Wydrukuj tę stronę
czwartek, 19 listopad 2009 10:43

Wywiad z J. Grzędowiczem i M.L. Kossakowską cz.2

By 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Karolina Nykiel: Jak zaczęła się Pani przygoda z fantastyką?

Maja Lidia Kossakowska: To zależy, co przez to rozumiemy...

K.N.: Pierwsza przeczytana książka, na przykład?

M.L.K.: Moja przygoda zaczęła się dość banalnie, bez żadnych specjalnych, cudownych odkryć. Po prostu, w domu. Moi rodzice byli wielbicielami literatury, także fantastyki. Zawsze mieliśmy mnóstwo różnych książek. Oni podsuwali mi do czytania pozycje z bardzo różnych dziedzin, w tym także z fantastyki. 

Nigdy nie było tak, że znalazłam jakiś wspaniały świat zakazanej literatury, której nikt nie czytał, bo nie była obecna w domu. Czytałam te książki z przyjemnością, ale równocześnie pochłaniałam też mnóstwo innych  Gdy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, żyłam bardzo głęboko w świecie książek, pod wieloma względami literatura ukształtowała moją osobowość, ale fantastyka stanowiła tylko cześć niesamowitej przygody jaką wtedy było dla mnie czytanie. Okazało się jednak, że wystarczającą, żeby ukierunkować mnie na zawsze.

K.N.: Kiedy zaczęła Pani pisywać fantastykę?

M.L.K.: Od dziecka pisywałam głównie fantastykę, aczkolwiek w życiu próbowałam pisać kryminały à la Alistair MacLean, na przykład. Kiedy zaczęłam tak naprawdę? Wstyd się przyznać, ale już w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki. [śmiech]. Zapełniałam całe trzydziestodwukartowe zeszyty historyjkami i obrazkami. Natomiast później, jako dziewczynka, powiedzmy dziesięcio- czy dwunastoletnia, pisywałam uporczywie hard science-fiction, straszne, mroczne opowieści o kosmonautach, o podboju kosmosu. Bohaterowie przeżywali straszne dylematy, poświęcali życie w obronie Ziemi przed kosmiczną katastrofą, rozbijali meteory lub borykali się z problemem braku tlenu w rakiecie. [śmiech]. Wtedy tej literatury stricte science-fiction było bardzo dużo i się to czytało, i od tego właśnie zaczynałam.

K.N.: Czy mogłaby Pani wskazać swoje główne inspiracje?

M.L.K.: Nie wiem. Nie można raczej wskazać na główne inspiracje. Wszystkie moje książki są w jakiś sposób od siebie różne. Na pewno jeśli chodzi o część cyklu anielskiego, to wiadomo, co jest inspiracją – mitologia hebrajska, coś, co istnieje w pewnym stopniu jako mitologia chrześcijańska czy opowieści ludowe, a także angelologia jako taka. Teksty źródłowe, pisma doktorów kościoła, teksty ezoteryczne i magiczne. To widać na pierwszy rzut oka. W wypadku takich książek jak Ruda sfora czy Zakon Krańca Świata, zagrała druga moja odwieczna fascynacja, czyli szamanizm. Wszystkie zagadnienia związane z szamanami, z kulturą szamańską, z myśleniem szamańskim. Natomiast w innych książkach, pojawiają się zupełnie inne tematy, inne historie, inne problemy. Trudno powiedzieć tak naprawdę, ponieważ inspiracja to nie jest coś takiego, co leży na ulicy, co można pozbierać jak papierki po cukierkach.. Ach, jaka piękna inspiracja, wsadzę sobie do koszyczka i zaniosę do domu [śmiech] To są dość ulotne rzeczy, zapewne prawdziwe inspiracje wynikają z tego, co człowiek myśli, co go dotyczy, co chciałby zrobić, na jaki temat chciałby coś powiedzieć ludziom.

K.N.: Nawiązując do Pani wczorajszego wystąpienia o fairies, czy sięga Pani często do mitologii celtyckiej?

M.L.K.: Z mitologii celtyckiej stosunkowo rzadko korzystałam, między innymi dlatego, że to jest główne źródło mitologiczne i kulturowe, z którego czerpią anglosascy pisarze fantastyki, ale także nierzadko polscy, bo przecież z tej właśnie kultury, mitologii, oczywiście szeroko pojętej, wywodzą się wszystkie najbardziej popularne motywy heroic fantasy, a także najbardziej znane rasy: elfy, krasnoludy i całe to towarzystwo. Do tej pory nie odwoływałam się w twórczości do celtyki ale w pewnym momencie stwierdziłam, że często w fantastyce wykorzystywany jest ledwie wycinek tej mitologii. Ja oczywiście nie jestem jej znawcą tak naprawdę, choć zauważyłam, że pisarze i twórcy gier chętnie czerpią z pewnego wycinka tej mitologii, np. mitu arturiańskiego, a do równie ciekawej reszty właściwie nie sięgają. Wracają najbardziej znane wątki, Święty Graal, Merlin, Morgan Le Fay, Artur, Ginewra i Lancelot, ale inne historie leżą odłogiem. Mit arturiański to olbrzymia opowieść, w której jest mnóstwo przeróżnych wątków, zwykle mało znanych, a przecież Król Artur miał tych rycerzy od jasnej grypy, i oni mieli różne, przedziwne przygody. Na przykład taka postać jak Le Bon Senechal Keus, Rycerz Płonący , który mnie zaciekawił oraz fantastyczne postaci z mitologii walijskiej, kornwalijskiej jak Piekielny Pies Cŵn Annwn lub demoniczny Kot Paluc. Pojawiają się także  Fomorianie, pierwotni, magiczni władcy Irlandii, o których tak naprawdę jeszcze  niewiele napisano. Z takiej inspiracji powstał „Smak Kurzu",  opowiadanie do antologii Bajki dla dorosłych, poświęconej pamięci Tomka Pacyńskiego. Myślę, że akurat to opowiadanie jest innym spojrzeniem na  mitologię celtycką, którą wszyscy znają.

K.N.: Pisze Pani dalej wiersze o aniołach?

M.L.K.: [śmiech] To nie jest tak, że ja piszę wiersze tylko o aniołach! Nie wszystko co robię dotyczy, do licha, aniołów! Nie mam domu obklejonego aniołami i nie śpię na poduszce pełnej aniołków. Nie mam takich skrzydełek na gumce do przyczepiania na plecach. Nie, to w ogóle tak nie wygląda. Właściwie aniołków jest bardzo niewiele w naszym mieszkaniu. Jest tylko jedna rzeźba anioła, dłuta Toborowicza. W domu mam tylko kotki, na każdym kroku koniki i kotki. Kolekcjonuję je w każdym wymiarze. Wracając do wierszy, ostatnio rzeczywiście jakoś mniej ich pisuję. Pewnie dlatego, że większość czasu poświęcam na tworzenie powieści. Natomiast ja w ogóle zaczęłam pisać wiersze z jakichś zupełnie absurdalnych inspiracji i zwariowanego powodu. Pracowałam niemal dziewięć at w TVP w redakcji kultury ludowej, żeby było śmieszniej. Na szczęście była to dość szeroko pojęta kultura ludowa, tam się pojawiały elementy sztuki naiwnej, art brut i innych ciekawych rzeczy, z którymi można było mieć do czynienia. Często jednak kreciło się na przykład, obrazki ze skansenu. Piękny krajobraz, jakieś sielskie sceny, chaty pod strzechą, siedzi ktoś w stroju ludowym i plecie koszyk. Oczywiście to wszystko pięknie się montuje,  ładnie płynie. Łatwo w ten sposób utkać trzy albo cztery minuty pięknej etiudy, jako przerywnik między wywiadami z twórcami czy etnografami. No fajnie, po czym płynie muzyka  i okazuje się, że tak być nie może. Po prostu zrobiło się na ekranie zbyt pusto, za cicho, potrzebny jest jakiś komentarz. A jaki może powstać sensowny tekst do takiej sceny, gdzie są bociany, gniazda, chłop z wozem, a tamten koleś uporczywie plecie koszyk? Żaden. Więc cała redakcja ludowa poszukiwała jakichś utworów, wierszy, które by tu pasowały. Pamiętam, jak moja szefowa w panice pędziła z rozwianym włosem i wykrzykiwała, „Jezus, Maria, znajdźcie mi jakiś wiersz o ogniu!". [śmiech] wertowała antologie, podręczniki od literatury, tomiki wierszy i nic nie znazłam. Tak zupełnie od czapy  powiedziałam wtedy, „Czekaj Justyna, jak chcesz, to ci coś napiszę!" [śmiech]  Rzeczywiście tak było, napisałam wtedy pierwszy utwór poetycki. Okazało się, że ten wierszyk jest całkiem możliwy do przyjęcia, no i niestety zrobiło się to już potem pewnego rodzaju rutyną. Jak ktoś miał jakikolwiek problem to natychmiast do mnie dzwonił, jeszcze z montażowni i, „Maja! Maja! Ratuj! Napisz mi wiersz o pszczołach!"., „A ile tego potrzeba?", „No nie wiem, na pięć minut, to będą jakieś trzy zwrotki". Okazało się, że można na poczekaniu, w ciągu godziny napisać wiersz o pszczołach, o promie na Bugu, o młynarzach, o kowalach... Na kowali było bardzo duże zapotrzebowanie. [śmiech] O przeróżnych, przedziwnych rzeczach. W końcu gdzieś tam w środku uznałam, że dosyć tego, żadna ze mnie poetka ludowa! [śmiech] Może spróbuję napisać coś innego. W ten sposób zaczęły powstawać wiersze, z których o aniołach to jest zaledwie z pięć, chyba.

K.N.: Czyli te najbardziej znane...

M.L.K.: Nie wiem. W ogóle moje wiersze są nieznane, ponieważ ich nikomu nie pokazałam. Natomiast mam dwa cykle, praktycznie skończone. Właściwie te wiersze w gruncie rzeczy powinny być śpiewane. Powinny to być ballady. Jeden cykl to Ogrody Króla Smutku, a drugi to Ulica Nożownicza i to są takie dwa bloki, które, jeżeli kiedykolwiek w życiu starczy mi odwagi, to może komuś pokażę, ale na razie do tego nie doszło.

K.N.: Czy w swoim dotychczasowym dorobku mogłaby Pani wskazać, co było pani największym sukcesem?

M.L.K.:  Boże, nie wiem. Zależy co przez to będziemy rozumieć. Jeśli miarą sukcesu miałobybyć to, z czym kojarzy mnie najwięcej ludzi, to pewnie z tymi nieszczęsnymi aniołami, nie ma wjścia. W tej chwili najbardziej jestem zadowolona i uważam, że zrobiłam najlepszą robotę skończywszy cykl czterech mikropowieści, właściwie czterech krótkich powieści Upiór Południa. Udało mi się zrealizować to zamierzenie, które od początku było ryzykowne, dziwne i nawet  lekko schizoidalne. Napisać cztery książki w zupełnie inny sposób, w zupełnie odmiennym stylu, w zupełnie innym klimacie. Inaczej, niż do tej pory pisałam. Może, w jakimś sensie,  nawet poważniej. To są książki, które składają się na to, kim jestem literacko w tej chwili. Mam nadzieję, że i tak pójdę do przodu i będę robić jeszcze różne inne rzeczy. Natomiast w tym momencie ten projekt, myślę, obrazuje to, co potrafię zrobić profesjonalnie, zawodowo jako pisarz.

K.N.: Mnie na przykład najbardziej podoba się pierwsza część cyklu Czerń. Pewnie dlatego, że traktuje o Afryce, ale także porusza ważną dla mnie kwestię walczących dzieci-żołnierzy.

M.L.K.: To jest temat oczywiście trudny. Bardzo różnie są te książki odbierane. Jedni lubią Czerń, inni Burzowe Kocię, inni lubią pozostałe: Pamięć Umarłych, czy Czas Mgieł, bo poszczególne książki cyklu  są przeznaczone dla różnych czytelników. Natomiast zdarzają też ludzie, którym podobają się wszystkie, i bardzo mnie to cieszy. [śmiech] Czerń była chyba najtrudniejsza do napisania narracyjnie, ale w sumie wszystkie były trudne narracyjnie, i to bardzo. cCzasami potrafiłam napisać pół strony dziennie i byłam już tak zmęczona, że musiałam po prostu przestać, wrócić do pracy następnego dnia, bo wiedziałam, że jeśli będę na siłę ciągnąć pisanie, to zepsuję scenę. To uderzenie, koncentracja która potrzebna było do tego, żeby zdania się składały, zazębiały, żeby wszystkie były równie dobre i równie mocne, po prostu minie i ja zacznę prowadzić narrację w sposób, jaki mnie nie zadowala. Po prostu marnowałabym czas.

K.N.: Czy mogłaby pani dokończyć zdanie: „Gdybym nie była pisarką, to byłabym ..."

M.L.K.: Gdybym nie była pisarką, to byłabym...

J.G.: Dlaczego ja nie dostałem tego pytania!? [śmiech]

M.L.K.: [śmiech] Byłabym tak: a) antykwariuszem, zajmującym się przede wszystkim pozyskiwaniem starożytnych artefaktów i zabytków – myślę, że to fajna robota; b) rzeczoznawcą, wyceniającym może nie tyle wartość, co autentyczność takich zabytków; c) lalkarzem, nie aktorem animującym lalki, ale na twórcą, wykonawcą który robi ogromne i skomplikowane marionetki; d) reżyserem, choć w końcu uznałam, że lepiej książki pisać, ponieważ jako reżyser musiałabym brać pod uwagę za dużo czynników zewnętrznych, za bardzo być ograniczona przez producentów, przez pracę z za dużą ilością ludzi... co tam jeszcze kochanie było?

J.G.: Recenzentem kulinarnym...

M.L.K.: Tak. Recenzentem kulinarnym oczywiście też. [śmiech] To też musi strasznie fajna i ciekawa praca. Ostatecznie jeszcze podróżującym po świecie dziennikarzem. W tym zawodzie już pracowałam i potrafię to robić, więc podejrzewam, że mogłabym ciągnąć to dalej. Ewentualnie plastykiem zajmującym się wystrojem wnętrz i malowaniem obrazów, bo to też robiłam. Pracowałam jako dekorator wnętrz i sprzedałam parę obrazów w życiu.

J.G.: Hodowcą koni też chciałaś być.

M.L.K.: Hodowcą koni, tak.

J.G.: Tylko nie byłabyś w stanie się z żadnym rozstać.

M.L.K.: Tak. Zbankrutowałabym mając pięćdziesiąt koni, które nie mają co jeść. [śmiech] Oraz przygarniętych do domu sto pięćdziesiąt kotów i mniej więcej tyleż psów pewnie!

K.N.: Ostatnie pytanie będzie banalne, ale zawsze chciałam je zadać. Ma pani ulubionych malarzy?

M.L.K.: Ojoj... to jest tak samo trudne, jak z ulubionymi pisarzami. Lubię bardzo różne rzeczy. Tego jest dużo. Takich naprawdę starych mistrzów jak Breugel, Bosch, van Eyckowie, Lucas Cranach Starszy. Tego jest naprawdę mnóstwo. Kiedyś sądziłam, że mogłabym się nawet zajmować historią sztuki. Chciałam iść na takie studia, ale potem wydało mi się, że są zbyt sztywne i  kostyczne jak dla mnie. Na pewno lubię van Gogha, z jego emocjonalnym podejściem do płótna. Są jeszcze malarze z Haiti, coś nieprawdopodobnego co ci ludzie robią. Zupełny odlot. Jako młoda dziewczyna, licealistka, bardzo pragnęłam zobaczyć jak najwięcej wielkich dzieł sztuki, oczywiście oryginałów. Tak naprawdę chciałam zobaczyć wszystko. Wszystko, co tylko się da, wyrwać, wyszarpnąć i zobaczyć. Udało mi się zaliczyć wiele wspaniałych muzeów, obejrzeć te wymarzone, ukochane płótna, rzeźby, przedmioty. Teraz już trochę mi przeszło, może nasyciłam   ten straszny młodzieńczy głód, ale wtedy pewnie byłam nieznośna. Potrafiłam spędzać w galeriach dosłownie całe dnie. Jednak ulubionych artysów, takich, których kocham serdecznie, nie mam. Mam różnych, których lubię lub cenię, którzy zrobili na mnie duże wrażenie., ale jest ich zbyt dużo, by mowić tu o szczególnym sentymencie żywionym przeze mnie do konkretnego twórcy lub stylu.

K.N.: Dziękuję za wywiad.

M.L.K. Dziękuję.

Najnowsze od Eriu Cunninghan