jest niewątpliwa, szczególnie dla tych, którzy zachwylici się pierwszą częścią. Chciałabym tylko ostrzec, że ze względu na inny świat, w którym toczy się historia, również sama ksiażka bardzo się różni od swojej poprzedniczki. W „Dziecku Odyna” były momenty, gdy wszystko wydawało nam się piękne, sielskie i takie nierzeczywiste. „Zgnilizna” łapie nas mocno za nogi i ściąga na trwadą, zimną ziemię, do świata brutalnego, rządzonego przez pieniądze, zemstę i nałóg. Cała historia jest ponura, momentami przytłaczająca. Nie ma w niej romantyzmu, miłości ani piękna. Szybko zmieniająca się akcja jest naznaczona cieprieniem Hirki i brakiem zaufania do kogokolwiek. Widać natomiast jak sama Hirka dojrzewa emocjonalnie. Zmienia się stopniowo,ewoluuje, będąc jednak nadal wierna swoim przekonaniom. Myślę, że wielu czytelników mogłoby się z nią w pewnych momentach utożsamić, a przynajmniej brać z niej przykład.

W fabule niczego nie brakowało. Było widać, że autorka dokładnie wie co i jak chce napisać. Żadne ze zdarzeń nie było przypadkowe, naciągane, wszystko łączyło się w zgrabną i spójną całość. Dlatego po lekturze „Zgnilizny” czuję się spokojna o jakość kolejnej części. Widać, że autorka dojrzewa literacko, mając nadal pomysł na niesamowitą historię. Książka zostawiła wiele niewyjaśnionych zdarzeń, mnóstwo niedopowiedzeń i tajemnic. Czekam zatem ze zniecierpliwieniem na kontynuację przygód Hirki.

Epidemia

wrzesień 22, 2016

Quinn ma przed sobą trudne zadanie; wraz ze swoim partnerem, Deaconem, wyrwała się z łap Wydziału Żałoby. Uciekając, nie jest pewna, czy może zaufać towarzyszącemu jej chłopakowi. A na drodze do odnalezienia Virginii Pritchard, córki doktora, który rozpoczął to wszystko, nikt nie może jej stanąć. W jej rękach leży odkrycie własnej tożsamości, ale i ocalenie jak największej liczby nastolatków. Mnożą się samobójstwa. Program jest coraz bliżej...

Kolejny tom coraz popularniejszej serii Program, a ja wciąż czuję się urzeczona tą historią. Ze zbyt długimi seriami jest tak, że w którejś już z kolei części nagle zaczyna czegoś brakować. Tego pierwiastka, który wzbudza u nas, czytelników, taką ciekawość. Przerwanie opowieści o Sloane i Jamesie, a co za tym idzie przerzucenie nas na poznawanie losów Quinn i Deacona to świetny pomysł autorki. Dzięki temu mamy szansę poznać początek, życie przed Programem.

Quinn udaje się odnaleźć Virginię, ba, nawet nawiązać z nią przyjacielską więź. Dziewczyna cierpi jednak na swoistą amnezję- zapomina pewne, tragiczne, wydarzenia, m.in. samobójstwa jej przyjaciół. Zaintrygowało mnie to. Wszyscy -z panną McKee na czele- sądzili, że to właśnie w tej brązowowłosej dziewczynie tkwi tajemnica rozprzestrzeniających się samobójstw wśród młodzieży. Ale jak? Czy chęcią na odebranie sobie życia można się zarazić tak, jak wirusem grypy? Virginia Pritchard to jedna z wielu dziewczyn, jakie codziennie kroczą korytarzami szkoły. Dlaczego więc ona miałaby nosić w sobie tę tykającą bombę? Czy to, że jej ojcem jest (znany nam z poprzednich tomów Arthur Pritchard) może mieć z tym związek... ?

Jak już wspominałam wcześniej, nie zawiodłam się. Dalsze losy Quinn oraz Deacona wciągnęły mnie w równym stopniu, co tom pierwszy, rozpoczynający serię. Wciąż jest dużo niedopowiedzeń, jeszcze więcej tajemnic czy zagadkowych postaci. Czasem ciężko stwierdzić, kto z kim pracuje, a kto jest zwyczajnym zdrajcą. Na niejednej zaufanej osobie zawiodła się już główna bohaterka...

Przez cały czas czytania owego tomu miałam w głowie to, czym zajmowała się Quinn, zanim ruszyła w pościg za Virginią. Sobowtór. Ktoś, kto na jakiś czas zastępuje zmarłą osobę w jej codziennym życiu. Ileż to emocji musi nieść ze sobą taka praca... W Epidemii Quinn nie zajmuje się już pocieszaniem bliskich osoby, która odeszła. Teraz ma własną misję- odnaleźć siebie. Całe jej dotychczasowe życie legło w gruzach, gdy dowiedziała się, że tak naprawdę tylko odgrywa zmarłą przed laty Quinn McKee. Ma nadzieję, że wreszcie pozna prawdę o swojej tożsamości. Ale... czy to, jakie imię przybierzemy, ma jakikolwiek wpływ na to, kim tak naprawdę jesteśmy? Niezależnie, czy nazywałaby się Quinn czy Pauline, i tak byłaby sobą. Tą, którą pokochał Deacon. Tą, która jest oparciem dla Aarona.

Właściwie w każdym tomie Programu poznajemy nowe sposoby zniewolenia człowieka. W naszych czasach ludzie uzależniają się od telefonów, serwisów społecznościowych, telewizji. Są więc w pewien sposób zniewoleni. W teraźniejszości Quinn pewna grupa osób postanowiła odebrać społeczeństwu głos, niby chcąc chronić nastolatków przed samobójstwami, ale tak naprawdę krzywdząc ich jeszcze bardziej. Człowiek bez wspomnień jest pustą skorupą. Cieniem samego siebie. Zawsze podczas czytania tego typu książek zastanawiam się, jak będzie wyglądał nasz świat za, powiedzmy, dziesięć czy dwadzieścia lat?

Epidemia to obowiązkowa lektura dla każdego, kto już miał styczność z serią. Osoby, które całą historię mają jeszcze przed sobą, zapraszam do przeczytania tomu pierwszego- Plagi samobójców.